Światłość w sierpniu

Właśnie się dowiedziałam – z książki, nad którą pracuję – że na Madagaskarze żyje ćma Hemiceratoides hieroglyphica, która wysysa słone łzy spod powiek śpiących ptaków. Poezja tego zdania jest równie mimowolna, jak i nieodparta. Nie jest to ani wiersz, ani fragment nowego libretta, ani wyimek z eseju literackiego. To najprawdziwsza prawda natury, ujęta w słowa przez pewnego brytyjskiego entomologa. I z taką prawdą jeszcze kilka dni poobcuję, nie na Madagaskarze, lecz nad jeziorem Majcz, o którym już kilka razy dla Państwa pisałam. Chwila wytchnienia od zgiełku, lecz także i pięknej muzyki. Czas spędzany pracowicie, ale nad czym innym niż zwykle. W towarzystwie wspaniałych ludzi i dwojga wspaniałych psów, które – jak sobie właśnie uświadomiłam – ucieleśniają mój ideał ludzkiego krytyka. Nie łaszą się, ale i nie gryzą. Nie ujadają po próżnicy i nie spoufalają się z każdym, kto rzuci kość i pogłaszcze. Są szczere, asertywne i dobrze im z oczu patrzy. Na razie pomilczę sobie z Ritą i Ziutkiem, jakże słusznie przezywanym czasem Ziutosławskim. Niedługo wrócę i znów porozmawiamy o muzyce. Śpijcie ostrożnie.

Fot. Dorota Kozińska

Maks do orła strzela, Semele go kocha

W operowe wakacje nie mam już ochoty odkrywać nowych lądów. Wolę wracać w miejsca, z którymi wiążą się dobre wspomnienia: wypraw do teatrów sprawdzonych, na ulubione dzieła, z udziałem niezawodnych śpiewaków. Obydwie lipcowe podróże do Niemiec zaplanowałam więc ze sporym wyprzedzeniem. Pretekstem, żeby wybrać się do Drezna, był występ Günthera Groissböcka w partii demonicznego Kaspara w Wolnym strzelcu Webera – nieco ponad rok po zrealizowanej z jego udziałem dziwacznej i nie do końca udanej inscenizacji opery przez Kiriłła Sieriebriennikowa w De Nationale Opera w Amsterdamie. Do Monachium, trochę na przekór kolegom po fachu, który pojechali na nowy spektakl Semele w reżyserii Clausa Gutha przede wszystkim ze względu na Jakuba Józefa Orlińskiego w roli Atamasa – żeby usłyszeć Jowisza w ujęciu Michaela Spyresa i porównać jego interpretację z niedawnym występem Jeremy’ego Ovendena na Festiwalu Händlowskim w Getyndze.

O „Frejszycu”, którym zachwycał się nie tylko Chopin, lecz i mały Zygmunt Krasiński, donosząc ojcu po warszawskiej premierze, że utwór jest „pełny duchów, strachów, niedopyrzów, gromów, etc., etc., bardzo w guście romantycznym”, pisałam ostatnio tak wiele, że od razu przejdę do rzeczy. Dotarłam na trzydzieste piąte z kolei przedstawienie inscenizacji, która nie spada z afisza drezdeńskiej Semperoper od ośmiu lat z okładem. Za stronę reżyserską odpowiada urodzony w Dreźnie kontratenor Axel Köhler, który po raz pierwszy spróbował swych sił w tym zawodzie w 2000 roku, trzynaście lat po debiucie w partii Eustazia w Rinaldzie, na deskach Staatstheater Halle. Od tamtej pory wyreżyserował ponad pięćdziesiąt produkcji, kontynuując zarazem karierę śpiewaczą i odnosząc wymierne sukcesy jako pedagog. Jego Wolny strzelec po każdym wznowieniu dostaje wyśmienite recenzje. Trudno się zresztą dziwić – w pozornie tradycyjnym spektaklu udało się Köhlerowi skutecznie przenieść akcję z czasów wojny trzydziestoletniej w zdecydowanie bliższą nam epokę, z czającym się gdzieś w oddali konfliktem, który dopiero w scenie odlewania kul w Wilczym Jarze zaczyna wzbudzać nieodparte skojarzenia z II wojną światową. Nie ma tu jednak żadnej łopatologii, są za to strachy i gromy, jest sporo śmiechu, jeszcze więcej wzruszeń, a w finale jasna nadzieja na odkupienie win. Co jednak najistotniejsze, Köhler – w idealnej współpracy ze scenografem Arne Waltherem i reżyserem świateł Fabiem Antocim – zaaranżował przestrzeń niezwykle przyjazną śpiewakom, zapewniając im nie tylko swobodę wokalną, ale też możliwość świadomego operowania narzędziami ekspresji aktorskiej.

Wolny strzelec w Dreźnie, 2015. Na zdjęciu Michael König jako Maks. Fot. Matthias Creutziger

W tak czystej i starannie przemyślanej koncepcji tym łatwiej docenić walory muzyczne wykonania. Premierę w 2015 roku przygotował Christian Thielemann, on też przyczynił się do późniejszego sukcesu inscenizacji zarejestrowanej na DVD. W tym sezonie za pulpitem dyrygenckim stanął Antonello Manacorda, prowadząc solistów i zespoły zdecydowanie lżejszą ręką, z werwą, lecz w nieprzesadnie wyśrubowanych tempach, przede wszystkim zaś z niesłychaną dbałością o zróżnicowanie barw orkiestrowych, podkreślającą mistrzowską strukturę dramaturgiczną utworu. Miał też do dyspozycji bardzo wyrównaną obsadę, której najsłabszym ogniwem – co stwierdzam z przykrością – okazał się Groissböck, śpiewający siłowo, niepewną intonacyjnie frazą, na pograniczu słyszalności w dolnym rejestrze i brzydkim, matowym dźwiękiem w górze skali. Sądząc z niedawnych występów austriackiego artysty, jego głos zaczyna zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia. Może dałoby się temu zaradzić, choćby przez rozważniejszy dobór ról: partia Kaspra wymaga jednak innego rodzaju basu, o rozleglejszym wolumenie i bardziej demonicznego w barwie. Znacznie lepsze wrażenie pozostawił Stanislas de Barbeyrac w roli Maksa – obdarzony najprawdziwszym „francuskim” tenorem lirico spinto, o przepięknej złocistej barwie i zadatkach na świetny głos dramatyczny w starym stylu. W drezdeńskim przedstawieniu mógł tylko nieco rozważniej gospodarować siłami: po bardzo dobrze zaśpiewanym I akcie (znakomita aria „Durch die Wälder, durch die Auen”) zabrakło mu energii w scenie w Wilczym Jarze, szczęśliwie jednak odzyskał formę w finale. Z dwóch wykonawczyń głównych partii kobiecych bardziej przypadła mi do gustu Nikola Hillebrand (Anusia), dysponująca ciepłym, pewnie prowadzonym, bogatym w alikwoty głosem, który wkrótce może się rozwinąć w piękny jugendlich dramatischer Sopran. Młodzieńczej swobody, zwłaszcza w górnym odcinku skali, nieco zabrakło w śpiewie Johanni van Oostrum, ale i tak udało jej się zbudować sympatyczną i wzruszającą postać Agaty. Wśród wykonawców drugoplanowych na szczególną wzmiankę zasłużył Sebastian Wartig, którego krągły, dostojny baryton idealnie korespondował z partią dobrego księcia Otokara.

Wolny strzelec w Dreźnie, 2015. Na zdjęciu Sara Jakubiak (Agata), Christina Landshamer (Anusia) i Michael König. Fot. Matthias Creutziger

Wolny strzelec szedł przy szczelnie zapełnionej widowni, jak zwykle w Dreźnie, gdzie publiczność celebruje każde wykonanie tej opery – począwszy od 1985 roku, gdy zabrzmiała na inaugurację odbudowanej po wojnie Semperoper. W nieco innej atmosferze przebiegał letni festiwal pod egidą Bayerische Staatsoper, który urósł do rangi jednej z najważniejszych imprez teatralno-muzycznych w Europie, ściąga melomanów i ciekawskich z całego świata, a przy tym nie wchodzi w paradę startującym nieco później festiwalom w Bayreuth i Salzburgu. W programie tegorocznych Münchner Opernfestspiele znalazła się między innymi Händlowska Semele, szykowana w koprodukcji z Metropolitan Opera, gdzie pojawi się w listopadzie 2024 roku. W Monachium wystawiono ją w przeszło trzykrotnie mniejszym Prinzregententheater, wzniesionym w latach 1900-1901 na wzór bayreuckiego Festspielhausu. Dotyczy to przede wszystkim amfiteatralnej widowni – zewnętrzna bryła teatru, zaprojektowanego przez Maksa Littmanna, przywodzi raczej na myśl wcześniejsze, historyzujące budowle Gottfrieda Sempera. Gmach, pomyślany pierwotnie jako teatr wagnerowski i otwarty przedstawieniem Śpiewaków norymberskich, jest dziś siedzibą Theaterakademie August Everding i sceną poboczną Opery Bawarskiej, goszczącą między innymi koncerty oraz przedstawienia oper barokowych, XX-wiecznych i współczesnych.

W przygotowanej na tegoroczny festiwal Semele Claus Guth znów analizuje motywację i zachowania swoich bohaterów z punktu widzenia współczesnej psychologii. Historię tebańskiej królewny przemienia w opowieść o rozpaczliwej próbie wyrwania się przez nią z blichtru otaczającego świata, przekroczenia własnych granic, dotarcia w rejony, gdzie opętańcza pogoń za szczęściem może skończyć się fiaskiem i przynieść jeszcze więcej cierpienia. Semele przebija ścianę między rzeczywistością a nieznanym kilkoma ciosami siekiery. Z zimnej jak lód, oślepiającej bieli trafia w równie oślepiającą czerń krainy podświadomości i mitu. Obydwa światy zaczynają się nawzajem przenikać, wciskać w nie swoją przestrzeń. Widz w pewnej chwili traci pewność, czy to Semele próbuje wprosić się w łaski Jowisza, czy też bóg wdziera się w jej świat i bezwzględnie ją osacza. Czarne pióra – symbolizujące Jowiszowego orła – sączą się przez pęknięcia w białych ścianach i suficie jak gęsta, lepka lawa. Kryształowy żyrandol z „tego” świata rozświetla gęstą, lepką ciemność po „tamtej” stronie. W lieto fine rzeczywistość tylko z pozoru się skleja. Scenę spowija półmrok, samotna Semele siedzi na krześle z dala od wszystkich, w snopie białego światła, ściskając w ramionach kłąb tkaniny – kryjącej pustkę po Dionizosie albo po dziecku, którego nigdy nie było.

Semele w Monachium, 2023. Emily d’Angelo (Juno) i Brenda Rae w roli tytułowej. Fot. Monika Rittershaus

Z koncepcją Gutha jak zwykle można dyskutować, trudno jej wszakże odmówić sugestywności, do której – poza mistrzostwem warsztatu reżysera – przyczyniła się także choreografia Ramsesa Sigla, przede wszystkim zaś scenografia Michaela Levine’a, fenomenalnie oświetlona przez Michaela Bauera. Dawno już nie widziałam na scenie tak przepastnej czerni i tak chłodnej, polarnej bieli, przełamanych mnóstwem znaczących odcieni pośrednich. Nieliczne elementy komediowe – włącznie z szeroko komentowaną w mediach breakdansową wstawką Orlińskiego – sprawiały na tym tle wrażenie upiornych halucynacji.

Z oceną muzyczną spektaklu nie pójdzie mi już tak łatwo. Po pierwsze, ze względu na udział w tym przedsięwzięciu regularnych muzyków Bayerische Staatsorchester, których nawet Gianluca Capuano nie był w stanie porwać do stylowej gry, na czym ucierpiały zarówno kolorystyka brzmienia, jak i przejrzystość Händlowskiej faktury. Nie ukrywam też, że zirytowała mnie grupa basso continuo, realizująca swą partię w folkowo-janczarskiej manierze, jaką toleruję wyłącznie w starych nagraniach Jordiego Savalla. Po drugie, z uwagi na decyzję o obsadzeniu w roli tytułowej Brendy Rae, dysponującej sopranem o nikłym wolumenie, zbyt szerokim wibrato i pozostawiającej bardzo wiele do życzenia technice koloraturowej. Na swoje szczęście Rae nadrabiała znakomitym aktorstwem, za co publiczność nagrodziła ją istną burzą oklasków.

Pozostali soliści sprawili się co najmniej dobrze, choć olśnień nie było. Michael Spyres w roli Jowisza pod każdym względem zdeklasował Ovendena z getyńskiej Semele, śpiewając tenorem pięknie otwartym w górze, uwodzicielsko głębokim w dole skali, improwizując ile wlezie i bardzo stylowo – mam jednak wrażenie, że ten doskonały śpiewak wciąż szuka swojego miejsca po nieuchronnej ewolucji głosu w stronę spinto. Oby się w tych poszukiwaniach nie zatracił, mając pełną świadomość, że droga do brawurowych partii w wielkiej operze francuskiej powoli się przed nim zamyka. Role Juno i Ino tym razem dostały się dwóm śpiewaczkom, odpowiednio Emily d’Angelo i Nadieżdzie Kariazinie. Była to chyba decyzja słuszna: obie dysponują wspaniałymi, gęstymi mezzosopranami z prawdziwie kontraltowym dołem. Brakuje im jednak umiejętności różnicowania swoich interpretacji – choć pod tym względem porównanie wciąż wypada na korzyść starszej o prawie dekadę Kariaziny. Philippe Sly, obsadzony w podwójnej roli Kadmusa i Somnusa (krótką partię Arcykapłana zaśpiewał Milan Siljanov), zachwycił mnie zwłaszcza wrażliwym ujęciem postaci ojca Semele.

Semele w Monachium, 2023. Jakub Józef Orliński (Atamas). Fot. Monika Rittershaus

Jakuba Józefa Orlińskiego zostawiłam sobie na koniec, jako że jego udział w tym przedstawieniu wiązał się nie tylko z brawurowymi pomysłami reżyserskimi, ale też ciekawymi rozwiązaniami w warstwie muzycznej. Zacznijmy od tego, że Händel napisał partię Atamasa na głos tenorowy, po czym przerobił ją z myślą o pierwszym wykonawcy, kontratenorze Danielu Sullivanie (który nie śpiewał falsetem, tylko własnym, naturalnym głosem, operującym pełną skalą altu). Przypomnijmy też, że sopranową partię Kupidyna Händel usunął w całości jeszcze przed premierą dzieła. We współczesnych wykonaniach często przywraca się postać Kupidyna – przede wszystkim z uwagi na niebiańsko piękną arię „Come Zephyrs, come” – czasem łącząc ją z rolą Iris. W Monachium Orliński zaśpiewał partię Atamasa w wersji okrojonej, za to w II akcie dostała mu się przetransponowana w dół aria Kupidyna, co Guth bardzo sprytnie wkomponował w dramaturgię inscenizacji. Co z tego wynikło? Otóż Orliński, ze swym anielskim, miodopłynnym głosem, znacznie lepiej poradził sobie z arią Kupidyna niż z właściwą partią Atamasa, w której jego lekki kontratenor często niknął w dole skali i nie wybrzmiewał pełnią alikwotów w średnicy. Jakiekolwiek pobudki rządziły realizatorami przedstawienia, wybrali wyjście salomonowe, pozwalające Orlińskiemu rozwinąć talent aktorski w roli Atamasa i zaprezentować najlepsze cechy warsztatu wokalnego w arii przeznaczonej na inny typ głosu. Szkoda tylko, że ten inteligentny zabieg nie został rzetelnie skomentowany ani przez twórców spektaklu, ani przez większość krytyków.

W sumie jednak nie ma o co kopii kruszyć. Zarówno drezdeński „Frejszyc”, jak i monachijska Semele pozwoliły mi choć na chwilę odetchnąć od miałkości letniego sezonu operowego, sztucznie pompowanego przez media do rangi święta melomanów i miłośników teatru. Dobrze wracać w sprawdzone miejsca. Dobrze cieszyć się sztuką, która nie obraża niczyich odczuć estetycznych i otwarcie zaprasza do dyskusji.

Isolde the Fair and Brunhilde of the White Hands

The circle is slowly closing. April marked nine years since the Warsaw premiere of Lohengrin in a co-production with Welsh National Opera, a staging that brought me – through a complicated coincidence – to Longborough for a performance of Tristan the following year. Since I found my Wagnerian Promised Land there, every June has been associated with a new production conducted by Anthony Negus. This year LFO staged Götterdämmerung, before the presentation of all parts of the tetralogy, originally planned for this season, but delayed by the pandemic. Next season the Bühnenfestspiel will take place three times, directed by Amy Lane, who still has not managed to show us her complete concept. She prepared Die Walküre in 2021 in a semi-staged version, fortunately available for some time on the OperaVision platform – to wipe away the tears of overseas music lovers and critics, unable to travel to the UK.

When the borders did finally open, I began visiting the British Isles with even greater intensity than before the pandemic. Last season I wrote about a production of The Flying Dutchman by Grange Park Opera, one of the youngest and most ambitious “countryside opera” companies in England. That experience was linked to Longborough through the person of Negus, who confirmed his class as an outstanding interpreter of Wagner’s legacy, leading an ensemble unfamiliar with his baton with a truly stellar cast of solo voices. This time I got the opportunity to make a completely different comparison. The Longborough Götterdämmerung and the new staging of Tristan in Grange Park featured both Isoldes discovered by Negus: Lee Bisset, who sang Brunhilde in LFO’s latest Ring, and Rachel Nicholls, whose 2015 debut in Tristan proved to be a prelude to an international career in the Wagnerian and Straussian repertoire. Two excellent singers representing a distinct, specifically British Wagnerian singing tradition. Two operas about the end of the world or, depending on the interpretation, a hope of building this world completely from scratch. Two stories of transfiguration through love. Two productions the final form of which was largely influenced by the personality of these two artists.

In Longborough the stage is tiny, the orchestra pit is really deep and contact with the audience is extremely intimate. This was one of the reasons why I got the best impressions at LFO from performances presented in a space almost devoid of props, masterfully painted with light by Ben Ormerod, who, following the example of Alphonse Appia, proclaims the primacy of the author and the drama, synchronising the intensity and colours of light with the plot and musical narrative of the work. Amy Lane is a very insightful director, revealing layers of meaning in the Ring that are inaccessible to most contemporary directors of the tetralogy. Unfortunately, her sensitivity is not always matched by the ideas of the other participants in the theatrical concept. Lane’s apposite interpretive cues were not fully reflected in either Rhiannon Newman Brown’s sets – fortunately less overloaded than in last year’s Siegfried – or in the not very inspired lighting direction (Charlie Morgan Jones), or Tim Baxter’s overly literal projections. The director managed to achieve the best understanding with the costume designer (Emma Ryott), who correctly read the intention of universalising the myth, combining the traditional ideas of the appearance of eternal beings (the Norns) with the slightly more contemporary dress – though still not placed in any specific context – of the other dramatis personae.

Götterdämmerung, LFO. Freddie Tong (Alberich) and Julian Close (Hunding). Photo: Matthew Williams-Ellis

There are several memorable and harrowing tropes in Amy Lane’s concept, from the idea to have the thread woven by the Norns bring to mind associations with both the earthly umbilical cord and the roots of the sacred ash tree, chopped down at Wotan’s command before the expected “twilight of the gods”, to the extraordinary scene of Hunding’s Dream, which in Lane’s rendition took the form of a Freudian showdown between the father and the son. Most of Lane’s directorial decisions found their justification in the work and were appropriately reflected in the concept followed by Negus, who, as usual, made sure that there would be logic in the musical dramaturgy and that the narrative pulse would remain brisk without becoming lofty – this was evidence by, for example, Siegfried’s Funeral March, in which the procession did not drag, and the sounds of the orchestra rose like the waves of an angry Rhine or shot sparks from the flames of the funeral pyre and the upcoming conflagration of Valhalla. Negus has an uncanny ability to tell stories with music and engage the listener’s attention to the point of hypnosis. Nevertheless, the level of attention to every detail of the texture, to even the smallest elements of the sound of the various orchestral groups, to every syllable and phrase of the sung text – in Götterdämmerung it exceeded anything we had dealt with in previous parts of the Ring.

The same goes for the vocal side of the performance. Bradley Daley was more convincing than in last year’s Siegfried. His indefatigable, a bit rough, but superbly controlled tenor gained powerful expression in the dying monologue in which the singer gave the audience a sense of who Siegfried would have become, if fate had allowed him to mature enough to become a worthy partner for Brunhilde. For most of the drama the phenomenal Julian Close reigned supreme on stage as Hunding – superb as an actor, but building his character equally with purely musical means. An ominous majesty hides in Close’s voice, black as new moon night, yet seductively beautiful, derived from the best tradition of powerful and dark German basses of the Gottlob Frick variety. Similar power was missing in Freddie Tong’s singing, but the conductor and the director turned this to his advantage in the poignant Hunding’s Dream scene, skilfully contrasting Alberich’s humiliation with the storm of conflicting feelings tormenting his son. Plenty of passion was infused into Waltraute’s short part by the ever reliable Catherine Carby, the memorable Brangäne from the 2015 Tristan. A superb pair of the naïve Gibichungs was created by Laure Meloy (Gutrune), a singer with a round soprano and very secure intonation, and Benedict Nelson (Gunther), who is blessed with a lovely, intelligently used baritone and great dramatic instinct, thanks to which he was able to create a multi-dimensional character, full genuine shame and contempt for his own weakness in the finale. A separate word of praise should go to the two finely tuned ensembles – the Norns (Mae Heydorn, Harriet Williams and Katie Lowe) and the Rhinemaidens (Mari Wyn Williams, Rebecca Afonwy-Jones and Katie Stevenson) – as well as the Festival Chorus, reinforced by members of Longborough’s Community Chorus.

Götterdämmerung, LFO. Lee Bisset (Brunhilde) and Bradley Daley (Siegfried). Photo: Matthew Williams-Ellis

I left the great role of Brunhilde performed by Lee Bisset for last. This splendid actress and, in my opinion, still underappreciated singer should appear on stage more often, if only to make critics realise that the too wide vibrato and squeezed high notes – which the critics like to point out to her sometimes – are not the result of voice fatigue, but the opposite: of not singing enough. I realized already back in December in Inverness that the minor technical shortcomings in her singing were slowly becoming a thing of the past, revealing the incredible beauty of her dark yet surprisingly warm soprano. In Götterdämmerung under Negus’ baton Bisset’s vocal potential went hand in hand with interpretive wisdom. With each line her Brunhilde became – in an almost palpable way – more and more aware of the role assigned to her by fate in the inevitable end of the old world order. She reached the fullness of this enlightenment in her final monologue. Most contemporary Wagnerian sopranos put all their strength into merely singing this powerful scene. Bisset was able to make it varied: with gestures, facial expressions, a whole palette of voice colours, speaking to the Gibichungs in one tone, accusing Wotan in another, using a different one still to delve into the meaning and cause of Siegfried’s death, and finally becoming united with him in the ecstatic words “Selig grüsst dich dein Weib”. In such an interpretation Brunhilde’s transfiguration appeals much more strongly to the imagination than any transfiguration of Isolde – especially when complemented by such a painterly interpretation of the annihilation of the Ring and the ruin of Valhalla. No wonder, therefore, that after the last chord in the orchestra died down, complete silence fell in the auditorium, broken only after a minute by an outburst of frenetic applause. After such twilight, dawn does not come soon.

This was not, in any case, the first such experience in Longborough. I don’t think I will live to see another Tristan on a par with the premiere and the subsequent revival at LFO two years later – conducted by Negus and directed by Carmen Jakobi. I have not given up hope yet: every season I try to see and hear at least two new productions of this opera. And I must admit that this year’s Tristan at Grange Park Opera turned out to be one of the best in musical terms.

I can’t say the same about the theatrical side of things, despite the fact that Charles Edwards is a very versatile artist and has an impressive number of opera productions to his credit – mainly as set designer, but also as lighting director and creator of original productions in which he was responsible for the whole staging concept. Frankly speaking, I would have trouble pointing out characteristic elements of his style, which is in constant flux – largely dependent, I think, on the current demand for specific aesthetics and interpretive themes. I admired his superb set design for Katia Kabanova directed by David Alden in Warsaw; I wrote warmly about the coherent visual concept of the Little Greats cycle at Opera North, where Edwards also directed I Pagliacci; my hair stood on end when I saw how he littered the stage in the bizarre production of Gounod’s Faust at Poznań’s Teatr Wielki, a production directed by Karolina Sofulak. In his Tristan for Grange Park Opera, he followed the fashionable biographical trope, suggesting – rightly, to some extent – that Wagner composed the opera in the throes of passion for Mathilde von Wesendonck, forgetting, however, that the composer had come up with the idea several years earlier and under the influence not of his affection for the silk merchant’s beautiful wife, but of reading Schopenhauer. Edwards cluttered the stage almost as much as in Poznań, styling it neither as the interior of the Wesendoncks’ Zurich villa, nor as the chambers of the fairytale castle of Neuschweinstein, and closing it with sets that, contrary to the pre-premiere hype and misleading announcements, did not draw on the first performance of Tristan, but on later productions in Bayreuth, the first of which was presented three years after Wagner’s death. It was for this production, directed by Cosima herself, that Max Brückner designed the sets. But Edwards did not stop there: in Act III he used Kurt Söhnlein’s design for Siegfried Wagner’s famous 1927 staging.

Tristan und Isolde, GPO. Gwyn Hughes Jones (Tristan). Photo: Marc Brenner

This is what may happen when the director doesn’t commission thorough research before getting down to work. Instead of a bold reinterpretation we got a cliché replicating common myths about the circumstances of the work’s creation and its Munich premiere. Edwards entrusted the lighting direction to Tim Mitchell, who bathed this panopticon in colours that brought to mind a B grade horror film rather than the story of two lovers joined in death. The situation was remedied a bit by Gabrielle Dalton’s stylish costumes, but we still got a story of common marital infidelity instead of symbolism and metaphysics. In addition, the finale was dangerously reminiscent of the ending of Katharina Thoma’s Frankfurt staging three years ago, where Isolde’s love’s transfiguration, like in Edwards’ interpretation, took place without Tristan, sent backstage before that.

Tristan was rescued by Wagner himself or, more precisely, by his music – in an above-average, at times even thrilling performance. Stephen Barlow conducted, confidently and elegantly, though approaching the Wagnerian matter quite differently from Negus, who builds up the dramaturgy in Tristan by alternating tensions and relaxations. In Barlow’s interpretation the musical narrative follows an ascending curve slowly but inexorably, especially in the overall agogic plan. At first I found this boring then began to appreciate it, especially since the Gascoigne Orchestra played under Barlow’s baton with precision, a beautifully balanced sound and an excellent sense of the proportion between the pit and the stage.

The Welsh tenor Gwyn Hughes Jones, who had been primarily associated with Italian repertoire over the years, made his debut as Tristan in Grange Park. Jones has a soft voice with a beautiful, golden tone, excellent technique and a valuable ability to pace himself throughout the performance. His melancholic, endearingly lyrical Tristan may not have appealed to the advocates, so numerous today, of casting stentorian Heldentenors in the role, but I think he would have won praise from Wagner himself, who valued intelligence and a sense of musical drama in singers above all. Both qualities were not lacking in Jones’ performance in the great monologue of Act III, from the first bars shrouded in the darkness of the longed-for night of death. Keeping vigil over the wounded hero was one of the finest Kurwenals I had heard in recent seasons – David Stout, who with such sensitivity and with such a well-controlled baritone, perfectly developed in the lower register, could soon begin to consider making a debut in any of the heavier Wagnerian roles. That was not the end of the revelations, however. Matthew Rose provided me with yet another argument to substantiate the thesis that in the finale of Act II of Tristan Wagner came the closest to the heart of ancient tragedy. King Marke’s monologue, phenomenally interpreted by Rose, contained neither fury nor shame: only a calm, bitter statement of a fact that can no longer be reversed. I think that the English bass deliberately added a bit of a Verdian hue to his singing: I was not the only one who began to wonder about a possible affinity between Don Carlos and Tristan, premiered a few years before Verdi’s opera. Brangäne found an equally outstanding interpreter in the person of Christine Rice, one of the finest mezzo-sopranos of her generation as well as an excellent actress. Very decent performances in minor roles came from Sam Utley (Shepherd) and Thomas Isherwood (Steersman). Mark Le Brocq deserves separate praise for his take on the role in which Edwards merged the characters of Melot and Young Sailor into one. A silly idea, but splendid performance: especially memorable for me was the sneer heard in the sailor’s song “Irische Maid, du wilde, minnige Maid”, fully justifying Isolde’s later outburst of rage.

Tristan und Isolde, GPO. Rachel Nicholls (Isolde). Photo: Marc Brenner

Isolde was portrayed, once again in her career, by Rachel Nicholls, an extremely musical singer with an exuberant stage temperament and expressive personality. Her voice is as full as Bisset’s, but sharper, more girlish, sparkling with different colours. There is more frustration and rebellion in her anger, and more impulsive passion than calm, intimate closeness in her displays of feeling. In Edwards’ staging she had to play the role of an unfulfilled bourgeois woman who did not appreciate the potential of her femininity until the final transfiguration. Nicholls correctly read this cue as a turn towards modernism, including musical modernism. She imbued her interpretation with her recent experience in the Straussian repertoire, building a character at times more human than Tristan, or in any case better understood by a contemporary audience. She created a memorable Isolde, also, I think, thanks to her own efforts, because I saw in her singing and acting many gestures remembered from earlier productions.

And we are complaining about the twilight of Wagnerian idols. Perhaps it’s time to set fire to this rotten Valhalla and start everything all over again?

Translated by: Anna Kijak

Izolda Jasnowłosa i Brunhilda o Białych Dłoniach

Krąg się powoli domyka. W kwietniu minęło dziewięć lat od warszawskiej premiery Lohengrina w koprodukcji z Welsh National Opera – spektaklu, który skomplikowanym zbiegiem okoliczności zaprowadził mnie rok później do Longborough na Tristana. Odkąd znalazłam tam swoją wagnerowską Ziemię Obiecaną, każdy czerwiec przebiega pod znakiem nowej produkcji pod batutą Anthony’ego Negusa. W tym roku LFO wystawiła Zmierzch bogów: przed planowaną pierwotnie na ten sezon, opóźnioną jednak przez pandemię prezentacją wszystkich członów tetralogii. W przyszłym sezonie Bühnenfestspiel odbędzie się trzykrotnie, w ujęciu reżyserskim Amy Lane, która wciąż nie zdołała nas zapoznać z całością swojej koncepcji. Walkirię w roku 2021 przygotowała w wersji półscenicznej, na szczęście dostępnej przez pewien czas na platformie OperaVision – na otarcie łez melomanów i krytyków z zagranicy, pozbawionych możliwości swobodnej podróży do Wielkiej Brytanii.

Kiedy granice się wreszcie otwarły, zaczęłam odwiedzać Wyspy z jeszcze większą intensywnością niż przed pandemią. W ubiegłym sezonie pisałam o wykonaniu Latającego Holendra w Grange Park Opera, jednej z najmłodszych i najbardziej ambitnych „wiejskich oper” w Anglii. Tamto doświadczenie połączyła z Longborough osoba Negusa, który potwierdził swą klasę wybitnego interpretatora spuścizny Wagnera, prowadząc nieoswojony z jego batutą zespół z iście gwiazdorską obsadą głosów solowych. Tym razem trafiła mi się okazja do całkiem innego porównania. W Zmierzchu bogów w Longborough i w nowej inscenizacji Tristana w Grange Park wystąpiły w tym roku obydwie odkryte przez Negusa Izoldy: Lee Bisset, która w najnowszym Ringu w LFO wcieliła się w rolę Brunhildy, oraz Rachel Nicholls, której debiut w Tristanie w 2015 roku okazał się wstępem do międzynarodowej kariery w repertuarze Wagnerowskim i Straussowskim. Dwie znakomite śpiewaczki reprezentujące odrębną, specyficznie brytyjską tradycję śpiewu wagnerowskiego. Dwie opery o końcu świata albo – zależnie od interpretacji – nadziei na zbudowanie tego świata całkiem od nowa. Dwie opowieści o przeistoczeniu za sprawą miłości. Dwa spektakle, na których ostatecznym kształcie w dużej mierze zaważyła osobowość wspomnianych artystek.

W Longborough scena jest maleńka, kanał orkiestrowy naprawdę głęboki, a kontakt z publicznością wyjątkowo intymny. Między innymi z tego powodu najlepsze wrażenia w LFO wyniosłam ze spektakli rozgrywanych w przestrzeni niemal pozbawionej rekwizytów, po mistrzowsku malowanej światłem przez Bena Ormeroda, który wzorem Alphonse’a Appii głosi prymat autora i dramatu, synchronizując intensywność i barwy światła z fabułą i narracją muzyczną dzieła. Amy Lane jest reżyserką bardzo wnikliwą, odsłaniającą w Ringu warstwy znaczeń niedostępne dla większości współczesnych inscenizatorów tetralogii. Niestety, z jej wrażliwością nie zawsze idą w parze pomysły pozostałych uczestników koncepcji teatralnej. Celne tropy interpretacyjne Lane nie znalazły pełnego odzwierciedlenia ani w scenografii Rhiannon Newman Brown – szczęśliwie jednak mniej przeładowanej niż w ubiegłorocznym Zygfrydzie – ani w niezbyt natchnionej reżyserii świateł (Charlie Morgan Jones), ani w zanadto dosłownych projekcjach Tima Baxtera. Najlepsze porozumienie udało się reżyserce osiągnąć z projektantką kostiumów (Emma Ryott), która trafnie odczytała intencję uniwersalizacji mitu, łącząc tradycyjne wyobrażenia o wyglądzie istot przedwiecznych (Norny) z nieco bardziej współczesnym, wciąż jednak nieosadzonym w żadnym konkretnym kontekście ubiorem pozostałych uczestników dramatu.

Zmierzch bogów, LFO. Julian Close (Hunding). Fot. Matthew Williams-Ellis

W koncepcji Amy Lane jest kilka tropów pamiętnych i wstrząsających, począwszy od pomysłu, żeby nić przędziona przez Norny przywoływała na myśl skojarzenia zarówno z ziemską pępowiną, jak i z korzeniami świętego jesionu, porąbanego na rozkaz Wotana przed spodziewanym „zmierzchem bogów”; aż po niezwykłą scenę Snu Hundinga, która w jej ujęciu przybrała postać freudowskiego rozrachunku między ojcem a synem. Większość rozwiązań reżyserskich Lane ma uzasadnienie w dziele i znalazła stosowne odbicie w koncepcji Negusa, który jak zwykle zadbał o logikę muzycznej dramaturgii i utrzymanie wartkiego pulsu narracji bez popadania w patos – czego przykładem choćby Marsz Żałobny Zygfryda, w którym kondukt nie wlókł się noga za nogą, a dźwięki orkiestry już to przelewały się jak fale rozjuszonego Renu, już to strzelały iskrami z płomieni stosu pogrzebowego i nadciągającej pożogi Walhalli. Negus ma niezwykłą umiejętność opowiadania muzyką i angażowania uwagi słuchacza aż do granic hipnozy. Niemniej poziom dbałości o każdy detal faktury, o najdrobniejsze choćby szczegóły brzmienia poszczególnych grup orkiestrowych, o każdą zgłoskę i frazę śpiewanego tekstu – w Zmierzchu bogów przekroczył wszystko, z czym mieliśmy do czynienia w poprzednich częściach Ringu.

To samo dotyczy strony wokalnej spektaklu. Bradley Daley wypadł bardziej przekonująco niż w ubiegłorocznym Zygfrydzie. Jego niezmordowany, odrobinę szorstki, lecz świetnie prowadzony tenor zyskał potężną siłę wyrazu w przedśmiertnym monologu, w którym śpiewak dał odczuć słuchaczom, kim stałby się Zygfryd, gdyby los pozwolił mu dojrzeć do roli godnego partnera Brunhildy. Przez lwią część dramatu na scenie królował fenomenalny Julian Close w roli Hundinga – znakomity aktorsko, w równym jednak stopniu budujący swą postać środkami czysto muzycznymi. Złowieszczy majestat kryje się w samym głosie Close’a, czarnym jak noc na nowiu, a zarazem uwodzicielsko pięknym, wywiedzionym z najlepszej tradycji potężnych i mrocznych basów niemieckich w rodzaju Gottloba Fricka. Podobnej siły brakuje w śpiewie Freddiego Tonga, co dyrygent i reżyserka obrócili tylko na jego korzyść w dojmującej scenie Snu Hundinga, umiejętnie kontrastując upokorzenie Alberyka z burzą sprzecznych uczuć targających jego synem. Mnóstwo żaru w krótką partię  Waltrauty tchnęła niezawodna Catherine Carby, pamiętna Brangena z Tristana w 2015 roku. Znakomicie dobraną parę naiwnych Gibichungów stworzyli Laure Meloy (Gutruna), dysponująca sopranem krągłym i bardzo pewnym intonacyjnie, oraz Benedict Nelson (Gunther), śpiewak obdarzony urodziwym, inteligentnie prowadzonym barytonem i dużym instynktem dramatycznym, dzięki któremu udało mu się stworzyć wielowymiarową postać, w finale przejętą autentycznym wstydem i pogardą dla własnej słabości. Osobne słowa uznania należą się dwóm doskonale zestrojonym ansamblom – Norn (Mae Heydorn, Harriet Williams i Katie Lowe) oraz Cór Renu (Mari Wyn Williams, Rebecca Afonwy-Jones i Katie Stevenson) – oraz Chórowi Festiwalowemu, wzmocnionemu przez członków Longborough’s Community Chorus.

Zmierzch bogów, LFO. Lee Bisset (Brunhilda). Fot. Matthew Williams-Ellis

Wielką rolę Brunhildy w wykonaniu Lee Bisset zostawiłam sobie na koniec. Ta wspaniała aktorka i moim zdaniem wciąż nie w pełni doceniona śpiewaczka powinna częściej pojawiać się na scenach – choćby po to, by uzmysłowić krytykom, że wytykane jej czasem zbyt szerokie wibrato i ścieśnione góry nie są wynikiem zmęczenia głosu, tylko wręcz przeciwnie: niedostatecznego ośpiewania. Przekonałam się już w grudniu w Inverness, że drobne niedociągnięcia techniczne w jej śpiewie odchodzą powoli w przeszłość, odsłaniając niewiarygodną urodę ciemnego, a przy tym zaskakująco ciepłego sopranu. W Zmierzchu bogów pod batutą Negusa potencjał wokalny Bisset szedł w parze z mądrością interpretacji. Brunhilda z każdą kolejną kwestią – w sposób niemal namacalny – zyskiwała coraz większą świadomość roli, jaką wyznaczył jej los w nieuchronnym końcu starego porządku świata. Pełnię tego olśnienia osiągnęła w finałowym monologu. Większość współczesnych sopranów wagnerowskich wkłada wszelkie siły w samo zaśpiewanie tej potężnej sceny. Bisset zdołała ją zróżnicować: gestem, mimiką, całą paletą odcieni głosu, innym tonem przemawiając do Gibichungów, innym oskarżając Wotana, innym roztrząsając sens i przyczynę śmierci Zygfryda, by ostatecznie zjednoczyć się z nim w ekstatycznych słowach „Selig grüsst dich dein Weib”. Przeistoczenie Brunhildy w takim ujęciu znacznie dobitniej przemawia do wyobraźni niż jakiekolwiek przeistoczenie Izoldy – zwłaszcza dopełnione tak malarską interpretacją zagłady Pierścienia i ruiny Walhalli. Nic dziwnego, że po wybrzmieniu ostatniego akordu w orkiestrze na widowni zapadła kompletna cisza, dopiero po minucie przerwana wybuchem frenetycznego aplauzu. Po takim zmierzchu świt nadchodzi nieprędko.

Nie pierwsze to zresztą takie doświadczenie w Longborough. Przypuszczam, że nie dożyję już Tristana na miarę premiery i późniejszego o dwa lata wznowienia w LFO – pod batutą Negusa i w reżyserii Carmen Jakobi. Wciąż jednak nie tracę nadziei: w każdym sezonie staram się obejrzeć i usłyszeć przynajmniej dwie nowe produkcje tej opery. I muszę przyznać, że tegoroczny Tristan w Grange Park Opera pod względem muzycznym okazał się jednym z najlepszych.

Gorzej poszło z warstwą teatralną, mimo że Charles Edwards jest artystą bardzo wszechstronnym i ma w dorobku imponującą liczbę realizacji operowych – przede wszystkim jako scenograf, ale też reżyser świateł i twórca spektakli autorskich, w których odpowiadał za całość koncepcji inscenizacyjnej. Szczerze mówiąc, miałabym kłopot z wyodrębnieniem charakterystycznych elementów jego stylu, który ulega bezustannym przemianom – jak sądzę, w dużej mierze zależnym od bieżącego zapotrzebowania na konkretną estetykę i wątki interpretacyjne. Podziwiałam w Warszawie jego znakomitą scenografię do Katii Kabanowej w reżyserii Davida Aldena, ciepło pisałam o spójnej koncepcji plastycznej cyklu Little Greats w Opera North, gdzie Edwards zajął się także wyreżyserowaniem Pajaców, włos mi na głowie dęba stanął, gdy zobaczyłam, jak zaśmiecił scenę w kuriozalnej produkcji Fausta Gounoda w Teatrze Wielkim w Poznaniu, firmowanej nazwiskiem Karoliny Sofulak. W swoim Tristanie dla Grange Park poszedł modnym tropem biograficznym, sugerując – poniekąd słusznie – że Wagner komponował operę na fali miłosnych uniesień wobec Matyldy von Wesendonck, zapominając jednak, że wpadł na ten pomysł kilka lat wcześniej i nie pod wpływem uczucia do pięknej żony kupca jedwabnego, tylko lektury Schopenhauera. Przestrzeń sceniczną zabałaganił prawie jak w Poznaniu, stylizując ją ni to na wnętrze willi Wesendoncków w Zurychu, ni to na komnaty baśniowego zamku Neuschweinstein, i zamykając dekoracjami, które wbrew szumnym i błędnym zapowiedziom nie nawiązywały do premiery Tristana, tylko do późniejszych przedstawień w Bayreuth, z których pierwsze odbyło się trzy lata po śmierci Wagnera. Właśnie do tej produkcji, wyreżyserowanej przez samą Cosimę, scenografię zaprojektował Max Brückner. Na tym jednak Edwards nie poprzestał: w III akcie wykorzystał projekt Kurta Söhnleina do słynnej inscenizacji Siegfrieda Wagnera z 1927 roku.

Tristan i Izolda, GPO. David Stout (Kurwenal). Fot. Marc Brenner

Tak to bywa, kiedy reżyser nie zleci porządnego researchu przed zabraniem się do roboty. Zamiast odważnej reinterpretacji wyszła sztampa, powielająca obiegowe mity na temat okoliczności powstania dzieła i jego monachijskiej prapremiery. Edwards powierzył reżyserię świateł Timowi Mitchellowi, który skąpał to panoptikum w barwach kojarzących się bardziej z horrorem klasy B niż z historią dwojga złączonych śmiercią kochanków. Sytuację odrobinę ratowały stylowe kostiumy Gabrielle Dalton, ale i tak w miejsce symbolu i metafizyki dostaliśmy historię pospolitej zdrady małżeńskiej. Na dodatek z finałem niebezpiecznie przypominającym zakończenie frankfurckiej inscenizacji Kathariny Thomy sprzed trzech lat, gdzie miłosne przemienienie Izoldy, podobnie jak u Edwardsa, odbyło się bez Tristana, odesłanego wcześniej za kulisy.

W sukurs Tristanowi przyszedł sam Wagner, a ściślej jego muzyka – w ponadprzeciętnym, chwilami wręcz porywającym wykonaniu. Całość poprowadził Stephen Barlow, pewnie i elegancko, podchodząc jednak do materii Wagnerowskiej całkiem inaczej niż Negus, który buduje dramaturgię Tristana metodą naprzemiennych napięć i odprężeń. U Barlowa narracja muzyczna przebiega po krzywej wznoszącej się powoli, lecz nieubłaganie, zwłaszcza w ogólnym planie agogicznym. Z początku mnie to nużyło, później zaczęłam doceniać, tym bardziej, że Gascoigne Orchestra grała pod jego batutą precyzyjnie, pięknie wyważonym dźwiękiem, z doskonałym wyczuciem proporcji między kanałem a sceną.

W roli Tristana w Grange Park zadebiutował walijski tenor Gwyn Hughes Jones, kojarzony od lat przede wszystkim z repertuarem włoskim. Jones dysponuje miękkim głosem o pięknej, złocistej barwie, znakomitą techniką i cenną umiejętnością rozłożenia sił na cały spektakl. Jego melancholijny, ujmujący liryzmem Tristan być może nie przypadłby do gustu tak licznym dziś zwolennikom obsadzania w tej partii stentorowych Heldentenorów, myślę jednak, że zyskałby uznanie samego Wagnera, który cenił w śpiewakach przede wszystkim inteligencję i wyczucie muzycznej dramaturgii. Obydwu tych cech nie zabrakło Jonesowi w wielkim monologu z III aktu, od pierwszych taktów spowitym w mrok upragnionej nocy śmierci. U boku rannego bohatera czuwał jeden z najwspanialszych Kurwenali, jakich słyszałam w ostatnich sezonach – David Stout, który z taką wrażliwością i z tak mądrze prowadzonym, doskonale rozwiniętym w dole skali barytonem mógłby już wkrótce zacząć rozważać debiut w którejś z cięższych partii wagnerowskich. Na tym nie koniec olśnień. Matthew Rose dostarczył mi kolejnego argumentu na potwierdzenie tezy, że w finale II aktu Tristana Wagner sięgnął najbliżej sedna antycznej tragedii. W fenomenalnie zinterpretowanym przez Rose’a monologu Króla Marka nie było ani furii, ani wstydu: tylko spokojna, pełna goryczy konstatacja faktu, którego nie da się już odwrócić. Myślę, że angielski bas świadomie podbarwił swój śpiew odrobinę verdiowskim odcieniem: nie tylko ja zaczęłam się zastanawiać nad ewentualnym pokrewieństwem Don Carlosa z wcześniejszym o kilka lat Tristanem. Równie wybitną odtwórczynię zyskała Brangena – w osobie Christine Rice, jednej z najznakomitszych mezzosopranistek swego pokolenia, a zarazem świetnej aktorki. W pomniejszych rolach dobrze wypadli Sam Utley (Pasterz) i Thomas Isherwood (Sternik). Na osobne wyrazy uznania zasłużył Mark Le Brocq, obsadzony w roli, w której Edwards scalił w jedno postaci Melota i Młodego Żeglarza. Pomysł bez sensu, wykonanie przepyszne: w pamięć zapadło mi zwłaszcza szyderstwo przebijające z żeglarskiej piosenki o „Irische Maid, du wilde, minnige Maid”, w pełni uzasadniające późniejszy wybuch wściekłości Izoldy.

Tristan i Izolda, GPO. Rachel Nicholls (Izolda). Fot. Marc Brenner

W tę zaś, po raz kolejny w swojej karierze, wcieliła się Rachel Nicholls, śpiewaczka niezwykle muzykalna, obdarzona żywym temperamentem scenicznym i wyrazistą osobowością. Głos ma równie pełny jak Bisset, ale ostrzejszy, bardziej dziewczęcy, skrzący się odmiennymi barwami. W jej gniewie jest więcej frustracji i buntu, w okazywanych przez nią uczuciach – więcej porywczego żaru niż spokojnej, intymnej bliskości. W inscenizacji Edwardsa przyszło odgrywać jej rolę niespełnionej mieszczki, która dopiero w finałowym przemienieniu docenia potencjał swej kobiecości. Nicholls celnie odczytała ten trop jako zwrot w stronę modernizmu, także muzycznego. Swoją interpretację nasyciła niedawnymi doświadczeniami w repertuarze Straussowskim, budując postać chwilami bardziej ludzką niż Tristan, a w każdym razie lepiej zrozumiałą dla współczesnego odbiorcy. Stworzyła Izoldę pamiętną, jak sądzę, także własnym wysiłkiem, bo w jej śpiewie i grze aktorskiej dopatrzyłam się wielu gestów zapamiętanych z wcześniejszych inscenizacji.

A my tu narzekamy na zmierzch wagnerowskich bożyszcz. Może czas już podpalić tę zmurszałą Walhallę i zacząć wszystko od nowa?

Roses, Thorns and Diamonds

I missed Handel. The last time I listened to him to my heart’s content was in 2019, at the Händel-Festspiele Göttingen, the place where the oeuvre of Il caro Sassone was revived on 26 June 1920, when the first modern performance of Rodelinda took place thanks to the efforts of Oskar Hagen. In 2020 an anniversary festival was being prepared with great pomp to mark the centenary of those memorable events. The organisers intended to present – in one form or another – all 42 of Handel’s operas, headed by Rodelinda in a fully staged production at the local Deutsches Theater. Their plans were thwarted by the pandemic. It was not until the following autumn that the festival returned – the long-awaited premiere of Rodelinda was not only the most important element in the truncated programme of the event, but also a farewell to Laurence Cummings, who ended his ten-year tenure in Göttingen. The following season the Greek conductor, pianist and director George Petrou took over as artistic director of the Händel-Festspiele, while the outgoing general director Tobias Wolff handed over his duties to Jochen Schäfsmeier, the manager of Concerto Köln until then.

After forty years of absolute British rule the festival changed its course. Which way it is now going I was not able to find out until this year,  and in a rather limited way at that, as I could make it only to the last three days of the Göttingen Handel celebration. In all respects the trip was informative and successful. However, I did not expect I would precede it with a Venetian prologue of uncommon beauty: the premiere of Il trionfo del Tempo e del Disinganno at Teatro Malibran as part of the La Fenice season. Such an opportunity was something I could not miss. This was because today’s name of Malibran is that of the oldest surviving opera theatre in Venice, erected on the remains of Marco Polo’s residence – the famous Teatro San Giovanni Grisostomo, which was opened in 1678 with a production of Carlo Pallavicino’s Vespasiano, and served as the venue of the world premieres of Alessandro Scarlatti’s Mitridate Eupatore and Handel’s Agrippina, the title role of which was sung on 26 December 1709 by the then prima donna Margherita Durastanti. The golden age was fairly brief: the theatre began to decline already in the 1730s; it changed hands, but nevertheless continued to operate. Maria Malibran sang there in 1835: appalled by the technical condition of the theatre, she gave up her fee so that it could be used for the renovation of the building. Renamed in the singer’s honour, Teatro Malibran continued to experience various ups and downs. In the 1980s it began collaborating with La Fenice. It was only natural that it took in the La Fenice ensembles after the disastrous fire of 1996. Today it operates independently, but also hosts concerts and some productions of the Venetian Phoenix.

Il trionfo del Tempo e del Disinganno, Handel’s first oratorio, composed in the spring of 1707 and soon after that performed at the palace of Pietro Ottoboni, superintendent of the Apostolic See in Rome, has enjoyed remarkable success on stage recently. This is all the more surprising given that the libretto, by Cardinal Benedetto Pamphili, is practically without any action and from the point of view of today’s audiences it carries little dramatic tension. It is, in fact, a philosophical dispute – true, heated at times – involving four paired allegories: Beauty and Pleasure, as well as Time and Disillusion. It leads to the inevitable conclusion that spiritual beauty is superior to sensual beauty, and eternal life is superior to earthly life. If there is anything theatrical in this work, it is Handel’s music, which became for him an inexhaustible source of self-quotations, like Pleasure’s aria “Lascia la spina”, echoes of which would appear later in Rinaldo and the magic opera Amadigi di Gaula.

Il trionfo del Tempo e del Disinganno, Teatro Malibran, Venice. Photo: Michele Crosera

This is the track followed by Saburo Teshigawara – director, dancer, choreographer as well designer of sets and costumes for the Venetian production of Il trionfo. The Japanese artist finds his inspiration in the butoh dance, in Martha Graham’s techniques, in Tadeusz Kantor’s “zero theatre”; he plays with time and space, combines very expressive dance – alternating between dynamism and stillness – with a bright play of light, and with optical illusion. The stage is black as night and on it Teshigawara “tells” the music with four singers – personified concepts whose message he emphasises with the colours of the costumes (from snow-white Beauty, silvery Pleasure, grey Disillusion to black Time). He complements the concepts with the movement and gesture of four dancers (Alexandre Ryabko, Javier Ara Sauco, and sometimes also the director himself and his assistant Rihoko Sato), and frames them in the only props used in the production: four openwork metal cubes, which delimit the space of the discourse as well as boundaries between concepts.

The clockwork precision of Teshigawara’s concept was perfectly matched by Andrea Marcon’s interpretation – highly expressive, detail-oriented and insightful in terms of shaping the dramaturgy and musical time. The Teatro La Fenice orchestra was inspired in its playing, with the singers generally giving fine performances. Among the female soloists one that deserved particular praise was Silvia Frigato as Beauty. Hers is a light, luminous soprano, used with ease and a great sense of phrase. Not far behind her was Giuseppina Bridelli (Pleasure), whose dark mezzo-soprano, silky in the middle range, only initially sounded jarring with an insufficiently rounded tone in the coloratura. Slightly less successful was Valeria Girardello – in my opinion miscast as Disillusion, a typically contralto role requiring a voice finely developed in all registers. However, she made up for her colour shortcomings and some intonation flaws with good acting and considerable expressive power. Surprisingly – and not only for yours truly – the strongest point of the cast turned out to be Krystian Adam (Time), singing with an uncommonly handsome tenor, with a dark spinto hue, with excellent diction and, above all, with a sense of the intense, typically Baroque play of affect. His spine-chilling aria “Urne voi”, rightly rewarded with the first ovation of the evening, found a worthy equivalent only in Beauty’s final declaration “Tu del Ciel ministro eletto”, interpreted by Frigato with admirable lyricism and restraint.

After such a powerful dose of excitement in Venice, I found myself almost overnight in Göttingen’s Deutsches Theater for a performance of Semele, a musical “wolf in sheep’s clothing” and one of Handel’s most original stage works, which the composer disguised as an oratorio and presented as part of a series of Lenten concerts at Covent Garden in 1744. Rediscovered and appreciated only in the twentieth century, today it is among the top ten of Handel’s most frequently staged operas. After Giulio Cesare, which in 2022 opened up “new horizons” for the festival, time came for Semele, which, owing to its mythological inspirations, fitted in perfectly with this year’s motto of the event: “Hellas!”. The devil is in the detail, for the formula of the Händel-Festspiele has remained essentially unchanged. George Petrou, however, puts greater emphasis on the continuity of the Mediterranean cultural tradition, on the exploration of the oeuvres of lesser known composers, and above all on a radically different approach to the music of Handel himself – fiery, effervescent, closer (all things considered) to Marc Minkowski’s extremely theatrical interpretations than to the intellectual, balanced interpretations of the masters of the English historically informed performance.

In the case of Petrou – who not only conducted, but also directed the two productions at the Deutsches Theater – a substantial role is also played by a bond with the legacy of Greek theatre: with the seriousness and realism of ancient tragedy, understood by modern audiences, and on the other hand with the bawdiness – quite surprising today – of plays by Aristophanes and later authors of Attic comedy. There is a bit of everything in Semele, though in Petrou’s directorial concept the comic element, sometimes bordering on slapstick farce, prevails. However, the production begins on a dramatic note: a pantomime reenactment – to the sounds of the overture – of the death of the Theban princess in a maternity ward, in a bed surrounded by relatives and medical staff. The mood soon changes: we are entering a conventional space with no direct associations with the temple of Juno, where the action of Act I takes place. Things pick up only in Act II, when Juno descends into a nightclub, where access to Jupiter’s love nest is guarded by two bodyguards instead of fire-breathing dragons. The whole gets really funny in Act III, with Somnus characterised as the leader of Hindu sadhus plunged into a drug-induced trance and confused by the sudden intrusion of Iris and Juno at least as much as their semi-conscious guru. The final scene of Semele veers dangerously towards a lieto fine: in my opinion the least successful element of the staging, as we learn of Semele’s tragedy already in the prologue and are moved to tears by her martyrdom at the end of the opera. I’m not sure whether the idea of Bacchus being born from Semele’s ashes in the form of a bottle of champagne won anyone over to this risky Baroque convention.

Semele, Deutsches Theater Göttingen. Photo: Alciro Theodoro da Silva

Compared with Teshigawara’s poetic, visually stunning theatre, Petrou’s concept (created together  with the set and costume designer Paris Mexis, and the lighting director Stella Kaltsou) war neither revelatory, nor particularly captivating. The main contributors to the unquestionable success of the venture were the performers, led by Marie Lys in the title role, a singer who boasts a clear, well-placed soprano, excellent technique and good acting skills. She may have been outclassed in that last respect by Vivica Genaux in the double role of Ino and Juno – changed beyond recognition by a fat-suit, red wig and red glasses as the former, made to look like Jackie Onassis as the latter. I have to admit that I am not a fan of the unique timbre of her voice or her peculiar coloratura, but I did not expect her to show such a sense of comedy and verve on stage: as Ino, she even sang with a different timbre to make the roles entrusted to her all the more different. Marilena Striftombola was a phenomenal Iris (and Cupid). She is a quicksilver artist wielding her agile soprano with a truly youthful lightness and bravura. Jeremy Ovenden (Jupiter) is past his prime, but he made up for it with his musicality and experience, which came to the fore especially in the famous aria “Where’er you walk” in Act II. Riccardo Novaro gave a very decent performance in the triple role of Cadmus, Somnus and High Priest, as did Rafał Tomkiewicz – excellent in terms of singing and acting as usual – in the thankless role of Athamas. The whole – with an Athenian chorus under Agathangelos Georgakatos and the FestspielOrchester Göttingen – was conducted by George Petrou with truly Mediterranean verve and panache, often at breakneck tempi, though without destroying the formal freedom of Handel’s score, one of the most beautiful ones in the composer’s oeuvre.

Later that same evening I let myself be led blindfolded – like Bruegel’s blind man – to the Concert in the Dark in the Lokhalle, a former Göttingen locomotive depot, where festival instrumentalists and singers played with our perception for over an hour, presenting in the darkness music from Delphic Hymns to Rautavaara – in the most diverse line-ups and spatial configurations. The following day I listened with the greatest pleasure to an intimate performance by the French Ensemble Masques – over coffee and cakes, as part of the Café George series at the Forum Wissen Göttingen. Earlier, in the University Auditorium I admired the virtuosity of the flautist Erik Bosgraaf and the harpsichordist Francesco Corti in a programme featuring works by composers associated with the court of Anne, Princess Royal and Princess of Orange, a favourite pupil of Handel. I grumbled a bit that the immanent melodiousness of these gems got lost a bit in the dizzying tempi of their performances. I stopped grumbling, when Fanie Antonelou, the soloist of the Greek ensemble Ex Silentio sang Handel’s solo cantatas without the slightest sense of the composer’s idiom and with an instrumental accompaniment equally lacking in style. Pity, because the programme of the concert in the great hall of the picturesque Welfenschloss near Hannover could have been limited to pieces by unknown composers from Crete, which the Venetians ruled until the Ottoman conquest in 1669.

Jeanine de Bique. Photo: Sorek Artists

However, this year’s festival ended on a very strong note in the form of a gala recital by Jeanine De Bique, a Trinidadian soprano and graduate of the Manhattan School of Music, who recorded her first solo album Mirrors in 2021 with Concerto Köln – featuring arias of female characters from Handel’s works, juxtaposed as if in a musical mirror with portraits of the same women in works by other composers of the period, including Carl Heinrich Graun and Georg Philippe Telemann. De Bique has been presenting this programme in concert for the past two years, sometimes shifting the emphasis a little, as she did in St John’s Church in Göttingen, where she replaced the aria “Mi restano le lagrime” from Alcina with the much more spectacular monologue “Ombre pallide”. I listened to her streamed recital from last year’s Bayreuth Baroque festival. Since then the singer has matured, has become more at ease, has engaged in a wonderful dialogue with both the musicians and the audience. Her voice is a true diamond, still not fully polished, but nevertheless worth hundreds of thousands of pounds sterling – it already shines like a crown jewel in the royal treasury: indomitable, clear, captivating with its brilliance and rainbow of colours. If it still lacks anything, it is only some softness in the upper register and a touch of vividness in the low notes of the range. De Bique’s interpretations – supported by Concerto Köln’s extraordinary sensitive accompaniment – touch the heart and at the same time make us realise the essence of the greatness of Handel, who favoured complex musical drama, revelatory colour effects and poignant lyricism over empty virtuosity.

Called to sing encore after encore, De Bique finally sang “Tu del Ciel ministro eletto” from Il trionfo. I will not compare the two performances. Let me just write that I find it hard to imagine a more beautiful link between the impressions of these few days in Venice and Göttingen.

Translated by: Anna Kijak

Fine Trills Make Fine Birds

When Gottfried Keller lost his father and found himself alone in this world with his mother and younger sister, he was only five years old. Rudolf – a turner, self-taught builder and head of the Keller family – died of tuberculosis shortly after turning thirty, having previously buried four of his six children with wife Elisabeth. In many respects he was an extraordinary man: as a teenage journeyman he travelled across Europe, returning to Zurich not only as a comprehensively educated craftsman, but also a mature, freedom-loving citizen. Before he departed this world, he had given his wife detailed instructions on how to instil his ideals into his only surviving son. The widowed Elisabeth was barely able to make ends meet, but she did do all he could not to disappoint her husband’s ambitions. Little Gottfried was brought up in a household free from any prejudice and carefully watched the reality around him. After the failure of the November Uprising Polish émigrés seeking refuge under Mrs Keller’s hospitable roof became a permanent part of this reality. What the future writer and poet gained from those days were not just beautiful memories of friendship – memories he referred to in his autobiographical novel Green Henry, but also a lasting interest in the cause of political refugees and their fight for their lost statehood.

More waves of émigrés from Poland came to Switzerland after the Spring of the Peoples and the failed January Uprising. In 1863 Gottfried Keller – at that time already the secretary of the Canton of Zurich – founded, together with Count Władysław Plater, the Central Committee for Aiding Poles. First, they financed the purchase of weapons for the insurgents and after the fall of the independence uprising they organised all kinds of support for nearly two thousand emigrants. Although there were some impostors among true heroes, nothing would shake Keller’s sympathy for the newcomers from a distant country in the east of Europe. Even if he did admonish them, he did so delicately and with compassion – like in the short story, written more or less at that time but published only in 1874, Kleider machen Leute (which can be freely translated as “clothes do make the man”). Its protagonist is a young tailor, Wenzel Strapinski, who has just lost his job and has set off “on an unpleasant November day” to seek luck elsewhere. He had to content himself with just a few snowflakes for his breakfast and had only a thimble in his pocket – but he looked beautiful in his handmade Sunday best, a velvet-lined cape and fur hat. Perhaps this is why the coachman from a coach he passed on the way offered him a lift to a nearby town, introduced him to everyone as a Polish count and then disappeared before the young man had time to protest. Confused, Wenzel assumes the role of an aristocrat – first unwittingly, then deliberately, when he wins the affection of the daughter of the city council chairman. Although he will be exposed by a jealous rival, all will end well: his beloved will declare that she does not have to be a countess,  that it will be enough for her to become the wife of a true master tailor.

Photo: Serghei Gherciu

Keller’s short story enjoyed great popularity in the German-speaking world at the time, also in Austria-Hungary, where many imperial subjects built their status with methods similar to Wenzel’s. The subjects included Zemlinsky’s father – a Viennese-born son of an Austrian Catholic mother and a father from Žilina, Hungary – who added the noble preposition “von” to his surname and before marrying Klara Semo, daughter of a Bosnian Muslim woman and a Sephardic Jew from Sarajevo, converted to Judaism. Thus little Alexander was born as a fully-fledged member of the Viennese Jewish community, but he left it as early as in 1899 following the Dreyfus affair and the growing wave of anti-Semitism. He began composing the comic opera Kleider machen Leute in 1907, after the earlier successes of Sarema and Es war einmal, and the failed premiere of Der Traumgörge, which was planned at Vienna’s  Staatsoper under Mahler’s baton, but which did not take place after Mahler resigned as the company’s music director shortly before the first performance. The libretto to Kleider machen Leute – as in the case of the unlucky Traumgörge – was written by Leo Feld, who significantly condensed the narrative and made it somewhat lighter than in Keller’s original. The premiere of the first, three-act version took place in 1910 at Vienna’s Volksoper. The critics cool reception prompted Zemlinsky to introduce major changes into the libretto and the score. After a few failed attempts to have the revised two-act version of the opera staged, Kleider machen Leute was revived in 1922 at the Neues Deutsches Theater, the current home of the State Opera in Prague.

The work, rediscovered only in the 1980s, arrived in the Prague theatre in February 2023, as part of the huge four-season Czech-German project “Musica non grata”, the main aim of which is to bring back from obscurity the oeuvres of artists active in inter-war Czechoslovakia who were eliminated from musical life after the Nazis came to power: eliminated because of their origin, religion and political views, as well as their gender and sexual orientation. Launched in 2020 under the aegis of Prague’s National Theatre and financially supported by the Embassy of the Federal Republic of Germany, the project can already be regarded as one of the most successful initiatives of this kind in Europe – geared towards introducing forgotten works into the cultural bloodstream permanently, rather than towards a one-off, superficial effect that caters to a less sophisticated audience.

Photo: Serghei Gherciu

Hence the idea to stage Kleider machen Leute with mainly local musicians, led by two artists whose collaboration had previously been appreciated, when Janáček’s Katia Kabanova was staged at Komische Oper Berlin: the Dutch director Jetske Mijnssen and the Lithuanian conductor Giedrė Šlekytė. Mijnssen represents a theatre-making style typical of her country, pared-down in terms of the means of expression, drawing at times on Willy Decker’s austere minimalism. In her interpretation the action of Zemlinsky’s opera takes place primarily on the proscenium, within a space delimited by Herbert Murauer’s symmetrical, tripartite sets (ingeniously lit by Bernd Purkrabek), the main element of which is a semicircular wall placed on the revolving stage. The sets are complemented by simple pieces of furniture, sometimes serving as far from obvious props (an example is Wenzel’s journey in a coach made up of several chairs, showing the protagonist in a different grotesque position with each turn of the revolving stage). The director balanced out the sparseness of the sets with an exaggerated, almost expressionistic theatrical gesture – generally to good effect, although Zemlinsky’s dancing score could have done with more choreographic work (Dustin Klein, who was responsible for the stage movement, opted instead for pantomime, spectacular in, for example, the slow-motion scene featuring the pursuit of the exposed fake count). However, the most important error in the staging lay in the insufficient highlighting of Wenzel’s innate elegance. With the exception of his fur hat, the young tailor did not stand out in any way from the crowd of characters dressed by Julia Katharina Berndt in costumes from the inter-war period – from straw pork pie hats from the wild 1920s to the jazzy zoot suits characteristic of  Polish Bikini Boys from a later period.

Yet Mijnssen’s clean and precise direction went side by side with the dramaturgy of the work, although it did lead several soloists into an acoustic trap – their voices, emphasised on the proscenium, often sounded unnatural, standing out excessively from the orchestral fabric. Those who emerged unscathed from this predicament were the two lead singers – Joseph Dennis as Wenzel, an artist boasting a strong, resonant and perfectly controlled tenor, and Jana Sibera as Nettchen, a singer with a soft, beautifully saturated and very sensuous soprano (especially in the particularly well-sung aria “Lehn deine Wang’ an meine Wang’” with Heine’s text at the beginning of Act II). Fine moments also came from Ivo Hrachovec in the bass part of the Innkeeper and the baritone Markus Butter singing the role of Melchior Böhni, a rejected suitor for Nettchen’s hand. Other members of the huge cast of a dozen or so singers were less successful in battling the capricious acoustics. It is hard for me to judge to what extent this could have been prevented by Giedrė Šlekytė, who, apart from failing to control the capricious acoustics, led the State Opera ensembles very efficiently and energetically, with a perfect sense of the mosaic style of this composition, which combines late Romantic inspirations by the music of Wagner and Richard Strauss – and, by extension, also the young Schönberg – with a truly Mozartian bravura in the shaping of group scenes, and the ever-present lightness of Viennese operetta.

Photo: Serghei Gherciu

Kleider machen Leute is not a masterpiece on a par with Der Zwerg or Eine florentinische Tragödie. There is no doubt, however, that it deserves love: as does the modest and shy Wenzel Strapinski: a fake count, true, yet still endearing in his large, black velvet-lined capes, with a pale, noble countenance of a Polish émigré.

Translated by: Anna Kijak

Róże, ciernie i diamenty

Brakowało mi Händla. Po raz ostatni nasłuchałam się go do syta w 2019 roku, na Händel-Festspiele Göttingen, w kolebce odrodzenia twórczości Il caro Sassone, które dokonało się 26 czerwca 1920, kiedy Oskar Hagen doprowadził do pierwszego współczesnego wykonania Rodelindy. W roku 2020 z wielką pompą szykowano festiwal jubileuszowy, w stulecie tamtych pamiętnych wydarzeń. Organizatorzy zamierzali w takiej bądź innej formie zaprezentować wszystkie czterdzieści dwie opery Händla, na czele z Rodelindą w pełnej oprawie scenicznej, wystawioną w tutejszym Deutsches Theater. Ich plany pokrzyżowała pandemia. Festiwal powrócił dopiero jesienią następnego roku: wyczekiwana premiera Rodelindy była nie tylko najważniejszym punktem programu okrojonej imprezy, ale też pożegnaniem z Laurence’em Cummingsem, który zakończył swą dziesięcioletnią kadencję w Getyndze. W kolejnym sezonie dyrekcję artystyczną Händel-Festspiele przejął po nim grecki dyrygent, pianista i reżyser George Petrou; ustępujący ze stanowiska dyrektora generalnego Tobias Wolff przekazał swoje obowiązki w ręce Jochena Schäfsmeiera, dotychczasowego menedżera Concerto Köln.

Po czterdziestu latach niepodzielnych rządów Brytyjczyków festiwal zmienił kurs. W jaką stronę płynie, mogłam się przekonać dopiero w tym roku, i to w dość ograniczonym zakresie, udało mi się bowiem dotrzeć zaledwie na trzy ostatnie dni getyńskiego święta. Był to wypad ze wszech miar pouczający i udany. Nie spodziewałam się jednak, że poprzedzę go niezwykłej urody prologiem weneckim: premierą inscenizacji Il trionfo del Tempo e del Disinganno w Teatro Malibran, w ramach sezonu La Fenice. Takiej okazji nie można było przegapić. Pod dzisiejszą nazwą Malibran kryje się bowiem najstarszy zachowany teatr operowy w Wenecji, wzniesiony na pozostałościach dawnego domu Marco Polo – słynny Teatro San Giovanni Grisostomo, otwarty w 1678 roku przedstawieniem Vespasiana Carla Pallavicina, miejsce prapremier Mitridate Eupatore Alessandra Scarlattiego i Händlowskiej Agrypiny, w którą 26 grudnia 1709 roku wcieliła się ówczesna primadonna Margherita Durastanti. Złota epoka tej sceny trwała stosunkowo krótko: teatr zaczął podupadać już w latach 30. XVIII wieku, przechodził z rąk do rąk, ale mimo to działał nieprzerwanie. W 1835 roku wystąpiła w nim Maria Malibran: wstrząśnięta stanem technicznym teatru, zrezygnowała z honorarium i przeznaczyła całą kwotę na renowację gmachu. Przemianowany na cześć śpiewaczki Teatro Malibran przeżywał kolejne wzloty i upadki. W latach 80. ubiegłego wieku zaczął współpracę z La Fenice. Naturalną koleją rzeczy przygarnął pod swój dach jej zespoły po katastrofalnym pożarze w 1996 roku. Dziś prowadzi własną działalność, gości też koncerty i niektóre spektakle weneckiego Feniksa.

Il trionfo del Tempo e del Disinganno w weneckim Teatro Malibran. Fot. Michele Crosera

Il trionfo del Tempo e del Disinganno, pierwsze oratorium Händla, skomponowane wiosną 1707 roku i wkrótce potem wykonane w pałacu Pietra Ottoboniego, superintendenta Stolicy Apostolskiej w Rzymie, robi ostatnio zawrotną karierę sceniczną. O tyle zdumiewającą, że libretto, autorstwa kardynała Benedetta Pamphiliego, jest właściwie pozbawione akcji i z punktu widzenia dzisiejszego odbiorcy niesie z sobą niewielkie napięcie dramatyczne. To właściwie dysputa filozoficzna – owszem, chwilami zajadła – między czterema dobranymi w pary alegoriami: Pięknem i Przyjemnością oraz Czasem i Deziluzją (słowo nieładne, ale znacznie bliżej trafiające w sens włoskiego „disinganno” niż zwyczajowe polskie Rozczarowanie), prowadząca do nieuchronnej konkluzji o wyższości piękna duchowego nad zmysłowym i życia wiecznego nad doczesnym. Jeśli cokolwiek w tym utworze teatralnego, to sama muzyka Händla, która posłużyła mu zresztą jako niewyczerpane źródło autocytatów, na czele z arią Przyjemności „Lascia la spina”, której echa pojawiły się później w Rinaldzie i czarodziejskiej operze Amadigi di Gaula.

Tym właśnie tropem podąża Saburo Teshigawara – reżyser, tancerz, choreograf, scenograf i projektant kostiumów do weneckiego spektaklu Il trionfo. Japoński artysta czerpie inspirację z tańca butoh, z technik Marthy Graham, z „teatru zerowego” Tadeusza Kantora; igra z czasem i przestrzenią, łączy pełen ekspresji taniec – na przemian dynamiczny i zastygający w bezruchu – z jaskrawą grą świateł i optyczną iluzją. Na czarnej jak noc scenie Teshigawara „opowiada” muzykę czworgiem śpiewaków – upostaciowionych pojęć, których wydźwięk podkreśla barwami kostiumów (od śnieżnobiałego Piękna, poprzez srebrzystą Przyjemność i szarą Deziluzję, aż po czarny Czas). Dopełnia je ruchem i gestem czworga tancerzy (Alexandre Ryabko, Javier Ara Sauco oraz sam reżyser i jego asystentka Rihoko Sato), ujmuje w ramy jedynych użytych w przedstawieniu rekwizytów: czterech ażurowych sześcianów z metalu, które wyznaczają zarazem przestrzeń dyskursu, jak i granice między pojęciami.

Z zegarmistrzowską precyzją koncepcji Teshigawary doskonale współgrała interpretacja Andrei Marcona – niezwykle ekspresyjna, nastawiona na detal, wnikliwa pod względem kształtowania dramaturgii i czasu muzycznego. Orkiestra Teatro La Fenice grała jak natchniona, na ogół bez zarzutu spisali się także śpiewacy. Spośród solistek na wyróżnienie zasłużyła zwłaszcza Silvia Frigato w partii Piękna: obdarzona lekkim, świetlistym sopranem, prowadzonym swobodnie i z wielkim wyczuciem frazy. Niewiele ustępowała jej Giuseppina Bridelli (Przyjemność), której ciemny, jedwabisty w średnicy mezzosopran tylko z początku raził nie dość zaokrąglonym brzmieniem w koloraturze. Nieco gorzej poradziła sobie Valeria Girardello, moim zdaniem pochopnie obsadzona w typowo kontraltowej partii Deziluzji, wymagającej głosu świetnie rozwiniętego we wszystkich rejestrach. Niedostatki barwowe i pewne wahnięcia intonacyjne wynagrodziła jednak dobrą grą aktorską i sporą siłą wyrazu. Niespodziewanie – nie tylko dla niżej podpisanej – najmocniejszym punktem obsady okazał się Krystian Adam (Czas), śpiewający tenorem niezwykle urodziwym, podbarwionym ciemnym odcieniem spinto, ze znakomitą dykcją, przede wszystkim zaś z wyczuciem intensywnej, typowo barokowej gry afektów. Jego mrożąca krew w żyłach aria „Urne voi”, słusznie nagrodzona pierwszą tego wieczoru owacją publiczności, znalazła godziwą przeciwwagę dopiero w finałowej deklaracji Piękna „Tu del Ciel ministro eletto”, zinterpretowanej przez Frigato z godnym podziwu liryzmem i powściągliwością.

Semele w Deutsches Theater Göttingen. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Po tak potężnej dawce wrażeń w Wenecji wylądowałam niemal z dnia na dzień w getyńskim Deutsches Theater, na przedstawieniu Semele, muzycznego „wilka w owczej skórze”, jednego z najoryginalniejszych dzieł scenicznych Händla, które kompozytor dla niepoznaki ubrał w szaty oratorium i w 1744 roku przedstawił w ramach serii koncertów wielkopostnych w Covent Garden. Odkryte i docenione dopiero w XX stuleciu, dziś mieści się w pierwszej dziesiątce jego najczęściej wystawianych oper. Po Juliuszu Cezarze, który w 2022 roku otworzył przed festiwalem „nowe horyzonty”, przyszedł czas na Semele, która za sprawą inspiracji mitologicznych idealnie wpisała się w tegoroczne hasło imprezy „Hellas!”. Diabeł tkwi w szczegółach, bo formuła Händel-Festspiele pozostała w gruncie rzeczy niezmieniona. George Petrou kładzie natomiast większy nacisk na ciągłość śródziemnomorskiej tradycji kulturowej, na eksplorację twórczości mniej znanych kompozytorów, przede wszystkim zaś na radykalnie odmienne podejście do muzyki samego Händla – ogniste, żywiołowe, bliższe (z zachowaniem wszelkich proporcji) arcyteatralnym interpretacjom Marca Minkowskiego niż intelektualnym, wyważonym ujęciom mistrzów angielskiego wykonawstwa historycznego.

W przypadku Petrou – który był nie tylko dyrygentem, ale i reżyserem obydwu wymienionych produkcji w Deutsches Theater – niebagatelną rolę odgrywa też więź z dziedzictwem teatru greckiego: ze zrozumiałą dla współczesnego widza powagą i realizmem antycznej tragedii, z drugiej zaś strony zaskakującą w dzisiejszej epoce rubasznością sztuk Arystofanesa i późniejszych twórców komedii attyckiej. W Semele jest wszystkiego po trochu, w koncepcji reżyserskiej Petrou przeważył jednak element komediowy, chwilami zatrącający o slapstickową farsę. Spektakl zaczyna się jednak dramatycznym akcentem: odegraną jeszcze na dźwiękach uwertury pantomimiczną sceną śmierci tebańskiej księżniczki na oddziale położniczym, w łóżku otoczonym wianuszkiem bliskich i personelu medycznego. Po chwili nastrój się jednak zmienia: wkraczamy w umowną przestrzeń, niewzbudzającą bezpośrednich skojarzeń ze świątynią Junony, w której rozgrywa się akcja I aktu. Rzecz nabiera tempa dopiero w akcie II, kiedy dysząca zazdrością Junona zstępuje w scenerię nocnego klubu, w którym dostępu do miłosnego gniazdka Jowisza – zamiast ziejących ogniem smoków – bronią dwaj ochroniarze. Naprawdę śmiesznie robi się w III akcie, z Somnusem ucharakteryzowanym na przywódcę hinduskich sadhu, pogrążonych w narkotycznym transie i zdezorientowanych nagłym wtargnięciem Iris i Junony przynajmniej w równym stopniu, jak ich półprzytomny guru. Ostatnia scena Semele w niebezpiecznym tempie zmierza w stronę lieto fine: moim zdaniem najmniej udanego elementu inscenizacji, jako że o tragedii Semele dowiedzieliśmy się już w prologu, a pod koniec opery wzruszyliśmy się do łez jej męczeńską śmiercią. Nie jestem pewna, czy pomysł narodzin Bachusa z popiołów Semele pod postacią butelki szampana przekonał kogokolwiek do tej ryzykownej barokowej konwencji.

W porównaniu z poetyckim, olśniewającym plastycznie teatrem Teshigawary koncepcja Petrou (zrealizowana wspólnie ze scenografem i autorem kostiumów Parisem Mexisem oraz reżyserką świateł Stellą Kaltsou) nie była ani odkrywcza, ani szczególnie porywająca. Do niewątpliwego sukcesu przedsięwzięcia przyczynili się w głównej mierze wykonawcy, na czele z odtwórczynią partii tytułowej Marie Lys, dysponującą klarownym, świetnie postawionym sopranem, wyśmienitą techniką i niezłym warsztatem aktorskim. Kto wie, czy pod tym ostatnim względem nie zdeklasowała jej Vivica Genaux w podwójnej roli Ino i Junony – w tej pierwszej zmieniona nie do poznania przez fat-suit, rudą perukę i czerwone okulary, w tej drugiej zrobiona na Jackie Onassis. Przyznam, że nie przepadam za specyficzną barwą jej głosu i dziwaczną koloraturą, nie przypuszczałam jednak, że wykaże się taką vis comica i nerwem scenicznym: w partii Ino śpiewała wręcz inną barwą, żeby tym bardziej zróżnicować powierzone jej role. Fenomenalną Iris (oraz Kupidynem) okazała się Marilena Striftombola, żywa jak srebro, operująca swym ruchliwym sopranem z prawdziwie młodzieńczą lekkością i brawurą. Jeremy Ovenden (Jowisz) ma już najlepsze lata za sobą, nadrabiał jednak muzykalnością i doświadczeniem, które dały o sobie znać zwłaszcza w słynnej arii „Where’er you walk” w drugim akcie. W potrójnej roli Kadmosa, Somnusa i Arcykapłana nieźle sprawił się Riccardo Novaro, w niewdzięcznej roli Atamasa – jak zwykle świetny wokalnie i postaciowo Rafał Tomkiewicz. Całość – z ateńskim chórem pod kierownictwem Agathangelosa Georgakatosa i FestspielOrchester Göttingen – prowadził George Petrou, z iście śródziemnomorską werwą i rozmachem, często w wyśrubowanych tempach, nie burząc jednak formalnej swobody Händlowskiej partytury, jednej z piękniejszych w dorobku kompozytora.

Jeszcze tego samego wieczoru dałam się zaprowadzić z zakrytymi oczyma – niczym Brueglowski ślepiec – na Concert in the Dark w Lokhalle, dawnej getyńskiej lokomotywowni, gdzie związani z festiwalem instrumentaliści i śpiewacy przez ponad godzinę igrali z naszą percepcją, prezentując w ciemnościach muzykę od hymnów delfickich po Rautavaarę – w najrozmaitszych składach i konfiguracjach przestrzennych. Nazajutrz z przyjemnością wysłuchałam kameralnego występu francuskiego Ensemble Masques – przy kawie i ciastkach, w ramach cyklu Café George w Forum Wissen Göttingen. Wcześniej, w Auli Uniwersyteckiej, podziwiałam wirtuozerię flecisty Erika Bosgraafa i klawesynisty Francesca Cortiego w programie złożonym z dzieł twórców związanych z dworem księżny Oranii Anny Hanowerskiej, ulubionej uczennicy Händla. Sarkałam trochę, że w zawrotnych tempach ich wykonań ginie immanentna śpiewność tych perełek. Przestałam sarkać, gdy Fanie Antonelou, solistka greckiego zespołu Ex Silentio, odśpiewała kantaty solowe Händla bez najmniejszego wyczucia idiomu kompozytora, z równie niestylowym towarzyszeniem instrumentalnym. A szkoda, bo program koncertu w Sali Rycerskiej malowniczego Welfenschloss pod Hanowerem można by ograniczyć do kompozycji nieznanych twórców z Krety, którą Wenecjanie rządzili aż do podboju osmańskiego w 1669 roku.

Jeanine De Bique. Fot. Sorek Artists

Tegoroczny festiwal zakończył się jednak bardzo mocnym akcentem w postaci recitalu galowego Jeanine De Bique, sopranistki z Trynidadu, absolwentki Manhattan School of Music, która w 2021 roku nagrała z Concerto Köln swą pierwszą płytę solową Mirrors – z ariami postaci kobiecych z dzieł Händla, zestawionymi jak w muzycznym zwierciadle z portretami tych samych kobiet w utworach innych ówczesnych kompozytorów, między innymi Carla Heinricha Grauna i Georga Philippe’a Telemanna. De Bique od dwóch lat przedstawia ten program także w ramach koncertów, czasem odrobinę przesuwając akcenty, jak w getyńskim kościele św. Jana, gdzie arię „Mi restano le lagrime” z Alciny zastąpiła znacznie efektowniejszym monologiem „Ombre pallide”. Słuchałam jej recitalu w streamingu z ubiegłorocznego festiwalu Bayreuth Baroque. Od tego czasu śpiewaczka okrzepła, nabrała swobody, weszła w cudowny dialog zarówno z muzykami, jak i z publicznością. Jej głos to prawdziwy diament, wciąż jeszcze nie w pełni oszlifowany, ale wart setki tysięcy funtów szterlingów – już teraz jaśnieje jak klejnot koronny w królewskim skarbcu: niezłomny, klarowny, ujmujący przepięknym blaskiem i tęczową grą barw. Jeśli czegoś mu jeszcze brakuje, to tylko miękkości w górnym rejestrze i odrobiny nasycenia w niskich dźwiękach skali. Interpretacje De Bique – wsparte niezwykle czułym akompaniamentem Concerto Köln – trafiają w samo serce, a zarazem uzmysławiają, na czym zasadza się wielkość Händla, który nad pustą wirtuozerię przedkładał złożoną dramaturgię muzyczną, odkrywcze efekty barwowe i przejmujący liryzm.

Wzywana do kolejnych bisów De Bique zaśpiewała wreszcie „Tu del Ciel ministro eletto” z Il trionfo. Nie będę porównywać obydwu wykonań. Napiszę tylko, że trudno mi sobie wyobrazić piękniejszą klamrę spinającą wrażenia z tych kilku dni w Wenecji i Getyndze.

Jak cię słyszą, tak cię piszą

Kiedy Gottfried Keller stracił ojca i został na świecie sam z matką i młodszą siostrą, miał zaledwie pięć lat. Rudolf – tokarz, budowniczy-samouk i głowa rodziny Kellerów – zmarł na gruźlicę tuż po trzydziestce, wcześniej pochowawszy czworo z sześciorga dzieci, których dochował się ze swą żoną Elisabeth. Pod wieloma względami był człowiekiem niezwykłym: jako nastoletni czeladnik przewędrował pół Europy i wrócił do Zurychu nie tylko jako wszechstronnie wykształcony rzemieślnik, ale też dojrzały, rozmiłowany w wolności obywatel. Zanim odszedł z tego świata, przekazał żonie szczegółowe wskazówki, jak wpoić swoje ideały jedynemu pozostałemu przy życiu synowi. Owdowiała Elisabeth ledwie wiązała koniec z końcem, dołożyła jednak wszelkich starań, by nie zawieść ambicji męża. Mały Gottfried chował się w domu wolnym od wszelkich uprzedzeń i czujnie obserwował otaczającą go rzeczywistość. Po klęsce powstania listopadowego jej nieodłącznym elementem stali się polscy emigranci, szukający schronienia pod gościnnym dachem pani Keller. Przyszły pisarz i poeta wyniósł z tamtych czasów nie tylko piękne wspomnienia przyjaźni, do których nawiązał między innymi w autobiograficznej powieści Zielony Henryk, lecz również trwałe zainteresowanie sprawą uchodźców politycznych oraz ich walką o odzyskanie utraconej państwowości.

Kolejne fale emigracji z Polski napłynęły do Szwajcarii po Wiośnie Ludów i przegranym powstaniu styczniowym. W 1863 roku Gottfried Keller – wówczas już sekretarz kantonu zuryskiego – założył wraz z hrabią Władysławem Platerem Centralny Komitet Pomocy Polakom. Wpierw finansowali zakup broni dla powstańców, a po upadku niepodległościowego zrywu organizowali wszechstronną pomoc dla blisko dwóch tysięcy tułaczy. Choć wśród prawdziwych bohaterów trafiali się czasem hochsztaplerzy, nic nie zdołało zachwiać sympatią Kellera do przybyszów z odległego kraju na wschodzie Europy. Jeśli nawet ich napominał, to delikatnie i ze współczuciem – jak w powstałej mniej więcej w tym czasie, ale wydanej dopiero w 1874 roku noweli Kleider machen Leute (w wolnym tłumaczeniu „szata zdobi człowieka”). Jej protagonistą uczynił młodego krawca Wenzla Strapinskiego, który właśnie stracił pracę i „w nieprzyjemny listopadowy dzień” ruszył szukać szczęścia gdzie indziej. Za śniadanie musiało mu starczyć kilka płatków śniegu, w kieszeni miał tylko naparstek – za to pięknie się prezentował we własnoręcznie uszytym niedzielnym ubraniu, podszytej aksamitem pelerynie i futrzanej czapie. Być może dlatego stangret mijanego po drodze powozu zaproponował mu transport do pobliskiego miasteczka, przedstawił go wszystkim jako polskiego hrabiego, po czym znikł, zanim chłopak zdążył zaprotestować. Zdezorientowany Wenzel wchodzi w rolę arystokraty – wpierw mimowolnie, później z premedytacją, kiedy zdobywa względy córki przewodniczącego rady miejskiej. Wprawdzie zostanie zdemaskowany przez zazdrosnego rywala, wszystko jednak skończy się dobrze: ukochana oświadczy, że nie musi być hrabiną, wystarczy, że zostanie żoną prawdziwego mistrza w krawieckim fachu.

Fot. Serghei Gherciu

Nowelka Kellera cieszyła się niezwykłą popularnością w ówczesnym świecie kultury niemieckojęzycznej, także w Austro-Węgrzech, gdzie wielu cesarskich poddanych budowało swój status podobnymi metodami, jak literacki Wenzel. Wśród nich także ojciec Zemlinsky’ego – urodzony w Wiedniu potomek austriackiej katoliczki i przybysza z węgierskiej Żyliny – który dodał sobie przed nazwiskiem przyimek szlachecki „von”, a przed ślubem z Klarą Semo, córką bośniackiej muzułmanki i sefardyjskiego Żyda z Sarajewa, przeszedł na judaizm. Mały Alexander urodził się zatem jako pełnoprawny członek wiedeńskiej gminy żydowskiej, ale wystąpił z niej już w 1899 roku, w związku ze sprawą Dreyfusa i narastającą falą antysemityzmu. Za komponowanie opery komicznej Kleider machen Leute wziął się w roku 1907, po wcześniejszych sukcesach Saremy i Es war einmal oraz niedoszłej premierze Der Traumgörge, planowanej w wiedeńskiej Staatsoper, pod batutą Mahlera, który tuż przed pierwszym spektaklem zrezygnował ze stanowiska dyrektora muzycznego teatru. Libretto do Kleider machen Leute – podobnie jak do pechowego Der Traumgörge – napisał Leo Feld, który znacząco skondensował narrację i nadał jej nieco lżejszy wydźwięk niż w pierwowzorze Kellera. Premiera pierwszej, trzyaktowej wersji odbyła się w 1910 roku w wiedeńskiej Volksoper. Chłodne opinie krytyków skłoniły Zemlinsky’ego do wprowadzenia gruntownych zmian w libretcie i partyturze. Po kilku nieudanych podejściach do wystawienia zrewidowanej, dwuaktowej wersji opery, Kleider machen Leute doczekała się wznowienia w 1922 roku, na deskach Neues Deutsches Theater, obecnej siedziby Opery Państwowej w Pradze.

Dzieło, odkryte na powrót dopiero w latach osiemdziesiątych, zawitało na praską scenę w lutym 2023 roku – w ramach potężnego, zakrojonego na cztery sezony czesko-niemieckiego przedsięwzięcia „Musica non grata”, którego głównym celem jest przywrócenie pamięci o dorobku twórców aktywnych w międzywojennej Czechosłowacji, wyrugowanych z życia muzycznego po dojściu nazistów do władzy: ze względu na pochodzenie, wyznanie i poglądy polityczne, ale też płeć i orientację seksualną. Projekt, rozpoczęty w roku 2020 pod egidą praskiego Teatru Narodowego i wsparty finansowo przez Ambasadę Republiki Federalnej Niemiec, już dziś można uznać za jedną z najbardziej udanych tego rodzaju inicjatyw w Europie – nastawioną na trwałe wprowadzenie zapomnianych dzieł do krwiobiegu kultury, nie zaś jednorazowy, powierzchowny efekt, trafiający w gust mniej wyrobionej publiczności.

Fot. Serghei Gherciu

Stąd też pomysł na wystawienie Kleider machen Leute siłami przede wszystkim muzyków miejscowych, pod wodzą dwóch artystek, których współpracę doceniono już wcześniej, przy okazji inscenizacji Katii Kabanowej Janaczka w Komische Oper Berlin: holenderskiej reżyserki Jetske Mijnssen i litewskiej dyrygentki Giedrė Šlekytė. Mijnssen reprezentuje typowy dla swego kraju styl uprawiania teatru, oszczędny w środkach wyrazu, chwilami nawiązujący do surowego minimalizmu Willy’ego Deckera. W jej ujęciu akcja opery Zemlinsky’ego rozgrywa się przeważnie na proscenium, w przestrzeni ograniczonej symetryczną, trójdzielną dekoracją Herberta Murauera (pomysłowo oświetloną przez Bernda Purkrabka), której głównym elementem jest półokrągła ściana umieszczona na scenie obrotowej. Scenografię dopełniają proste meble, pełniące czasem funkcję nieoczywistych rekwizytów (przykładem podróż Wenzla w karocy z kilku krzeseł, za każdym nawrotem sceny obrotowej ukazująca bohatera w innej groteskowej pozycji). Reżyserka zrównoważyła skąpość dekoracji przerysowanym, niemal ekspresjonistycznym gestem teatralnym – na ogół z dobrym skutkiem, choć w roztańczonej partyturze Zemlinsky’ego przydałoby się więcej pracy choreograficznej (odpowiedzialny za ruch sceniczny Dustin Klein postawił raczej na pantomimę, skądinąd spektakularną, między innymi w spowolnionej scenie pościgu za zdemaskowanym fałszywym hrabią). Najpoważniejszy błąd inscenizacji tkwi jednak w niedostatecznym wyeksponowaniu wrodzonej elegancji Wenzla. Młody krawiec, jeśli nie liczyć futrzanej czapy, niczym się nie wyróżniał z tłumu postaci, ubranych przez Julię Katharinę Berndt w kostiumy z międzywojnia – od słomkowych kapeluszy pork pie z szalonych lat dwudziestych aż po jazzowe garnitury w stylu zoot, nieodłączny element stylizacji późniejszych polskich bikiniarzy.

Czysta i precyzyjna reżyseria Mijnssen szła jednak bok w bok z dramaturgią utworu, choć kilkoro solistów wpędziła w pułapkę akustyczną – ich głosy, wyeksponowane na proscenium, często brzmiały nienaturalnie, wybijając się nadmiernie z tkanki orkiestrowej. Z tej opresji wyszli bez szwanku wykonawcy dwóch głównych partii – dysponujący mocnym, dźwięcznym i pewnie prowadzonym tenorem Joseph Dennis w roli Wenzla oraz jego partnerka Nettchen w osobie Jany Sibery, obdarzonej sopranem miękkim, pięknie nasyconym i bardzo zmysłowym (prześlicznie zaśpiewana aria „Lehn deine Wang’ an meine Wang’” z tekstem Heinego na początku II aktu). Świetne momenty mieli też Ivo Hrachovec w basowej partii Oberżysty oraz baryton Markus Butter w roli Melchiora Böhniego, odrzuconego konkurenta do ręki Nettchen. Pozostali członkowie rozbudowanej, kilkunastoosobowej obsady z mniejszym powodzeniem walczyli z kaprysami akustyki. Trudno mi osądzić, na ile mogła temu zapobiec Giedrė Šlekytė, poza wspomnianym zastrzeżeniem prowadząca zespoły Opery Państwowej bardzo sprawnie, energiczną ręką, z doskonałym wyczuciem mozaikowego stylu tej kompozycji, łączącej późnoromantyczne inspiracje muzyką Wagnera i Ryszarda Straussa – a co za tym idzie, także młodego Schönberga – z iście Mozartowską brawurą w kształtowaniu ansambli i wszechobecną lekkością wiedeńskiej operetki.

Fot. Serghei Gherciu

Kleider machen Leute nie jest arcydziełem na miarę Karła i Tragedii florenckiej. Z pewnością jednak zasługuje na miłość: podobnie jak skromny i nieśmiały Wenzel Strapinski, hrabia, owszem, fałszywy, wciąż jednak ujmujący w swej obszernej, podbitej czarnym aksamitem pelerynie, i z bladym, szlachetnym obliczem polskiego emigranta.

Music of Tears

It was October 1977. At the Ruch Muzyczny editorial office six critics were summing up the Warsaw Autumn Festival. When the conversation moved to the Polish premiere of Górecki’s Symphony No. 3, the commentators split into two camps. The winners were the opponents, senior by virtue of not only their age but also authority. Ludwik Erhardt accused the composer of being boring and primitive. Olgierd Pisarenko snapped dismissively that to “designate a genius means great satisfaction and little risk”. Tadeusz A. Zieliński argued that Górecki – by exposing raw emotions and reducing “everything else” to a minimum – inadvertently committed a reduction ad absurdum. The advocates defended themselves timidly. With the exception of Andrzej Chłopecki, not yet thirty at the time, who blurted out without a second thought: “A masterpiece putting its composer among geniuses”.

Those feeling offended by the “traitor to the ideals of the avant-garde” did not change their mind even after the success of the Nonesuch 1992 recording featuring Dawn Upshaw in the solo part and the London Sinfonietta orchestra conducted by David Zinman. They were unimpressed by the fact that in the UK charts Symphony No. 3 was ranked ahead of Nirvana’s Nevermind and Sting’s latest album. They thought the whole thing was a pop culture phenomenon and did not wonder how it was possible that this long, slow piece appealed to the taste and sensibility of grunge and post-punk fans. However, something began to change. More interpretations and recordings followed. The shamelessly beautiful composition was ahead of its time. Year after year it grew more and more in tune with the multifaceted, anxiety-ridden present.

Symphony of Sorrowful Songs also got to be adapted, with the adaptations often being unsuccessful, ignoring the inseparable textual layer of the work. That is why it was with interest, but also anxiety, that I watched the preparations for a staging of Górecki’s work at the English National Opera, in collaboration with the Adam Mickiewicz Institute. I was afraid that there would be empty seats in the auditorium. I was afraid that there would be naive references to the ongoing war in Ukraine and, on the other hand, allusions to the outrageous decision of the Arts Council England, which put the ENO on the brink of extinction by withdrawing its annual funding and proposing instead some dubiousremedies”. After numerous protests by music lovers and music professionals, the parties reached a fragile compromise, but it is still uncertain what will happen next.

Photo: Clive Barda

Even if the ENO survives as an institution, it might lose its beloved home: the famous Coliseum, where it moved in 1968, still as Sadler’s Wells Opera Company. The construction of the theatre, the most impressive in the West End to this day, was commissioned by Sir Oswald Stoll, a theatre manager and later producer of silent films, who decided to make it a “people’s palace of entertainment” worthy of the age. Designed by Frank Matcham, the building, with its tower topped by a characteristic openwork globe, concealed a lavish auditorium and state-of-the-art theatrical machinery. When it opened, it boasted the world’s only triple revolving stage and a number of revolutionary technical solutions, from the installation of lifts taking visitors to the upper floors of the auditorium, to the suspension of the balconies on steel supports in order to avoid pillars obstructing the audience’s view. The inauguration in December 1904 was a complete fiasco, despite the fact that its programme featured a reenactment of Derby Race with live horses and real jockeys racing on the revolving stage. The theatre did not get going for good until two years later, but when it did, it was hugely successful. Its offer was varied: from musicals and dramas, ballets and pantomimes, to cricket matches and film screenings. After becoming the home of Sadler’s Wells Opera – soon renamed English National Opera – it presented dozens of world premieres and hundreds of other performances, made successful by artists of the calibre of Charles Mackerras, Bryn Terfel and David Pountney, to mention just the first three names that come to my mind.

Naturally, there were ups and downs, the latter more frequent recently owing to ill-judged managerial appointments. However, we were still dealing not so much with the second London stage after Covent Garden, but with a theatre with a completely different profile, different target audience, presenting performances almost exclusively in English, geared more towards promoting young talent than filling the auditorium thanks to star performers (incidentally, the ENO has more seats in the auditorium than the Royal Opera House). The musical world expected sensible changes, not a decision – rightly protested against – to break up the company and squander its valuable artistic, social and educational initiatives.

Symphony of Sorrowful Songs was planned as the last premiere of the season. This was another source of my worries: that everyone would see the production as a filler, especially given that one week before the ENO had premiered Blue, a new opera by Jeanine Tesori telling the story of the fight of Harlem’s black community against the systemic violence of the police. Both productions were presented at the ENO almost simultaneously, six performances each in late April and early May. Blue proved attuned to the public feeling and elicited a lively response from the critics, who grumbled about the quality of the score, but did not question the theatrical values of the work. How did the staging of Górecki’s static music fare in comparison, given that, according to many musicologists, it cannot be happily united with any other form of art?

Photo: Clive Barda

I went to London to see the last performance, so I had managed to read several interviews with the director, Isabella Bywater, and to take a look at the surprisingly favourable reviews. However, I was amazed by comments on the ENO’s fanpage, where admiration was mixed with questions about whether anyone had a ticket to spare for any date. I saw with my own eyes that the house, with its more than 2300 seats, was indeed full. Filled with an audience hungry primarily for theatre, because thirty years after the commercial success of Symphony No. 3, few people knew that the unsettling music in The Crown, in the scene where Princess Margaret’s fiancé cheats on her with a West End dancer, is the third of Górecki’s “sorrowful songs”.

After an hour-long confrontation with raw, gut-wrenching emotions, shown with a powerful theatrical gesture in a perfectly organised space, I came to agree with both the critics and the stunned audience. Bywater is primarily a set designer, which led to a wonderful rapport with the lighting director Jon Driscoll and with Robert Vitalini, the author of the abstract projections that were visionary in their simplicity. As a director Bywater also knows how to collaborate thoughtfully with Dan O’Neill, responsible for stage movement.  Her Symphony of Sorrowful Songs is a coherent tale of the hell of a mother’s grief, the purgatory of longing for a lost child and the heaven of reconciliation with death – not achievable for every mother.  The first movement, to the sounds of a Marian lament, depicts an arduous and failed journey from hell to heaven. A woman crawls onto the stage, brings out a long swathe of cloth from its depths, twisting it like an umbilical cord and rolling it up into a form resembling a swaddled newborn baby, then sits down with it on a chair and begins to fly upwards. She fails to reach her son’s body suspended on a bier, falls from the flies, tumbles over a time as infinite as the song, getting tangled in folds of white cloth – a multifaceted symbol of her tragic motherhood.

In the slightly less vivid second part of the triptych Bywater presents the same tragedy from the point of view of a dying child, supported in agony and rocked into the next world by a double figure of tender death – personified by actors accompanying the soloist. The third part takes place on a battlefield, a bit like from Goya’s engravings, a bit like from medieval depictions of the Last Judgement – with the mother looking for her fallen son in the trenches, among spectres of maimed soldiers, only to rise towards light like a Bosch angel, this time without falling. But without ascending into heaven either: remaining in this world with all the motherly grief, though now made familiar.

Photo: Clive Barda

Can you talk more emphatically about the madness of the contemporary world than by using the universal language of orphaned mothers and the fate of their children taken by war, heartlessness and violence? Can you sing it better than Nicole Chevalier with her dense, sensual soprano, a sensitive singer as much as an outstanding actress? Can you conduct it more subtly than Lidiya Yankovskaya, precise in every gesture, sensitive to every flutter in this ocean of sounds, building tension without resorting to unbearable pathos? You probably can, but I’m not sure whether you should. The girl sitting next to me surreptitiously wiped away tears throughout the performance, and a blind elderly gentleman on my right reacted in a similar fashion, relying only on the music and the energy emanating from the stage.

History will judge whether Górecki was a genius or only a clever magician playing with the listeners’ emotions. For the moment history should judge members of the Arts Council England, who with such thoughtless cruelty are trying to crush the Londoners’ beloved company.

Translated by: Anna Kijak

Muzyka z łez

Nie ukrywam, że na spektakl Symfonii pieśni żałosnych w English National Opera jechałam pełna najgorszych przeczuć – zarówno z uwagi na zadawnione przeświadczenie, że muzyka Góreckiego opiera się wszelkim próbom teatralizacji, jak i w kontekście kryzysu jednej z najważniejszych scen operowych w Londynie, do którego przyczyniła się też niefortunna decyzja Arts Council England o nieprzyznaniu ENO corocznej dotacji – wraz z sugestią zmiany profilu instytucji, a nawet wyprowadzki z obecnej siedziby. Wróciłam wstrząśnięta celnością inscenizacji i zachwycona poziomem muzycznym przedsięwzięcia. O sytuacji ENO i przedstawieniu, które zaplanowano jako ostatnią premierę bieżącego sezonu, piszę w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Tekst ukaże się wkrótce także w wersji angielskiej.

Muzyka z łez