Teatr na rubieżach

Za tydzień kolejna premiera w poznańskim Teatrze Wielkim: pierwsza w historii niepodległej Polski inscenizacja Śpiewaków norymberskich. Jeszcze kilka dni temu cieszyłam się na nią jak dziecko. Teraz mina mi zrzedła, bo atmosfera wokół wydarzenia gęstnieje, i to bynajmniej nie z powodów muzycznych. Zobaczymy. Niedługo o tym wszystkim napiszę, zapewne na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Tymczasem wrócę do innej, jesiennej premiery w Poznaniu. W natłoku innych spraw tekst długo czekał na swoją kolej i wciąż nie jest dostępny pod linkiem w sieci. Jeśli ktoś woli na papierze i ma ochotę zapoznać się z całą zawartością numeru, śpieszę donieść, że najnowszy, lutowy „Teatr” jest już dostępny w sprzedaży.

***

Poszukiwania obiecujących talentów reżyserskich przez dyrektorów polskich oper coraz dobitniej kojarzą się ze starym dowcipem: „Czy umie pan grać na fortepianie?” – „Nie wiem, nigdy nie próbowałem”. Fakt, od czegoś trzeba zacząć. Gdyby jednak porównać tę sytuację z nabywaniem doświadczeń w dowolnym innym fachu, zestawienie obnażyłoby jej absurd w całej okazałości. Czeladnik nabywa umiejętności u doświadczonego rzemieślnika. Aspirujący chirurg sposobi się do zawodu w prosektorium, nie na sali operacyjnej. Polski reżyser operowy in spe wkracza z miejsca na deski teatru – często o ponadstuletniej tradycji – po czym realizuje nową inscenizację utworu, który w repertuarze scen światowych utrzymuje się od połowy XIX wieku albo i dłużej. W rozmowach przedpremierowych wychodzi na jaw, że kandydatom brakuje nie tylko wykształcenia muzycznego, ale też podstawowego osłuchania z formą operową. Nic nie szkodzi. Efekt ich pracy ma przede wszystkim olśnić widza. Tak właśnie: widza, nie słuchacza, który z reguły wychodzi z teatru w głębokim poczuciu dysonansu poznawczego. Świat polskich wielbicieli teatru operowego pękł na dwoje. Po jednej stronie plasują się zwolennicy efektownych przedstawień z niewiele znaczącą muzyką w tle, po drugiej – rozżaleni konserwatyści, wspominający z łezką w oku spektakle, które we wszystkich teatrach wyglądały tak samo, a wysiłek realizatorów ograniczał się do upilnowania, żeby inscenizacja nie przeszkadzała solistom w śpiewaniu.

Rigoletto, scena zbiorowa z udziałem Chóru TW. Fot. Michał Leśkiewicz.

Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest postępujący uwiąd społecznego uczestnictwa w kulturze. Do teatru, a zwłaszcza do opery, nie chodzi się w Polsce z nawyku. Nie ma u nas setek skromnych i bezpretensjonalnych scen „wielozadaniowych”, które grają Wagnera na przemian z Ibsenem, musicalami, kabaretem i spektaklami dla dzieci. Przy szczelnie wypełnionej widowni – jak na angielskiej bądź niemieckiej prowincji. Nieśmiałe postulaty wyodrębnienia specjalizacji operowej w programach wydziałów reżyserskich od pół wieku z okładem giną w powodzi innych priorytetów. Szefowie teatrów idą na skróty: zamiast organizować przestrzeń kształcenia młodych adeptów, szukają twórców, którzy odnieśli sukces na innym polu i zaistnieli w świadomości przeciętnego odbiorcy. A nuż w operze też się sprawdzą. Celuje w tym zwłaszcza Renata Borowska-Juszczyńska, od pięciu lat dyrektor naczelna Teatru Wielkiego w Poznaniu. Czasem jej się udaje, jak w przypadku ubiegłorocznego Borysa Godunowa – wyśmienitego debiutu operowego Iwana Wyrypajewa. Częściej kończy spektakularną klęską. Nowa inscenizacja Rigoletta, przygotowana przez Marcina Bortkiewicza, zaskoczyła zarówno postępowców, jak konserwatystów. Podejrzewam, że nawet dyrekcja spodziewała się po niej czegoś zupełnie innego.

Pomysł wydawał się genialny. Dwa lata temu Bortkiewicz wyreżyserował czarno-biały film Noc Walpurgi, oparty na monodramie Magdaleny Gauer Diva, wystawionym w 2010 roku na scenie słupskiego Teatru Rondo. Obsypany nagrodami obraz nie jest wprawdzie filmem muzycznym, opowiada jednak historię ocalałej z Holokaustu gwiazdy scen operowych, prowadzącej ryzykowną grę z niespodziewanym gościem, który po spektaklu złożył jej wizytę w garderobie. Mimo że twórcy filmu zmodyfikowali pierwowzór w sposób sugerujący niezłe otrzaskanie ze światem opery (choćby zamiana Cyrulika sewilskiego na lepiej korespondującą z „grą pozorów” Turandot), sam Bortkiewicz zapiera się jej jak żaba błota. „Lubię ją oglądać czasem w filmie, ale to wszystko”, stwierdził w jednym z wywiadów, jakby gustowanie w operze było czymś wstydliwym. Może zresztą jest. Co drugi polski twórca reżyserujący w teatrze operowym oznajmia, że ta forma ich nuży, śmieszy albo – w najlepszym razie – nie wzbudza żadnych emocji. Poznański Teatr Wielki chciał sobie zapewnić kolejny sukces frekwencyjny współpracą z autorem filmu, który skradł serca widzów niejednego festiwalu – mroczną atmosferą nawiązującą do ekspresjonistycznych arcydzieł Murnaua, odwołaniami do znanych i cenionych w Polsce dramatów Bergmana i Polańskiego, wyrazistą grą aktorów – zwłaszcza na powrót odkrytej przez Bortkiewicza Małgorzaty Zajączkowskiej w roli Nory Sedler.

Jerzy Mechliński (Rigoletto). Fot. Michał Leśkiewicz.

Tymczasem reżyser, zamiast zrealizować Rigoletta w konwencji kolejnego pastiszu Nosferatu – symfonii grozy, przedstawił nam wizję, która z powodzeniem mogłaby zagościć na deskach dowolnego teatru operowego sześćdziesiąt lat temu. Scenograf Paweł Dobrzycki zorganizował przestrzeń najprostszymi środkami, z użyciem przesuwanych ścian, schodów i pomostów (trzeba przyznać, doskonale oświetlonych), sugerujących już to zamek Księcia Mantui, już to obskurne zaułki miasta, już to oberżę Sparafucila nad brzegiem rzeki Mancio. Dorota Roqueplo ubrała śpiewaków w tradycyjne, gustowne, lecz niezbyt oryginalne kostiumy „z epoki”, wyraźnie inspirowane włoskim malarstwem epoki quattrocenta i późnogotyckimi miniaturami z Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry. Jedyne, co odróżnia tę wizję od setek innych, znacznie wcześniejszych inscenizacji opery Verdiego, to koloryt. Z kostiumów zdjęto złoto i przepych. Sceneria jest mroczna, ale nie czarno-biała: najlepiej wypada w epizodach rozgrywających się na obrzeżach Mantui, wśród unoszących się nad wodą mgieł, które skądinąd przywodzą zaskakujące w tym kontekście skojarzenia z teatrem japońskim. Choreografia Iwony Runowskiej – zwłaszcza pląsy dwórek na balu u Księcia – trąci myszką nawet w tym staroświeckim anturażu, zdominowanym przez grzeczne odcienie błękitu, szarości i brązu.

Neutralność koncepcji plastycznej mogłaby dać tym szersze pole do popisu dla sprawnego warsztatowo reżysera operowego. Bortkiewicz jednak się gubi. Akcja Nocy Walpurgi toczy się w klaustrofobicznym wnętrzu garderoby teatralnej. Mistrzowskie zdjęcia Andrzeja Wojciechowskiego podkreślają subtelność interakcji między postaciami. W Rigoletcie przestrzeń jest znacznie trudniejsza do zagospodarowania, protagonistów jest więcej, ich relacje – bardziej złożone, a zarazem ściśle zdeterminowane konwencją operową. W jednym oddam Bortkiewiczowi sprawiedliwość: naprawdę chciał nadać swoim bohaterom indywidualne cechy i wyposażyć ich w łatwo rozpoznawalne atrybuty. Cóż z tego, skoro większość jego pomysłów okazała się banalna i – co gorsza – niedopracowana. Tytułowy Rigoletto powłóczy nogą i przykurcza ramię jak Wilton z Garbusa i tancerki Murnaua, ale gdy narzuca opończę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskuje władzę w niesprawnej kończynie. Sparafucile bez przerwy ostrzy nóż, którym ostatecznie zadźga Gildę – co wzbudza niejakie wątpliwości co do jego kwalifikacji jako, bądź co bądź, skrytobójcy. Bohaterowie mdleją, zastygają w kunsztownych pozach i spadają ze schodów z ekspresją godną najbardziej prowincjonalnych teatrów operowych XIX-wiecznej Europy i chyba nienaumyślnie komicznym efektem.

Jerzy Mechliński i Małgorzata Olejniczak-Worobiej (Gilda). Fot. Michał Leśkiewicz.

Strona muzyczna spektaklu potęguje wrażenie banału. Wprawdzie solistom z usłyszanej przeze mnie drugiej obsady (między innymi Jerzy Mechliński w roli tytułowej, Piotr Friebe jako Książę Mantui, Szymon Kobyliński jako Sparafucile i Małgorzata Olejniczak-Worobiej w partii Gildy) nic zarzucić nie można, ale też i pochwalić nie bardzo jest za co. Orkiestra pod batutą Gabriela Chmury gra solidnie, ale bez pulsu, chwilami w zanadto szybkich tempach i jak zwykle zbyt głośno. Chór odśpiewuje swoje partie czysto i poprawnie pod względem emisyjnym, kto się jednak spodziewa muzykalnego frazowania i subtelnego cieniowania dynamicznego, ten się srodze zawiedzie.

Nie mam wątpliwości, że nowy Rigoletto zachwycił konserwatystów i zniesmaczył wielbicieli nowinek w teatrze operowym. Pozostają wszakże – jakkolwiek w mniejszości – miłośnicy spójnych, inteligentnych i nieskazitelnych warsztatowo inscenizacji, w których talent reżysera idzie pod rękę z natchnioną interpretacją dyrygenta oraz zaangażowanych w przedsięwzięcie muzyków. Przyznaję, jestem w kropce. Zganić nie wypada, pochwalić nie honor: zwłaszcza że pół wieku temu do reżyserowania podobnych spektakli angażowano emerytowanych śpiewaków, nie zaś modnych, doskonale zapowiadających się debiutantów. Może by jednak skierować tych zdolnych czeladników na naukę do prawdziwego mistrza? Tylko skąd go wytrzasnąć? Jak wiadomo, po pierwsze nie mamy armat. Po drugie… Dziękuję, to pierwsze wystarczy.

Klasycyzm pod rękę z secesją

Z reguły piszę o gmachach mniej znanych europejskich oper w ramach recenzji z tamtejszych spektakli. Tym razem było inaczej: tekst o Katii Kabanowej w Nancy połączyłam z omówieniem drezdeńskiego Umarłego miasta i nie starczyło już miejsca na nic więcej. Nadrabiam zaległości, także z poczucia patriotycznego obowiązku, bo fundatorem teatru w Nancy – w 1758 roku, pod nazwą Théâtre de la Comédie – był Stanisław Leszczyński, ówczesny książę Lotaryngii i Baru, poprzednio zaś król Polski, którego krótkie rządy hrabia Stanisław Plater podsumował w swej Małej Encyklopedyi jako „mniemane panowanie (…), ciągłą tylko wojnę, w któréj ścigający się wzajemnie Szwedzi z Polakami Stanisławowskimi, i Polacy Augustowscy z Sasami i Rossyanami, wszystkie części Polski kolejno pustoszyli, bez żadnego stanowczego rozwiązania i z żadnéj strony korzyścią”. W Lotaryngii poszło mu znacznie lepiej. Kult „króla-dobrodzieja” panuje w Nancy do dziś. I trudno się dziwić: ten światły wolnomularz, mecenas sztuk, filozof, pisarz polityczny i tłumacz zostawił po sobie nie tylko teatr, ale i całe założenie Place Stanislas (uchodzącego do dziś za jeden z najpiękniejszych placów w Europie), nie wspominając już o inicjatywie wzniesienia wspaniałego barokowego kościoła Notre-Dame de Bon Secours.

Théâtre de la Comédie, ulokowany niegdyś na tyłach Musée des beaux-arts w zachodniej pierzei Placu Stanisława, spłonął doszczętnie w nocy z 4 na 5 października 1906 roku, po próbie opery Mignon Ambroise’a Thomasa. Decyzję o odbudowie podjęto natychmiast po pożarze. Konkurs na projekt wygrał miejscowy architekt Joseph Hornecker, który zaproponował pastisz budowli XVIII-wiecznej z elementami secesji, wpisujący się doskonale w historyczny klimat miejsca. Gmach stanął ostatecznie we wschodniej pierzei, za zachowaną fasadą dawnego pałacu biskupiego. Uroczyste otwarcie odbyło się w październiku 1919 roku, po zakończeniu Wielkiej Wojny – działalność teatru zainaugurowano francuską odpowiedzią na Pierścień Nibelunga, czteroaktową operą Sigurd Ernesta Reyera. W roku 1994 budynek został poddany gruntownej renowacji, w styczniu 2006, decyzją ministra kultury, zyskał status regionalnej opery narodowej i do dziś działa pod nazwą Opéra national de Lorraine.

Hornecker był członkiem założonego w 1901 roku stowarzyszenia École de Nancy, forpoczty francuskiego stylu Art Nouveau, reprezentowanej przede wszystkim przez projektanta Émile’a Gallé. Jeśli ktoś z Państwa zbłądzi kiedyś do Lotaryngii i postanowi odwiedzić operę w dawnej stolicy regionu, niech zajrzy koniecznie do muzeum secesji w willi Eugène’a Corbina przy Rue du Sergent Blandan. Wrażenia z nowego gmachu teatru zamkną mu się wówczas w piękną i spójną całość.

(Przypominam, że po kliknięciu lewym przyciskiem myszy zdjęcia otwierają się w pełnej rozdzielczności.)

Gmach Opéra national de Lorraine w nocy i w deszczu. Fot. Dorota Kozińska.

Fontanna Neptuna projektu Barthélémy’ego Guibala, usytuowana w północno-wschodnim narożniku placu. Fot. Dorota Kozińska.

Lotaryński oset – detal stołu Le Rhin (Émile Gallé we współpracy z Victorem Prouvé i Louisem Hestaux, 1889). Fot. Dorota Kozińska

Pokój jadalny w stylu Art Nouveau. Aranżacja z Musée de l’École de Nancy. Fot. Dorota Kozińska.

Żniwa – intarsja w drewnie. Detal mebla autorstwa Émile’a Gallé. Fot. Dorota Kozińska.

Kaduk, czyli wielka niemoc

Miałam dziś napisać o zupełnie czymś innym. Ale nagle sobie przypomniałam, że mi się nie chce. No bo jak tu chcieć, kiedy człowiek sobie uświadomi, że się urodził w kraju, którego nie było? Zaczęłam wątpić we wszystkie dziecięce wspomnienia z 1968 roku: w tego pluszowego misia, którego dostałam od babci na urodziny, w mojego ojca i jego znajomych, którzy płacząc ze śmiechu powtarzali tytuł nieopublikowanej polemiki Dariusza Fikusa z pewnym marcowym publicystą (a brzmiał ów tytuł Kur wie lepiej), w kolegę mojego brata, który niedługo potem znikł. Zajrzałam w archiwum moich felietonów do „Ruchu Muzycznego” i znalazłam drobiazg o tekstach mojego pierwszego Naczelnego, wcześniejszych o kolejne sześć lat, bo z 1962 roku. Mnie wtedy z pewnością nie było, Polski też jeszcze nie, a już się nad Wisłą nie chciało. Ciekawe, co z tej niemocy wyniknie w Polsce AD 2018, która – jak widzę – istnieje aż za bardzo.

***

Strasznie nam się ostatnio nie chce. A to pocimy się jak mysz, a to trzęsiemy się jak osika. Łapki nam drętwieją i w ogonie nas łupie. Język kołkiem staje. Mamy wyraźne kłopoty z myśleniem, luki pamięciowe i trudności w znalezieniu odpowiedniego słowa. Kąciki pyszczka opadają. W uszach nam dzwoni i zrobiliśmy się nadwrażliwi na dźwięki, zwłaszcza fałszywe. Jedni mówią, że to oznaki przednówka, drudzy, że pierwsze objawy boreliozy, jeszcze inni – że dotknął nas zespół przewlekłego zmęczenia. Po przegryzieniu się przez czwarty numer „RM” z 1962 roku zyskaliśmy mocne przesłanki, że wspomniane dolegliwości mogą mieć związek z beznadziejnie długim oczekiwaniem na wiosnę. Prześladują nie tylko myszy, ale też istoty bardziej zaawansowane ewolucyjnie. Od tak dawna i z takim natężeniem, że le poświęcił im cały felieton, zatytułowany dobitnie Ludzie którym się nie chce:

Spotykam ich na każdym kroku, należą do rozmaitych warstw, są ubodzy i zamożni, inteligentni i ograniczeni. Są do tego stopnia  w s z ę d z i e, że chwilami ogarnia mnie przerażenie, czy nie stało się to cechą całego społeczeństwa. Tym bardziej, że inni ludzie widzą to również, potwierdzają moje spostrzeżenia i tym samym odbierają mi resztę złudzeń: to nie moja imaginacja, tak jest naprawdę. Słyszałem już nawet teoretyczne uzasadnienie tego faktu, sformułowane na użytek prywatny i powtarzane w kawiarnianych dysputach: „U nas wydobycie się ponad przeciętny standard życiowy jest niemożliwe, albo tak trudne, tyle wymagające wysiłku, że się nie opłaca. Ludzie obojętnieją więc, nie mają bodźca, który by zmuszał ich do większego wysiłku, większej staranności. Nie chce im się”.

Rozejrzeliśmy się po norze w poszukiwaniu jakiegoś bodźca, a tu nic. Ostatni bodziec nie wystarczył nam choćby do połowy miesiąca, a następne musieliśmy pożyczyć od znajomej wiewiórki, która przez roztargnienie zrobiła zbyt duże zapasy na zimę. Ale na wszystko jest sposób. Na przykład wziąć przykład z le i się odciąć:

Nie potrafię ocenić, czy to uzasadnienie jest słuszne. Nie odczułem sam tego stanu. Znalazłem bodziec w podświadomej potrzebie indywidualnego budowania mojej egzystencji. Instynktownie uciekam od wszystkiego co mogłoby ją określić, zdefiniować, ograniczyć. Uciekam od telewizora i mebli z metalowych prętów, od wycieczek w muzeach, kolejek w sklepach, niedzielnych spacerów, zabaw sylwestrowych a nawet sali koncertowej, dusznej i zatłoczonej.

Felietonista najwyraźniej próbuje wyzwolić się od cyklu samsary i osiągnąć nirwanę, ale to chyba jeszcze nie w tym wcieleniu. Potrzeba indywidualnego budowania egzystencji musiała zejść na dalszy plan wobec konieczności uczestniczenia w życiu muzycznym, w którym można doświadczyć jedynie cierpienia:

Tak się złożyło, że na Persefonie i Edypie byłem w Operze trzy razy. Z trzeciego przedstawienia wyszedłem przygnębiony: widziałem i słyszałem ludzi, którym się nie chciało. Lubię muzykę Persefony i znam ją już niemal na pamięć. Jest trudna – przez to że wymaga koronkowej precyzji. Jeden obcy dźwięk w partyturze Brahmsa czy Beethovena nie czyni takiej szkody jak w Strawińskim. On już tak pisze, że zmiana jednej nuty boli, czyni całą rzecz bez sensu. Kilku muzykom wyraźnie się już nie chciało, odwalali robotę wygrywając mniej więcej swoje partie. Strawińskiego nie można grać mniej więcej. Taka muzyka boli.

Oedipus Rex, projekt scenografii (autorstwa Jana Kosińskiego) do spektaklu w reżyserii Konrada Swinarskiego. Premiera w warszawskim Teatrze Wielkim 10 stycznia 1962.

Tak to już jest, kiedy młodemu autorowi się zechce. Na przykład napisać książkę o baletach Strawińskiego. Autor – niesiony euforią pierwszego sukcesu – dochodzi wówczas do wniosku, że wie już wszystko i przystępuje do dzielenia się tą wiedzą z resztą społeczeństwa. Kilka stron dalej le – już jako Ludwik Erhardt – ma pomysł, co robić, żeby muzyka nie bolała. Zamiast określać, definiować i ograniczać, proponuje wywrócić wszystko do góry nogami, Rowickiego zapędzić do Opery, Wodiczkę do Filharmonii, a trzech kolegów po fachu dokądkolwiek, byle daleko. Pisze o tym w artykule Opera i Filharmonia w Warszawie:

Cenię i szanuję Stefana Kisielewskiego, podziwiam energię i pomysłowość Jerzego Waldorffa, mam wiele sympatii dla Bohdana Pocieja – mego redakcyjnego kolegi. Ale gdybym mógł, wysłałbym całą trójkę na kilka lat, gdzieś daleko, na długie i obfite stypendium, żeby wreszcie przestali pisać o Operze i Filharmonii. Bo gdybym znalazł się nagle w skórze obecnego dyrektora Opery Warszawskiej, modliłbym się co wieczór żarliwie: „Strzeż mnie Panie od przyjaciół, a z wrogami sam sobie dam radę”. (…) Rowicki ma Filharmonię, Wodiczko – Operę, i tym samym ostatecznie znikły jakiekolwiek motywy ewentualnej konkurencji czy rywalizacji. Ale niestety obaj muzycy mają krąg oddanych przyjaciół, którzy już na samym początku osobistą niechęć rozdęli do rozmiarów konfliktu, nadali mu publiczny rozgłos i stworzyli sytuację, z której doprawdy trudno dziś znaleźć wyjście. (…) Gdybym był wszechmocny, wysłałbym Kisielewskiego, Waldorffa z Puzonem i Pocieja na trzy lata do Nicei. Niechby się zabawili i opalili. A przez ten czas zaprosiłbym Bohdana Wodniczkę do prowadzenia kilku koncertów w Filharmonii, zaś Witolda Rowickiego – do wystawienia np. Króla Rogera na scenie Opery. Trójka dzielnych publicystów miałaby po powrocie nielada niespodziankę.

No ale cóż, kiedy Erhardt nie był wszechmocny, a pozostałym redaktorom nie chciało się tak straszliwie, że jedno ze zdjęć w numerze opatrzyli podpisem:

Budynek Filharmonii Częstochowskiej (z braku zdjęcia gmachu już wybudowanego publikujemy zdjęcie makiety).

Na ten widok odechciało nam się czegokolwiek, nawet wymyślania puenty, za co serdecznie przeprasza

MUS TRITON

Biała Bess

Żaden współczesny teatr nie odważy się wystawić Otella w konwencji blackface – a już z pewnością żaden teatr w Stanach Zjednoczonych, gdzie tak zwane minstrelsy, czyli widowiska rozrywkowe wyśmiewające czarnoskórych, skończyły się wraz z podpisaniem ustawy o prawach obywatelskich w 1964 roku. Nie będzie już twarzy poczernionych spalonym korkiem ani ust powiększonych szminką – groteskowych wyobrażeń  Murzyna, których w dzieciństwie napatrzyłam się w opowieściach o Koziołku Matołku i małpce Fiki-Miki. Nie będzie też podróży ze sztucerem przez Czarny Ląd, o których w latach pięćdziesiątych XX wieku, na łamach młodzieżowej „Przygody”, pisał prekursor polskiego komiksu Marian Walentynowicz – ilustrator wspomnianych książek Makuszyńskiego. To dobrze. Gorzej, gdy podnoszą się głosy, by wstrzymać wystawienia Mikada Gilberta i Sullivana, a w roli Cio-cio-san obsadzać wyłącznie Azjatki.

Śpiewacy z innych kontynentów wciąż święcą zasłużone triumfy w dziełach Wagnera, Pucciniego i Rossiniego na scenach europejskich, a „zachodnie” opery w wykonaniu miejscowych gwiazd cieszą się rosnącą popularnością w Chinach, Indiach i Korei. Z tym większym zaskoczeniem przyjęłam komunikat Węgierskiej Opery Państwowej w Budapeszcie, która niespełna miesiąc temu obwieściła w tonie sensacji, że po wieloletnich staraniach, na scenie Erkel Színház, wystawi Porgy and Bess Gershwina w obsadzie złożonej z białych śpiewaków. Istotnie, Ira Gershwin, starszy brat George’a i współtwórca libretta jego opery, zastrzegł tuż przed śmiercią, że historia wspólnoty z osiedla Catfish Row w Karolinie Południowej powinna być realizowana wyłącznie siłami czarnoskórych muzyków.

Pozostaje pytanie, czy czarnoskórzy muzycy cieszyli się z decyzji Iry Gershwina. Gary Younge, jak najbardziej czarnoskóry publicysta „Guardiana”, zwrócił nieśmiało uwagę, że Porgy and Bess należy interpretować raczej jako produkt konwencji epoki – i to raczej „białej” konwencji – nie dopatrując się w tym dziele aluzji do współczesnej sytuacji Afroamerykanów. Komentatorzy aktualności z węgierskiej strony internetowej przypominali, że opera George’a Gershwina w swoim czasie doczekała się licznych wystawień w Europie: w obsadach dobieranych pod kątem umiejętności i wiarygodności scenicznej śpiewaków, nie zaś koloru ich skóry. Mało kto pamiętał, że pierwsze wykonanie Porgy and Bess z wyłącznym udziałem białych wokalistów odbyło się w szczególnych okolicznościach: 27 marca 1943 roku, w Det Kongelige Teater w Kopenhadze, pod okupacją wojsk niemieckich, które trzy lata wcześniej, w ramach operacji Weserübung-Süd, zajęły całą Danię praktycznie bez oporu zbrojnego. Po dwudziestu dwóch przedstawieniach Niemcy stracili cierpliwość: dowództwo SS zapowiedziało, że jeśli spektakl nie zostanie zdjęty z afisza, myśliwce zbombardują teatr i zrównają go z ziemią. Groźba zadziałała połowicznie – od tamtej pory radiowe transmisje przemówień Hitlera przerywano nagraniem „It Ain’t Necessarily So”, arii dilera narkotyków Sportin’ Life, w której Gershwin przewrotnie nawiązał do alija la-Tora, czyli wezwania na bimę w synagodze przed publicznym odczytaniem Pięcioksięgu Mojżeszowego.

A już prawie nikt nie pamięta, że w postać Bess wcieliła się wówczas Else Brems, trzydziestosześcioletnia duńska mezzosopranistka, która piętnaście lat wcześniej zadebiutowała w tym samym teatrze w partii Carmen. Else przyszła na świat w 1908 roku w Kopenhadze, w rodzinie o bogatych tradycjach muzycznych. Jej dziadek po kądzieli, Peter Rasmussen, był szanowanym kompozytorem i organistą, wuj grał na waltorni, matka – Gerda Emilie Rasmussen – była pianistką, ojciec – Anders Brems – rozpoczął karierę jako klarnecista, by z czasem zyskać uznanie jako śpiewak i uczestnik licznych prawykonań pieśni Carla Nielsena. Pierwsze lekcje śpiewu odbyła pod okiem rodziców. Kiedy skończyła siedemnaście lat, ojciec oddał ją pod opiekę wokalną Mattii Battistiniego, „króla barytonów”, który udzielał jej lekcji w Rzymie, po czym wysłał na dalsze studia do Paryża, gdzie Else nie tylko doszlifowała swój akcent, ale też na resztę życia rozkochała się we francuskim repertuarze. Wspomnianym już debiutem Brems w partii nieujarzmionej Cyganki dyrygował Leo Blech, ceniony interpretator dzieł Wagnera, Verdiego i Bizeta, który w swej długiej karierze poprowadził Carmen ponad sześćset razy. Else w ciągu kilku lat zdyskontowała swój sukces w Wiedniu, Warszawie, Sztokholmie, Budapeszcie i Londynie. W 1933 roku, po występach w Chicago, w repertuarze złożonym z utworów GluckaSaint-Saënsa i Bizeta, krytycy porównywali ją z Ernestine Schumann-Heink i zapowiadali, że Brems zyska wkrótce opinię najlepszej Carmen na świecie.

Jej międzynarodowe sukcesy nie przełożyły się jednak na dostateczne uznanie w ojczyźnie. W 1938 roku docenił ją Bruno Walter i zatrudnił w Wiener Staatsoper, gdzie śpiewała Carmen między innymi u boku Jana Kiepury i Bułgara Todora Mazarowa. W 1940 wyszła za mąż za fenomenalnego islandzkiego tenora Stefána Íslandiego, z którym często występowała w pierwszych latach II wojny światowej, przede wszystkim w Szwecji i Danii. W 1942 roku zaśpiewała w Kopenhadze Szeherezadę Ravela, z Duńską Orkiestrą Radiową pod batutą Ernesta Ansermeta. Sama przyznawała skromnie, że zjednała dyrygenta obietnicą załatwienia mu kilku paczek papierosów w okolicznościach okupacji niemieckiej. Ansermet zapewniał, że jego wybór padł na Brems przede wszystkim ze względu na jej aksamitny głos, umiejętność pięknego frazowania i doskonałą znajomość francuszczyzny. Jedno jest pewne: przez ponad trzydzieści lat kariery Brems nie zdołała się wybić ponad status lokalnej gwiazdy – mimo sukcesów w partiach Orfeusza w operze Glucka, Cherubina w Weselu Figara, Olgi w Onieginie  i Loli w Rycerskości wieśniaczej. 

Else Brems i Einar Norby (Porgy) na kopenhaskim przedstawieniu opery Gershwina.

Jej małżeństwo okazało się katastrofą i po dziewięciu latach skończyło się rozwodem. Syn dwojga śpiewaków, obiecujący tenor Eyvind Brems-Íslandi, popełnił samobójstwo w wieku trzydziestu czterech lat. W 1961 roku Else pojawiła się na scenie po raz ostatni, w partii matki Antonii w Opowieściach Hoffmanna. Do tego czasu występowała też na miejscowych estradach jako śpiewaczka oratoryjna i wykonawczyni repertuaru pieśniowego, przede wszystkim utworów Brahmsa, Schuberta, Ravela i Debussy’ego. Później przez kilkanaście lat uczyła śpiewu, między innymi w Det Jyske Musikkonservatorium w Aarhus i na Uniwersytecie Kopenhaskim.

Król Danii Chrystian X w 1946 roku wyniósł ją do godności Kongelige Kammersangere. I słusznie. Else Brems dysponowała głosem niezwykłym: skupionym mezzosopranem – a może raczej kontraltem – o gładkiej, lirycznie brzmiącej średnicy, naznaczonym rzadką umiejętnością inteligentnego prowadzenia płynnej, niezwykle muzykalnej frazy. Zawsze miała kłopot z dźwiękami w wysokim rejestrze: zdaniem niektórych dlatego, że nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do szlifowania techniki wokalnej, zdaniem innych przez to, że była z natury introwertyczką i nie potrafiła swobodnie otworzyć się w górze. Większość ról mezzosopranowych w operach Wagnera, Verdiego i Straussa była poza jej zasięgiem. Znajdowała się w partiach, gdzie trzeba było złączyć powściągliwość z głębokim przeżyciem emocji. Być może dlatego święciła triumfy w utworach Saint-Saënsa, Ravela i Debussy’ego.

Zmarła 4 października 1995 roku i została pochowana na cmentarzu garnizonowym w Kopenhadze. W annałach historii opery zapisała się jako pierwsza biała Bess – w tamtej epoce symbol oporu przeciwko nazistowskiej okupacji Danii. Jej rodak Victor Borge – urodzony jako Børge Rosenbaum – lubił powtarzać dowcip, czym się różni nazista od psa. „Nazista podnosi ramię”. Borge nie musiał już nic dopowiadać. Brems nie musiała niczego dośpiewywać.

Love and Freedom with Death in the Background

One of them was born in Brno; the other spent most of his life there. Aside from that, they differed in every respect. Die tote Stadt – an opera by the 23-year-old Erich Korngold, the compositional Wunderkind whose ballet Der Schneemann had scored triumphs ten years earlier at the Vienna Hofoper – was sought out by two theatres at once. The world première took place on 4 December 1920, simultaneously in Hamburg and Köln. The Köln production was conducted by Otto Klemperer himself, and the roles of Marie/Marietta and Juliette were played by his wife, Johanna Geisler. For the next several years, the work scored an uninterrupted series of triumphs all over the world. Despite its enthusiastically-received première at the Národní divadlo in Brno (23 November 1921), Kát’a Kabanová – a mature masterpiece by the 67-year-old Janáček – suffered disaster a year later in Prague; and a week later, at the same Theater in der Glockengasse in Köln under the baton of the same Klemperer, an even worse one – so ignominious that the second showing never came to pass. Die tote Stadt appeared at the right time – it helped people to overcome their mourning of sons, husbands and fiancés killed during the Great War, as well as the victims of the deadly Spanish flu epidemic that had moved from the front and the POW camps to the civil population. Kát’a was a record of Janáček’s personal tragedy – his obsessive, unrequited love for Kamila Stösslová, the young married woman who also stood behind every note of The Cunning Little Vixen, the Glagolitic Mass and String Quartet no. 2.

I had been gearing up for the new staging of Kát’a Kabanová at the Opéra National de Lorraine for a long time. I had let someone drag me to a showing of Korngold’s opera at Semperoper Dresden a week before the première in Nancy, above all hoping to erase my bad impressions from the production at Warsaw’s Teatr Wielki – Polish National Opera: the horrifically-cast role of Paul, the orchestra playing without the faintest idea of the youthful Austrian Jew’s sources of inspiration, not to mention Mariusz Treliński’s directorial perspective, which was as spectacular as it was nonsensical. Unfortunately, David Bösch did not resist the temptation to ‘literalize’ the libretto, which is loosely based on threads from Georges Rodenbach’s Symbolist novel Bruges-la-Morte. The gloomy Bruges, covered by a network of slimy canals, is above all a metaphor for possessive femininity – both in the literary prototype and in the somewhat trivialized text of Die tote Stadt. It manipulates the mind of the widower in deep mourning, ‘returns’ his beloved Maria to him in the form of an imperfect double, pushes him to commit a crime – in Rodenbach’s work, a real one; and in Erich and his father Julius’ libretto, playing out in Paul’s tormented imagination. For all of this to strike an equally tender chord in the viewer as nearly 100 years ago, this tale needs to be left in a sphere of ambiguity. Meanwhile, Bösch lays out for the audience in the simplest possible terms that everything is taking place in the protagonist’s head. Instead of leaving us eye to eye with the monster-city, he treats us to a Freudian psychoanalysis with elements of Gestalt therapy. In his vision, there is no place for any contrast: everything is tainted by decay. Paul is stuck in his neglected petit bourgeois apartment, staring at a hideously ugly portrait of Maria, finding no comfort either in the words of his faithful servant Brigitta, who is more like a slovenly cleaning lady, or in the tirades of Frank, who is as broken as he himself is, and imprisoned in a wheelchair. He sees his dead wife in a woman too vulgar: oddly angular in motion for a dancer, clothed in a tacky-looking dress, behaving like a juvenile nymphomaniac. The production takes on a bit of colour in Act II, when Paul wanders in the night among the canals of Bruges – subtly suggested by Patrick Bannwart’s stage design – ending up among parades of nuns and commedia dell’arte characters, mixed in with figures of omnipresent death. It culminates in a procession scene illustrated with spectacular projections in Act III, after which it again sinks into the stuffily disordered apartment of Paul, who in desperation commits the supposed murder of Marietta. In the finale, there is no hope: the ‘resurrected’ dancer returns for her umbrella and leaves; the widower – after a final conversation with his friend – curls up in a ball in the dirty floor, cradling a curl of Marie’s golden hair. The mourning continues – contrary to the composer’s intentions and the sounds of the celesta dissolving into nothingness.

Die tote Stadt. Burkhard Fritz (Paul). Photo: David Baltzer.

In musical terms, on the other hand, the Dresden production took me to seventh heaven. The Staatskapelle, under the baton of Dmitri Jurowski, probably managed to convince all undecided parties that Korngold’s score is closer to the works of Zemlinsky and Mahler than to the hits of the Viennese operetta. In its transparent textures, swinging rhythms and subtly-shaded colours of individual orchestra sections lurked evil and salvation, longing for times past and sadness overcome by hope for a better tomorrow. In the rendition of Burkhard Fritz – possessed of an intonationally secure, not too expansive in terms of volume but surprisingly warm-sounding Heldentenor – Paul turned out to be a fragile but at the same time mature man, able – the director’s concept notwithstanding – to face his own emotions. In vocal terms, he surpassed Manuela Uhl (Marie/Marietta), a big dramatic soprano tainted by quite stentorian vocal production and horrific diction, though I must admit that in ‘Glück das mir verblieb’ from Act I, she came out surprisingly well in her duet with Fritz, trying rather to melt into the lyrical phrasing of her partner than to outshout him. Beautiful creations of Frank and Fritz were produced by Chistoph Pohl, who sings with a round, superbly-placed, though in terms of dynamics not-too-nuanced baritone. Among the players of the supporting roles, worthy of mention is the deep contralto Tichina Vaught, perfect in terms of character in the role of Brigitta.

Christoph Pohl (Fritz) and Manuela Uhl (Marietta). Photo: David Baltzer.

My trip to Dresden confirmed me in my conviction that their musicians are masters, while the Warsaw production wasted the potential of Korngold’s youthful score – which, while perhaps not too innovative, is technically superb and very well planned-out in dramaturgical terms. I went to Nancy with the Teatr Wielki – Polish National Opera’s shocking production of Kát’a Kabanová from nearly eight years ago (directed by David Alden with Expressionist stage design by Charles Edwards) in my memory. In the capital of Lorraine, Janáček’s masterpiece was to take on a form proposed by David Himmelmann – a German known to Polish music lovers above all for a fragment from a Bregenz production of Tosca that played a prominent role in the James Bond film Quantum of Solace. His most recent staging, from a bit under a year ago, a Tosca at the Osterfestspiele Baden-Baden, did not inspire any great enthusiasm among critics; however, it must be admitted that Himmelmann is an experienced stage director with a solid musical education, which is perhaps why he felt justified in picking a bit at the material of the work.

However, one must also bear in mind that picking at Janáček’s ideally-constructed operas can turn out to be of disastrous effect. Kát’a Kabanová superficially gives the impression of an older and more bitter sister of Jenůfa. Kabanicha appears to be a ghostly caricature of Kostelnička; the title character, the hounded victim of a narrow-minded community that will finally drive her to suicide; her two men, Tichon and Boris, distorted emanations of the characters of Števa and Laca, the two perpetrators of the misfortune of the dishonoured girl from a Moravian village. This is not the way to go. As I wrote some time ago now, the key to understanding both Kát’a and its literary prototype, i.e. Alexander Ostrovsky’s The Tempest, is knowledge of the social history of Russia. Into this precise analysis of the conditions lying at the foundations of Russian despotism, into this commendation of passive resistance and painful hymn to freedom regained by death, Janáček wove the experience of his own unhappy feelings for Kamila Stösslová. Kát’a Kabanová is, however, a perversely optimistic opera: it is not Jenůfa, but the unfaithful wife of Tichon who shatters the found order of things. She overcomes fear, shame and moral scruples to admit with reckless courage to her guilt. Kát’a knows that the truth is going to come out regardless, so she takes matters into her own hands. She throws off the yoke imposed upon her and sets off on a journey. It is a pity that in her case, it will be at once her first and last – into the dark current of the Volga – but after all, one has to begin somewhere.

Kát’a Kabanová. Trystan Llŷr Griffiths (Kudrjaš) and Peter Wedd (Boris). Photo: Opéra National de Lorraine.

Russian libertarians understood Ostrovsky’s message, as did Janáček – giving Kát’a perhaps the most expansive and internally-nuanced role in his entire operatic œuvre. Most stage directors, even if they don’t have a thorough knowledge of this text’s conditions, do instinctively distribute the accents in accordance with the composer’s will. Himmelmann decided to do otherwise. He placed the entire action of the opera in an enclosed space – otherwise phenomenally arranged on a two-level stage and, thanks to the masterful work of the technicians, maintained in continual silent motion – probably with the intent of emphasizing the atmosphere of growing oppression (stage design by David Hohmann). As a result, he weakened the tension contained in the libretto and the score, for it is not without reason that Janáček shifts the action back and forth between the banks of the Volga and the stuffy interiors of the merchant’s home. The German stage director shifted the action into the unspecified realities of Eastern Europe and equally indeterminate contemporary times (judging from Lili Wanner’s costumes, the 1980s). He shut his protagonists up in a two-floor hotel-boarding house clearly run by Kabanicha. When there was no more reason for the protagonists to be present onstage, he packed them into the elevator, closed the hotel room doors behind them, or threw them into the wings. He turned all of the characters into one-dimensional caricatures. Kabanicha is a truly farcical hag; Tichon, a pitiful mama’s boy; Boris, a common coward; Varvara and Kudrjaš, a pair of thoughtless egoists who will flee to Moscow at the first opportunity; and Kát’a, a neurotic, sexually frustrated woman overtaken by guilt feelings. This interpretation of the main protagonist was emphatically highlighted by Himmelmann in the finale: when the scenery had finally disappeared from the stage, revealing the black abyss of the Volga (actually a very good idea), the farewell with Boris turned out to be a hallucination of Kát’a, who was obliged to dialogue with a partner hidden in the wings.

Helena Juntunen (Kát’a). Photo: Opéra National de Lorraine.

It is amazing that with this kind of stage direction, the soloists did not get lost in their roles, and put on a masterful display of singing in accordance with Janáček’s idiom. Helena Juntunen – a technically superb Finnish soprano gifted with a dark and deep voice, but surprisingly girlish in expression – created a well thought-out interpretation of the character of Kát’a, highlighted by a perfect understanding of the text and skill in picking out its characteristic micro-motifs (with phenomenally ‘torn’ sentences in the scene preceding the suicide). Superbly blended with her dense soprano was the metallic tenor of Peter Wedd (Boris), who –  thanks to abundant experience in the Wagner repertoire – did not fall into falsetto even once, and in several places showed a today-rare ability to sing a sonorous piano on a long, beautifully-closed phrase (for example, the brilliant ‘Jste to vy, Katerino Petrovno?’). In vocal terms, Éric Huchet fully equaled him as Tichon – brighter in tone, superb in articulation, convincing as an actor in the completely unconvincing role imposed upon him by the stage director. Leah-Marian Jones, who too often replaced singing with noisy melo-recitation, did not do as well. I don’t know, however, if anyone would be able to adapt the role of Kabanicha to such a concept for the interpretation of this character. An excellent performance was turned in by Eléonore Pancrazi and Trystan Llŷr Griffiths in the roles of Varvara and Kudrjaš. Aleksander Teliga once again successfully portrayed Dikój, though his Czech sounds as enigmatic as the Polish of Mestwin in the recent Poznań staging of Legend of the Baltic.

The real hero of the evening, however, turned out to be the conductor. Mark Shanahan brought out of this score the entire essence of Janáček’s late style: the contrasts of textures and motifs; utilization of instruments in unusual registers and, accordingly, surprising colouristic effects; polyrhythmic linking of measures; sudden changes of tempo. Most importantly, however, he did not try to forcibly ‘prettify’ Kát’a or smooth out its rough edges. Where necessary, he told the instruments to scream; elsewhere, to sob; yet elsewhere, to flow in waves like the Volga. And when the narrative required silence, he masterfully played silence in the orchestra. I do not doubt that he worked with equally meticulous care on the shape of every vocal phrase.

What I ought to do now is wrap both of these shows up with a metaphorical ribbon and carefully place them in the treasury of my memory. I shall not hear such intelligently and solidly prepared performances any time soon. With all certainty – and that, soon – I shall see less intelligent stagings.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Melizanda w krainie filistrów

Jednych ten spektakl zachwycił. Poniekąd słusznie, bo był całkiem niezły pod względem muzycznym. Innych rozjuszył ponad wszelką miarę. Byli nawet tacy, którzy się zarzekali, że nie widzieli w życiu głupszego i brzydszego teatru operowego. Cóż, w takim razie niewiele widzieli. Na razie wszystko wskazuje, że Katie Mitchell dołączyła do doborowej stawki reżyserów, którzy uważają, że wszystkie opery są o tym samym. Podobne głosy dawało się słyszeć w XIX wieku, kiedy opera była jedną z ulubionych rozrywek burżuazji. O Peleasie i Melizandzie w TW-ON, czyli o odczytaniu arcydzieła Debussy’ego w duchu neokołtuńskim – w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Melizanda w krainie filistrów

Miłość i wolność ze śmiercią w tle

Jeden we Brnie się urodził, drugi spędził w nim większość życia. Poza tym różniło ich wszystko. O Umarłe miasto, operę dwudziestotrzyletniego Ericha Korngolda, kompozytorskiego Wunderkinda, którego balet Der Schneemann dziesięć lat wcześniej święcił triumfy w wiedeńskiej Hofoper, zabiegały równocześnie dwa teatry. Prapremiera odbyła się 4 grudnia 1920 roku, równolegle w Hamburgu i Kolonii. Przedstawieniem kolońskim dyrygował sam Otto Klemperer, a w partiach Marii/Marietty i Julietty wystąpiła jego żona Johanna Geisler. Przez kilka następnych lat utwór święcił nieprzerwany ciąg triumfów na całym świecie. Katia Kabanowa, dojrzałe arcydzieło sześćdziesięciosiedmioletniego Janaczka, mimo entuzjastycznie przyjętej premiery w brneńskim Národním divadle (23 listopada 1921), rok później poniosło klęskę w Pradze, a tydzień potem jeszcze większą w tym samym kolońskim Theater in der Glockengasse, pod batutą tegoż Klemperera – tak sromotną, że drugi spektakl zdjęto z afisza. Umarłe miasto trafiło w swój czas – pomogło przezwyciężyć żałobę po synach, mężach i narzeczonych zabitych na Wielkiej Wojnie, i po ofiarach śmiercionośnej pandemii grypy-hiszpanki, która z frontu i obozów jenieckich przeniosła się na ludność cywilną. Katia była zapisem osobistej tragedii Janaczka – obsesyjnej, niespełnionej miłości do Kamili Stösslovej, młodej mężatki, która stała również za każdą nutą jego Lisiczki Chytruski, Mszy głagolickiej i II Kwartetu smyczkowego.

Na nową inscenizację Katii Kabanowej w Opéra National de Lorraine szykowałam się od dawna. Na przedstawienie opery Korngolda w drezdeńskiej Semperoper dałam się wyciągnąć tydzień przed premierą w Nancy – przede wszystkim w nadziei zatarcia złych wrażeń po warszawskiej produkcji w TW-ON, z fatalnie obsadzoną rolą Paula, z orkiestrą grającą bez pojęcia o źródłach inspiracji młodziutkiego austriackiego Żyda, w tyleż spektakularnym, co bezsensownym ujęciu reżyserskim Mariusza Trelińskiego. Niestety, David Bösch nie oparł się pokusie „udosłownienia” libretta, luźno opartego na wątkach powieści symbolistycznej Bruges-la-Morte Georges’a Rodenbacha. Mroczna, opleciona siecią zamulonych kanałów Brugia jest przede wszystkim metaforą zaborczej kobiecości – zarówno w pierwowzorze literackim, jak w nieco strywializowanym tekście Umarłego miasta. Manipuluje umysłem pogrążonego w żałobie wdowca, „zwraca” mu ukochaną Marię pod postacią niedoskonałego sobowtóra, popycha do zbrodni – u Rodenbacha rzeczywistej, w libretcie Ericha i jego ojca Juliusa rozgrywającej się w udręczonej wyobraźni Paula. Żeby to wszystko poruszyło w odbiorcy równie czułą strunę, jak przed bez mała stu laty – trzeba tę opowieść pozostawić w sferze niedopowiedzeń. Tymczasem Bösch wyłuszcza widzom łopatologicznie, że wszystko dzieje się w głowie protagonisty. Zamiast postawić nas oko w oko z miastem-potworem – funduje nam freudowską psychoanalizę z elementami terapii Gestalt. W jego wizji nie ma miejsca na żaden kontrast: wszystko jest tknięte rozkładem. Paul tkwi w zapuszczonym, drobnomieszczańskim apartamencie, wpatruje się w żałośnie brzydki portret Marii, nie znajduje pocieszenia ani w słowach wiernej służącej Brigitty, która przypomina raczej niechlujną sprzątaczkę, ani w tyradach równie złamanego jak on, uwięzionego na wózku inwalidzkim Franka. Umarłą żonę dostrzega w kobiecie zbyt wulgarnej: jak na tancerkę dziwnie kanciastej w ruchach, ubranej w tandetną sukienkę, zachowującej się jak młodociana nimfomanka. Przedstawienie nabiera trochę rumieńców w drugim obrazie, kiedy Paul błąka się nocą wśród kanałów Brugii – subtelnie zasugerowanych scenografią Patricka Bannwarta – trafiając między korowody zakonnic i postaci z commedia dell’arte, przemieszane z figurami wszechobecnej śmierci. Osiąga kulminację w zilustrowanej spektakularnymi projekcjami scenie procesji w obrazie trzecim, po czym znów osuwa się w duszny nieład mieszkania Paula, który w desperacji popełni rzekomy mord na Marietcie. W finale nie ma nadziei: „zmartwychwstała” tancerka wraca po parasol i odchodzi, wdowiec – po ostatniej rozmowie z przyjacielem – zwija się w kłębek na brudnej podłodze, tuląc do siebie pukiel złotych włosów Marii. Żałoba trwa nadal – wbrew intencjom kompozytora i rozpływającym się w niebyt dźwiękom czelesty.

Umarłe miasto w Dreźnie. Christoph Pohl (Frank) i Burkhard Fritz (Paul). Fot. David Baltzer.

Za to pod względem muzycznym drezdeńskie przedstawienie zabrało mnie w siódme niebo. Staatskapelle pod batutą Dmitri Jurowskiego zdołała chyba przekonać wszystkich niezdecydowanych, że partyturze Korngolda bliżej do dzieł Zemlinsky’ego i Mahlera niż do szlagierów wiedeńskiej operetki. W przejrzystych fakturach, rozkołysanych rytmach i subtelnie cieniowanych barwach poszczególnych grup orkiestrowych czaiły się zło i zbawienie, tęsknota za czasem minionym i smutek przełamany nadzieją na lepsze jutro. Paul w interpretacji Burkharda Fritza – dysponującego pewnym intonacyjnie, niezbyt rozległym w wolumenie, ale zaskakująco ciepłym w brzmieniu Heldentenorem – okazał się mężczyzną kruchym, a zarazem dojrzałym, wbrew koncepcji reżysera zdolnym do zmierzenia się twarzą w twarz z własnymi emocjami. Pod względem wokalnym ustępowała mu Manuela Uhl (Marie/Marietta), duży sopran dramatyczny, skażony dość stentorową emisją i fatalną dykcją, choć muszę przyznać, że w „Glück das mir verblieb” z pierwszego obrazu wypadła zaskakująco dobrze w duecie z Fritzem, starając się raczej wtopić w liryczną frazę partnera, niż go przekrzykiwać. Piękne kreacje Franka i Fritza stworzył Chistoph Pohl, śpiewający okrągłym, świetnie ustawionym, aczkolwiek niezbyt zniuansowanym dynamicznie barytonem. Wśród odtwórców ról pobocznych zasłużyła na wzmiankę doskonała postaciowo, operująca głębokim kontraltem Tichina Vaught w partii Brigitty.

Manuela Uhl (Marietta). Fot. David Baltzer.

Wypad do Drezna utwierdził mnie w przekonaniu o mistrzostwie tamtejszych muzyków i zmarnowanym w Warszawie potencjale młodzieńczej partytury Korngolda – niezbyt może odkrywczej, ale wyśmienitej warsztatowo i bardzo dobrze rozplanowanej pod względem dramaturgicznym. Jechałam do Nancy, mając w pamięci wstrząsający spektakl Katii Kabanowej w TW-ON sprzed blisko ośmiu lat – w reżyserii Davida Aldena i w ekspresjonistycznych dekoracjach Charlesa Edwardsa. W stolicy Lotaryngii arcydzieło Janaczka miało się oblec w kształt zaproponowany przez Davida Himmelmanna – Niemca znanego polskim melomanom przede wszystkim z fragmentu przedstawienia Toski z Bregencji, który odegrał poczesną rolę w filmie Quantum of Solace z Jamesem Bondem. Jego najnowsza inscenizacja, sprzed niespełna roku, Tosca na Osterfestspiele Baden-Baden, nie wzbudziła szczególnego entuzjazmu krytyki, trzeba jednak przyznać, że Himmelmann jest reżyserem doświadczonym, solidnie wykształconym muzycznie i być może dlatego czującym się w prawie podłubać co nieco w materii dzieła.

Warto mieć wszakże świadomość, że dłubanie przy idealnie skonstruowanych operach Janaczka może okazać się zgubne w skutkach. Katia Kabanowa z pozoru sprawia wrażenie starszej i bardziej rozgoryczonej siostry Jenufy. Kabanicha wydaje się upiorną karykaturą Kościelnichy, tytułowa bohaterka – zaszczutą ofiarą wąskiej wspólnoty, która popchnie ją ostatecznie do samobójstwa, jej dwaj mężczyźni, Tichon i Borys – wykoślawionymi emanacjami postaci Števy i Lacy, dwóch sprawców nieszczęścia zhańbionej panny z morawskiej wsi. Nie tędy droga. Pisałam już kiedyś, że kluczem do zrozumienia zarówno Katii, jak jej pierwowzoru literackiego, czyli Burzy Aleksandra Ostrowskiego, jest znajomość historii społecznej Rosji. W tę precyzyjną analizę uwarunkowań leżących u podstaw rosyjskiego zamordyzmu, w tę pochwałę biernego oporu i bolesny hymn na cześć wolności odzyskanej przez śmierć Janaczek wplótł doświadczenie własnego, nieszczęśliwego uczucia do Kamili Stössl. Katia Kabanowa jest jednak operą perwersyjnie optymistyczną: to nie Jenufa, lecz niewierna żona Tichona burzy zastany porządek rzeczy. Pokonuje strach, wstyd i skrupuły moralne, żeby ze straceńczą odwagą przyznać się do winy. Katia wie, że i tak wszystko wyjdzie na jaw, bierze więc sprawy we własne ręce. Zrzuca narzucone jej jarzmo i rusza w podróż. Szkoda, że w jej przypadku zarazem pierwszą i ostatnią – w ciemny nurt Wołgi – ale od czegoś przecież trzeba zacząć.

Katia Kabanowa w Nancy. Éric Huchet (Tichon), Leah-Marian Jones (Kabanicha) i Helena Juntunen (Katia). Fot. Opéra National de Lorraine.

Rosyjscy wolnościowcy zrozumieli przesłanie Ostrowskiego, zrozumiał je też Janaczek – powierzając Katii bodaj najbardziej rozbudowaną i wewnętrznie zniuansowaną partię w całej swojej twórczości operowej. Większość reżyserów, nawet jeśli nie zna do końca uwarunkowań tego tekstu, instynktownie rozkłada akcenty zgodnie z wolą kompozytora. Himmelmann postanowił inaczej. Całą akcję opery umieścił w zamkniętej przestrzeni – skądinąd fenomenalnie zaaranżowanej na dwóch poziomach sceny i dzięki mistrzowskiej robocie techników utrzymanej w ciągłym, bezszelestnym ruchu – prawdopodobnie z zamiarem podkreślenia atmosfery narastającej opresji (scenografia David Hohmann). W rezultacie osłabił napięcie zawarte w libretcie i partyturze, bo Janaczek nie bez powodu przenosi akcję na przemian znad Wołgi do dusznych wnętrz kupieckiego domu. Niemiecki reżyser przeniósł ją w bliżej nieokreślone realia Europy Wschodniej i równie nieokreśloną współczesność (sądząc z kostiumów Lili Wanner – w lata osiemdziesiąte XX wieku). Swoich bohaterów zatrzasnął w piętrowym hotelu-pensjonacie, prowadzonym najwyraźniej przez Kabanichę. Kiedy już nic nie uzasadniało obecności protagonistów na scenie, pakował ich do windy, zamykał za nimi drzwi do pokojów hotelowych albo wyrzucał za kulisy. Ze wszystkich postaci uczynił jednowymiarowe karykatury. Kabanicha jest iście operetkową wiedźmą, Tichon – żałosnym maminsynkiem, Borys – zwykłym tchórzem, Warwara i Kudriasz – parą bezmyślnych egoistów, którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji dadzą nogę do Moskwy, Katia – ogarniętą poczuciem winy, sfrustrowaną seksualnie neurotyczką. Taką interpretację głównej bohaterki Himmelmann dobitnie podkreślił w finale: kiedy dekoracje wreszcie zjechały ze sceny, odsłaniając czarną otchłań Wołgi (to akurat bardzo dobry pomysł), pożegnanie z Borysem okazało się halucynacją Katii, która musiała dialogować z partnerem ukrytym w kulisach.

Helena Juntunen i Peter Wedd (Borys). Fot. Opéra National de Lorraine.

Aż dziw, że tak poprowadzeni soliści nie pogubili się w swoich partiach i dali mistrzowski popis śpiewu zgodnego z idiomem Janaczka. Helena Juntunen – wyśmienita technicznie fińska sopranistka, obdarzona głosem ciemnym i głębokim, a przecież zaskakująco dziewczęcym w wyrazie – stworzyła bardzo przemyślaną interpretację postaci Katii, podkreśloną doskonałym zrozumieniem tekstu i umiejętnością wyłuskiwania zeń charakterystycznych mikromotywów (fenomenalnie „rwane” zdania w scenie poprzedzającej samobójstwo). Z jej gęstym sopranem znakomicie współbrzmiał metaliczny tenor Petera Wedda (Borys), który dzięki bogatym doświadczeniom w repertuarze Wagnerowskim ani razu nie popadł w falset, a w kilku miejscach pokazał rzadką dziś umiejętność śpiewania dźwięcznym piano na długiej, pięknie domkniętej frazie (olśniewające „Jste to vy, Katerino Petrovno?”). Pod względem wokalnym w pełni dorównał mu Éric Huchet jako Tichon – jaśniejszy w barwie, wyśmienity artykulacyjnie, przekonujący aktorsko w zupełnie nieprzekonującej roli narzuconej mu przez reżysera. Gorzej poszło Leah-Marian Jones, która zbyt często zastępowała śpiew krzykliwą melorecytacją. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek byłby w stanie dostosować partię Kabanichy do tak pomyślanej interpretacji postaci. Doskonale sprawili się Eléonore Pancrazi i Trystan Llŷr Griffiths w rolach Warwary i Kudriasza. Aleksander Teliga po raz kolejny z powodzeniem wcielił się w Dikoja, choć jego czeski brzmi równie enigmatycznie jak polszczyzna Mestwina w niedawnej poznańskiej inscenizacji Legendy Bałtyku.

Prawdziwym bohaterem wieczoru okazał się jednak dyrygent. Mark Shanahan wydobył z tej partytury całą esencję późnego stylu Janaczka: kontrasty faktur i motywów; wykorzystanie instrumentów w nietypowych rejestrach, a co za tym idzie, zaskakujące efekty barwowe; polirytmiczne łączenie taktów; raptowne zmiany tempa. Co jednak najistotniejsze, nie próbował Katii na siłę „uładniać” ani wygładzać jej na krawędziach. Gdzie było trzeba, kazał instrumentom krzyczeć, gdzie indziej szlochać, jeszcze gdzie indziej – przelewać się falą jak Wołga. A gdy narracja wymagała milczenia, po mistrzowsku grał ciszą w orkiestrze. Nie wątpię, że równie pieczołowicie pracował nad kształtem każdej frazy wokalnej.

Obydwa te przedstawienia powinnam teraz owinąć metaforyczną wstążeczką i złożyć troskliwie w skarbcu mojej pamięci. Nieprędko usłyszę tak mądre i rzetelnie przygotowane wykonania. Z pewnością – i to już wkrótce – zobaczę głupsze inscenizacje.

Przebrnąć przez czasu naturę wciąż płynną

Tym razem obędzie się bez długich wstępów. Ten szkic o Kanonie pokutnym Arvo Pärta dedykuję pamięci Tomasza Mackiewicza i wszystkich ludzi, którzy zostali w górach na zawsze.

***

Ponoć milczał do siódmego roku życia. Odezwał się strumieniem pięknej wymowy, przyjąwszy Komunię Świętą. Tak przynajmniej twierdzą hagiografowie, opisujący żywot Andrzeja z Krety, znanego także jako Andrzej z Jerozolimy. Cudownie uzdrowiony, po upływie kolejnych siedmiu lat od odzyskania daru słowa rozpoczął praktyki duchowe i teologiczne sposobiące do stanu kapłańskiego – w Wielkiej Ławrze Mar Saba w dolinie Cedronu na wschód od Betlejem. Teodor, tymczasowy administrator prawosławnego patriarchatu Jerozolimy, docenił talent i gorliwość młodego mnicha, powołał go na urząd archidiakona, po czym wysłał na trzeci Sobór konstantynopolitański, zwołany w 680 roku, żeby wygubić monoteletyzm, osobliwą herezję głoszącą, że Chrystus w obydwu naturach – boskiej i ludzkiej – kierował się zawsze jedną tylko wolą. Andrzej zabawił dłużej w Konstantynopolu. Został archidiakonem Wielkiej Świątyni Hagia Sofia, z czasem jednak osiadł na Krecie i objął biskupstwo stołecznej Gortyny. Mimo niechęci wobec doktryny monoteletów wolał się zanadto nie angażować w ówczesną walkę poglądów teologicznych: w 712 roku wziął nawet udział w tajnym synodzie, na którym zniesiono ustalenia posoborowe. Jakże gorzko tego później żałował! Okazawszy skruchę, powrócił do Ortodoksji i zajął się tym, co umiał najlepiej: nauczaniem, pisaniem rozpraw, które z czasem przyniosły mu sławę jednego z najwybitniejszych retorów bizantyjskich, oraz układaniem pieśni liturgicznych.

Św. Andrzej z Krety. Fresk z klasztoru Stawronikita na górze Atos, 1546.

Nie jest do końca jasne, czy wynalazł, czy tylko wprowadził do liturgii prawosławnej tak zwane kanony – hymny obejmujące dziewięć pieśni złożonych z krótkich troparionów z refrenem, w każdej z dziewięciu poprzedzonych tak zwanym irmosem, troparionem wprowadzającym wzorzec rytmiczny i melodyczny kolejnych strof. Najdłuższy z tych hymnów – Wielki Kanon Pokutny św. Andrzeja z Krety – liczy aż 250 troparionów i uchodzi za najpiękniejszy rachunek sumienia w hymnografii Kościołów wschodnich. Do dziś stanowi element dobowego cyklu nabożeństw organizowanych według starotestamentowej rachuby czasu, którego odpowiednikiem w katolicyzmie jest brewiarz. Pierwsze ogniwo cyklu stanowi wieczernia, nabożeństwo dziękczynne za miniony dzień, po którym następuje powieczerze, wypełnione modlitwą o odpuszczenie grzechów, spokojny nocny odpoczynek i ochronę przed diabelską pokusą w czasie snu. Wielkie powieczerze – którego elementem jest Wielki Kanon Pokutny – odprawia się przed świętami Narodzenia Pańskiego i Chrztu Pańskiego oraz w okresie Wielkiego Postu: w pierwszych czterech dniach we fragmentach, we czwartek w całości. Poszczególne irmosy są parafrazami kantyków biblijnych, począwszy od kantyku Mojżesza i Miriam z Księgi Wyjścia, skończywszy na pieśni dziękczynnej Marii z Ewangelii św. Łukasza. Po każdym troparionie, na słowach „Zmiłuj się nade mną, Boże, zmiłuj się nade mną”, czyni się trzy pokłony. Ostatnia strofa nosi nazwę theotokion i jest odwołaniem do miłosierdzia Matki Bożej (po grecku Theotókos). Samo wypowiedzenie słów hymnu św. Andrzeja zajmuje przeszło pół godziny.

Arvo Pärt od dawna próbował się zmierzyć się z mocą przekazu zawartego w Wielkim Kanonie Pokutnym. Wracał do pojedynczych pieśni, wnikając w ich treść i wymowę, zgłębiał liturgiczne znaczenie hymnu. Skomponował kolejno dwa utwory chóralne (nun eile ich zu euch… z 1990; Memento z 1994) i tym bardziej utwierdził się w przekonaniu, że musi wziąć na warsztat całość tekstu św. Andrzeja z Krety. Okazja nadarzyła się wkrótce, kiedy spółka KölnMusik, odpowiedzialna m.in. za organizację koncertów Filharmonii Kolońskiej, zamówiła u niego utwór na 750-lecie katedry w Kolonii. Praca zajęła Pärtowi dwa lata. Kompozycja, ukończona w roku 1997 roku, została wykonana po raz pierwszy 17 marca 1998 roku, przez Chór Kameralny Filharmonii Estońskiej pod batutą Tõnu Kaljuste.

Arvo Pärt. Fot. Roberto Masotti.

Kompozytor swoim zwyczajem obrał tekst za ścisłą podstawę kształtowania materii muzycznej, tym razem jednak poszedł krok dalej, dążąc do tego, by każde istotne słowo oblekło się w specyficzną szatę dźwiękową i wysnuło z siebie odrębną linię melodyczną. Grał ciszą, wybrzmiewającą wyjątkowo długo między poszczególnymi członami hymnu. Maksymalnie skontrastował głosy męskie i żeńskie, żeby podkreślić teologiczną dychotomię mroków grzechu i światła odkupienia. W półtoragodzinnej kompozycji na czterogłosowy chór mieszany pobrzmiewają zarówno echa zachodnioeuropejskiego organum, z wplecionymi w tkankę muzyczną współbrzmieniami dysonansowymi; najstarszego ruskiego chorału, tzw. znamiennego raspiewu; wielogłosowości cerkiewnej; jak i pierwotnej heterofonii – zakorzenionej do dziś w rosyjskim śpiewie ludowym „podgołoski”. Źródłem największych napięć w narracji muzycznej jest tutaj kontrast między pełnym brzmieniem chóru w irmosach – z tradycyjnym prowadzeniem melodii w głosach wysokich i budowaniem podstawy harmonicznej w głosach niskich – a typową dla śpiewów liturgicznych melodyką recytatywną w troparionach. W kondiakionie i ikosie, wplecionych zgodnie z tradycją w ciąg liturgiczny Wielkiego Kanonu, Pärt nawiązał świadomie do estetyki śpiewu bizantyjskiego. Całość wieńczy potężna Modlitwa po Kanonie, swoista kulminacja przebiegu muzycznego, a zarazem żarliwa pochwała zbawiennej w skutkach pokuty.

Kanon Pokajanen – dzięki statycznemu organizowaniu struktur harmonicznych i melodycznych – nabiera wszelkich cech medytacji dźwiękowej. Nie skłania odbiorcy do prostego wyznania grzechów, doprasza się czegoś więcej: introspektywnej refleksji nad całym życiem, oceny myśli i uczynków pod kątem moralnym, prawdziwego rachunku sumienia. Wciąga i angażuje. Wymaga skupienia. Kiedy spytano Pärta, jak się najlepiej przygotować do wysłuchania tej kompozycji, odparł z nutką goryczy w głosie: „najpierw wyłączyć telewizor”.