Szalony dzień na koniec szalonego tygodnia

Wesele Figara to jedna z nielicznych oper – a może jedyna – w której próżno rozstrzygać, co jest prima, a co poi: la musica czy le parole. Muzyka jest w tym arcydziele tak organicznie zrośnięta z tekstem, że nawet głuchy nie pogubi się zawiłościach intrygi, a nieobeznany z konwencją XVIII-wiecznej komedii i tak da się porwać urodzie wdzięcznych arii i ansambli. Miłośników pełnokrwistego teatru muzycznego Le Nozze – zwłaszcza dobrze wykonane – wbija w fotel już podczas uwertury, a po finałowym „Questo giorno di tormenti” zostawia z głupkowatym uśmiechem błogości na twarzy.

Trudno więc się dziwić, że oczekiwania wszystkich uczestników i obserwatorów tegorocznej Akademii Mozartowskiej we Wrocławiu zogniskowały się na ostatnim wydarzeniu tygodnia, czyli koncertowym wykonaniu Wesela na estradzie Sali Głównej NFM. Soliści i zespoły pod batutą Giovanniego Antoniniego pieczołowicie cyzelowały na próbach każdy element interpretacji, muzycy angażowali się coraz bardziej w przedsięwzięcie i wprowadzili doń elementy gestu scenicznego, który miał dodatkowo wspomóc le parole Da Pontego i zapewnić odbiorcom przekonujący ekwiwalent przedstawienia w operze. W ostatnich dniach przed koncertem musieli trochę powściągnąć swoje zapały: po rozstawieniu mikrofonów i „okablowaniu” sceny przed planowaną transmisją w Dwójce wyszło na jaw, że z niektórych pomysłów na teatralizację występu trzeba niestety zrezygnować. Znieśli to jednak dzielnie i na próbie generalnej dali z siebie wszystko.

12719059_979348498780170_7707578875709246232_o

Veronica Cangemi (Zuzanna) i João Fernandes (Figaro). Fot. Bogusław Beszłej.

Właśnie. Nie wzięli pod uwagę, że tydzień pobytu w mieście, gdzie lutowa aura nasuwała raczej skojarzenia z kwietniem-pletniem, przede wszystkim zaś noclegi w hotelu, w którym klimatyzacja działała, jak chciała, a okna były zamknięte na cztery spusty, odbiją się w końcu na kondycji wokalnej śpiewaków i dadzą także w kość niektórym instrumentalistom. Po brawurowo zagranej uwerturze – na górnej granicy presto, szczęśliwie jednak nie zapędzonej – nastąpił moment konsternacji, bo Zuzanna (Veronica Cangemi) raz i drugi podejrzanie zachrypiała w średnicy, a Figaro (João Fernandes) sprawiał wrażenie, jakby całkiem stracił głos. I teraz uwaga, Czytelnicy: wbrew pozorom dalszy ciąg recenzji będzie nieprzerwaną kaskadą pochwał pod adresem wszystkich wykonawców. Inteligentny, cudownie muzykalny, obdarzony miodopłynnym, odrobinę nosowym basem Fernandes już w kawatinie „Se vuol ballare” dał mistrzowski popis markowania paskudnej niedyspozycji. W kolejnych aktach rozśpiewywał się stopniowo, ważył nadszarpnięty potencjał rozważnie i w akcie IV ukazał niemal pełnię swoich możliwości. Cangemi z drobnych zawirowań w przejściach między rejestrami uczyniła kolejny, bardzo przekonujący środek wyrazu. Olga Pasiecznik (Hrabina), zorientowawszy się, że na początku arii „Porgi amor” jest mocno pod dźwiękiem, wyciągnęła się z opresji niczym baron Münchhausen z bagna – równie skutecznie i niewiarygodnie, poprawiając intonację mądrym i stylowym kształtowaniem frazy. Pozostali soliści, na szczęście zdrowsi na ciele, urządzili pokaz wzorowej współpracy z partnerami na estradzie i bezpretensjonalnego śpiewu w najczystszym stylu mozartowskim.

Kto zechce, będzie mnożył zarzuty. Że Christian Senn (Hrabia) nie zawsze zdołał opanować swój szczodry wolumen, wypróbowany w tej samej partii choćby na scenie La Scali. Ale jakże on tę partię miał przemyślaną i dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach! Że Lo Monaco ma głos zbyt kobiecy w brzmieniu na Cherubina. No to ja odpowiem, że jeszcze się taka nie urodziła, żeby w tej roli wszystkim dogodziła (wyprzedzam atak: zaraz posypią się reklamacje, że Troyanos, że Jurinac, von Stade, może nawet Danco, co tylko utwierdza mnie w przeświadczeniu, że każdy słyszy tego „rozkochanego motylka” inaczej). Że co to za pomysł, by partie Doktora Bartola i Antonia obsadzić śpiewakiem, który z pewnością nie jest basem. Przyznaję, sama miałam wątpliwości, ale rozkoszując się barwnym, mistrzowsko prowadzonym barytenorem Tomáša Krála, który na dodatek okazał się świetnym aktorem, wyzbyłam się ich już w połowie I aktu. Owszem, Aleksandra Laskowska wypadła jeszcze dość blado w roli Marcelliny, ale przypuszczam, że to kwestia ośpiewania. Nie wszyscy lubią barwę głosu Aleksandra Kunacha, lecz jego ostry, bardzo precyzyjny tenor doskonale się sprawdził w charakterystycznych rolach Basilia i Curzia. Olga Pasiecznik, mimo pierwszych oznak zmęczenia aparatu wokalnego, wciąż stanowi klasę samą w sobie. Rozkosznej Barbarinie w ujęciu Franceski Aspromonte nie sposób było zarzucić czegokolwiek. A wspomniani już Cangemi i Fernandes stworzyli najbardziej przekonującą parę głównych protagonistów, jakiej można było w tej sytuacji oczekiwać.

12697363_979348605446826_6950281901635696340_o

Tomáš Král jako Doktor Bartolo (w roli Antonia występował bez marynarki, w koszuli rozchełstanej i z rozwichrzonym włosem). Fot. Bogusław Beszłej.

Dobrze spisał się Chór Festiwalowy NFM pod dyrekcją Agnieszki Franków-Żelazny. Wrocławska Orkiestra Barokowa, przygotowana przez Jarosława Thiela, grała z natchnionym zapałem, który tuszował drobne wpadki (częściowo też „zawinione” przez dyrygenta, który w najlepszej wierze wymuszał na instrumentalistach zdecydowane, chwilami nieco zbyt ostre akcenty). Dla malkontentów, którzy kręcili nosem na „polskich” dęciaków, mam złą wiadomość: otóż w partii pierwszego rogu niedysponowanego kolegę zastąpił w ostatniej chwili znakomity Edward Deskur, jeden z najbardziej doświadczonych wirtuozów waltorni naturalnej, stale współpracujący między innymi z Concentus Musicus Wien i Il Giardino Armonico. Kolejny dowód, jak mocno uprzedzenia rzutują na naszą percepcję.

Wartością dodaną niedzielnego koncertu okazało się również nowe tłumaczenie libretta, przygotowane przez Jakuba Puchalskiego z ogromną wiedzą i poczuciem humoru, współczesne, a zarazem osadzone w tradycji, odwołujące się tyleż do sprzeczek dzisiejszych kochanków, ile do najcelniejszych sformułowań Beaumarchais’go w słynnym przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Wprawdzie wyświetlający slajdy kilka razy pogubili się w ansamblach, a i niżej podpisana dołożyła swoje trzy grosze, bo przy opracowaniu tekstu przegapiła zbitkę w tekście, skutkiem czego nad głowami śpiewaków pojawiło się w pewnej chwili zagadkowe zdanie: „Dwie wieśniaczki stali w uczuciach”. Nie zaburzyło to jednak odbioru całości, a miłośnikom Le Nozze podrzuciło niespodziewany bonmot. Otóż rzeczywiście, stoimy w uczuciach do tej opery po kolana i ani myślimy wychodzić.

12716350_979348495446837_4707810961573516682_o

Giovanni Antonini. Fot. Bogusław Beszłej.

Ale trochę nam smutno. Rozglądam się po repertuarach moich ulubionych oper i dostrzegam dziwne zbiegi okoliczności. Cztery dni temu we Wrocławiu Wesele w NFM (tylko raz, w wykonaniu koncertowym), w Welsh National Opera akurat dziś premiera nowej inscenizacji Tobiasa Richtera (w pierwszym sezonie pójdzie kilkanaście razy, w siedmiu teatrach Walii i Anglii). Za miesiąc z kawałkiem wykonanie koncertowe Ariodante w ramach współorganizowanego przez Dwójkę i WOK cyklu radi/O/pera, między innymi z udziałem Olgi Pasiecznik. Poprzedzone trzema spektaklami w Operze Kameralnej, w reżyserii i scenografii Krzysztofa Cicheńskiego, o którego Pajacach w Teatrze Wielkim w Poznaniu pisałam ciepło na łamach „Teatru”. Miejmy nadzieję, że na trzech przedstawieniach się nie skończy i spektakl będzie wracał w kolejnych sezonach. Bo w Operze Szkockiej Ariodante ruszył akurat przedwczoraj, w znakomitej obsadzie, w nowej koncepcji scenicznej Harry’ego Fehra, którego w listopadowych wędrówkach wychwalałam przy okazji Orlanda w WNO. Nie dajmy się zwariować. Dyrektorzy tamtejszych oper też borykają się z trudnościami finansowymi. Zacznijmy wreszcie tak planować nasze sezony, żeby polscy operomani mogli się nacieszyć tymi arcydziełami w pełnej wersji scenicznej, w obsadzie dobranej równie pieczołowicie, jak w przypadku wrocławskiego Wesela i szalonych przedsięwzięć zapaleńców związanych z Warszawską Operą Kameralną.

6 komentarzy

  1. Tomasz Flasiński

    Ale przecież ten „Ariodante” to nie jakiś jednorazowy „iwent” , tylko właśnie koncertowa wersja przedstawienia , które będzie mieć przedtem sceniczną premierę w WOK i pójdzie tam trzy razy (a w następnym sezonie też pewnie wróci…) – w reżyserii Krzysztofa Cicheńskiego , tego od poznańskich „Pajaców”.

    • O rany, mój błąd, pogubiłam się. Nie wiem dlaczego mi się zwidziało, że to będzie dopiero w przyszłym sezonie. Już poprawiam. Bardzo dziękuję za czujność. Serdeczności!

      • Tomasz Flasiński

        BTW , skoro o Poznaniu – wybiera się Pani na Jenufę? Ja będę – tym razem nie jako recenzent – i mam mieszane uczucia ze względu na to , z czym miałem do czynienia kupując sobie parę dni temu bilet na drugi i ostatni spektakl w tym sezonie. Bodaj dwie trzecie sali było wolne ; sama opera musiała się chyba cokolwiek przerazić , bo akurat zaczęła oferować na to supertanie bilety dla seniorów. Też bym chciał , żeby klasyki XX wieku grano dużo i nie schodziła szybko z afisza… ale w takich wypadkach zastanawiam się , czy poza TW-ON i (też nie zawsze) Operą Wrocławską , gdzie przy wszystkich problemach udało się wytworzyć pewien pozytywny snobizm na chodzenie do opery nawet na kompozytorów mniej obecnych w mediach , nie skończy się to budżetową zapaścią. Na skądinąd świetnym Szostakowiczu w Poznaniu też były pustki kresowe.

        • Wybieram się. Obawy mam rozmaite. Ale z Jenufą mam związek poniekąd miłosny, więc nie przepuszczę, mimo obaw. A co do pozytywnego snobizmu, dobrze by było, gdyby ten snobizm miał cokolwiek wspólnego z muzyką.

  2. Wielki Wódz

    W pierwszych słowach mojego komentarza tłumaczę się, że blog czytam nieregularnie, choć dokładnie, i nie odzywałem się, bo się nie znam na sprawach operowych. Naprawdę. :)
    A dlaczego się teraz odzywam? Ano dlatego, że słuchając radiowej transmisji mieliśmy tu dokładnie takie wrażenie – chyba się wszyscy pochorowali, a Joao Fernandes najbardziej, potem zaś poczuli się lepiej, gdzieś od schyłku drugiego aktu. Pytałem o wrażenia na żywo na tym drugim blogu, jednak nikt się nie zdecydował wychylić (bo sądzę, że jednak ktoś tam był posiadający uszy, oprócz zaproszonych vipów i pozytywnego snobizmu?). No i proszę, nadrabiając zaległości trafiłem tu i czytam, że jeszcze ktoś na świecie słyszał to samo. To miłe. :)
    I jeszcze dodam, że jak znany jestem z tępienia dokonań krajowych dętych, to w tym przypadku żadnych zastrzeżeń nie miałem do rogów, a tylko miejscami do obojów, ale nieduże, oby tak zawsze fałszowali. Czyli to ktoś inny miał zastrzeżenia, ja się wypieram. W ogóle byłem zdumiony orkiestrą, jacyś zmotywowani byli, czy co?
    Przepraszam za zaniżenie poziomu komentarzy, już znikam, zostawiając pozdrowienia. ;)

    • Wielki Wodzu, witam w moich skromnych progach – i proszę mi się tu nie krygować. Czyli ani nie prawić dubów (dub?) smalonych o zaniżaniu poziomu komentarzy, ani tym bardziej nie znikać. Co do meritum: no tak, obawiam się, że w transmisji jeszcze bardziej bolało słuchać, ale mimo wszystko było warto. Co do tępienia krajowych dętych, nie piłam bezpośrednio do Wielkiego Wodza :) Ale skoro już jesteśmy przy obojach, to dostanie im się przy okazji najświeższej premiery w WOK, tyle że za parę dni, bo muszę zebrać myśli i wykopać się z kilku zaległości. Pozdrawiam serdecznie!

Skomentuj Tomasz Flasiński Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *