Odgrzewany peppermint

Wkrótce po premierze Zagubionej autostrady Davida Lyncha (w kwietniu 1997 roku) jeden z krytyków napisał, że oglądanie tego filmu przypomina całowanie się z własnym odbiciem w zwierciadle. Obraz jest wyraźnie zaangażowany i oddaje pocałunek, ale przyjemność ze zbliżenia wątpliwa, poza tym to lustro jakieś zimne. Muszę przyznać, że i ja poczułam się rozczarowana – zwłaszcza po graniczącym z ekstazą zachwycie Miasteczkiem Twin Peaks (ukochany serial ojca, który wychował mnie na twórczości symbolistów i surrealistów). Mając w pamięci mrożącą krew w żyłach Głowę do wycierania, niejednoznaczny Blue Velvet i przejmującą, choć wtórną Dzikość serca, spodziewałam się czegoś więcej – tajemnicy trzymającej w nieznośniejszym napięciu, narracji bardziej zapętlonej, konkluzji jeszcze bardziej dezorientującej. Wbrew pozorom, nielinearność i fragmentaryczność narracji wcale nie zbiła mnie z tropu. Nie zmyliły mnie też Lynchowe igraszki z tożsamością bohaterów. Nie takie rzeczy oglądałam u mistrzów kina lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – choćby Geraldine Chaplin w podwójnej roli blond-wampa i pozornie tylko uległej ciemnowłosej pielęgniarki w Mrożonym peppermincie Carlosa Saury (1967), albo dwie genialne aktorki – Carole Bouquet i Ángelę Molinę – grające jedną i tę samą kobietę w późniejszym o jedenaście lat Mrocznym przedmiocie pożądania, ostatnim arcydziele Luisa Buñuela. Dla wielbicieli prozy Ambrose’a Bierce’a i Pierre’a Louÿsa – do których się również zaliczam – Zagubiona autostrada była symptomem pierwszego poważnego kryzysu w twórczości Lyncha. Dla wielu innych, w tym także austriackiej kompozytorki Olgi Neuwirth, stała się filmem kultowym. W 2016 roku, trzynaście lat po prapremierze w Grazu w ramach Styryjskiej Jesieni, mogliśmy wreszcie zapoznać się z kompozycją Neuwirth na żywo, w sali głównej NFM we Wrocławiu, na XVI Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Nowe Horyzonty”.

Świadomie wzdragam się przed użyciem określenia „opera”. Neuwirth, twórczyni pięciu jak dotąd dzieł teatru muzycznego, również opiera się pokusie jednoznacznego zaszufladkowania swojej Zagubionej autostrady. To raczej forma pośrednia między akcją sceniczną a uzupełnioną projekcjami instalacją – forma, która paradoksalnie zubożyła przesłanie obrazu Lyncha. „Dziwne to, ale można powiedzieć, że w opracowaniu Neuwirth Lynch stał się jakby bardziej dosłowny, choć muzyka jest przecież asemantycznym medium” – pisał w 2008 roku Krzysztof Kwiatkowski na łamach „Ruchu Muzycznego”. Kilka miesięcy wcześniej, w tym samym piśmie, utyskiwałam na Kloing! and A songplay in 9 fits. Hommage à Klaus Nomi – muzyczny wieczór z „gwiazdą z pogranicza satyry i wodewilu, istotą bez płci i wieku, poza wszelką tradycją – ni to elfem, ni to pierrotem, ni to aktorem teatru kabuki”. Moje zastrzeżenia pod adresem tego utworu pokrywały się w pełni z wątpliwościami Krzysztofa w odniesieniu do Zagubionej autostrady. Neuwirth – we współpracy z Elfriede Jelinek – stworzyła partyturę nieledwie inwazyjną, zastępującą ścieżkę dźwiękową filmu rozległym, pieczołowicie zakomponowanym pejzażem akustycznym, w którym nie ostało się prawie nic z Lynchowskiej tajemnicy. Rozmigotane chmury dźwiękowe, z rozpoznawalnymi odniesieniami do muzyki Berga, Monteverdiego i Kurta Weilla, improwizacji Milesa Davisa i piosenek Perry’ego Como, osadzają tę enigmatyczną narrację w jednym tylko, boleśnie oczywistym kontekście – przywołanej przez reżyserkę Natalię Korczakowską „fugi dysocjacyjnej”, czyli zaburzenia nerwicowego, polegającego na ucieczce od traumatycznego doświadczenia. To, co w filmie Lyncha pozostało w sferze niedopowiedzeń – kim jest Alice wobec Renée, czy Fred naprawdę zabił swoją żonę, czy tylko uległ halucynacji, jaką rolę w tym wszystkim odegrali demoniczny Mr. Eddy i Mystery Man – rozwiązało się w prostą w gruncie rzeczy opowieść o mężczyźnie-mordercy, który ze strachu przed odpowiedzialnością „ucieka do własnej głowy”.

13717477_10210167375363465_593607688836847299_o

Widok ogólny. Na ekranie Barbara Kinga Majewska. Fot. Krzysztof Bieliński.

O inscenizacji Korczakowskiej, Anny Met (scenografia), Marka Adamskiego (kostiumy), Tomasza Wygody (choreografia), Marka Kozakiewicza (wideo) i Jacqueline Sobiszewski (światła) będę pisać obszerniej w recenzji do miesięcznika „Teatr”. Tymczasem słów kilka na temat muzycznej strony przedsięwzięcia, które było zarazem pierwszą pełnospektaklową produkcją na estradzie NFM. Od strony logistycznej i akustycznej zakończoną pełnym powodzeniem, co daje niepłonną nadzieję, że w nadchodzących sezonach duża sala pomoże melomanom przetrwać kryzys narosły wokół Opery Wrocławskiej. To przestrzeń w pełni przystosowana do okazjonalnych wystawień dzieł teatru muzycznego, od baroku po operę współczesną – podobnie jak londyński Royal Albert Hall. Doprawdy, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w mieście działały dwie dopełniające się „sceny” operowe – jedna repertuarowa, druga zarezerwowana dla efemerycznych inscenizacji z udziałem międzynarodowych ekip wykonawczych. Zwłaszcza że NFM współpracuje na co dzień z muzykami otwartymi na wszelkie nowości: w tym przypadku z zespołem złożonym z 21 instrumentalistów Filharmonii Wrocławskiej, którzy pod batutą Marzeny Diakun bez trudu udźwignęli brzemię gęstej i skomplikowanej technicznie partytury Neuwirth.

Jeszcze w styczniu tego roku ogłaszano nabór wykonawców do Zagubionej autostrady, „otwartych na formalne eksperymenty”, gotowych spróbować swych sił w partiach wymagających nieustannego lawirowania między śpiewem, recytacją i rozszerzonymi technikami wokalnymi oraz użycia live electronics. W rozmowie Kuby Mikurdy z Natalią Korczakowską, opublikowanej w książeczce programowej spektaklu, kryje się bałamutna sugestia, że powierzenie ról Freda i Pete’a jednemu śpiewakowi (skądinąd znakomity baryton Holger Falk, pamiętny Lenz z warszawskiej inscenizacji opery Rihma) było świadomą decyzją reżyserki, „pozwalającą na uruchomienie środków performatywnych w miejsce filmowej iluzji”. Wygląda jednak na to, że organizatorzy nie znaleźli godnego odtwórcy partii Pete’a, co zmusiło Falka do wcielenia się w obydwie postaci – ze świetnym skutkiem muzycznym i zupełnie nieprzekonującym efektem dramaturgicznym. Z założenia podwójną rolę Renée/Alice wzięła na siebie Barbara Kinga Majewska, którą aż głupio mi porównywać z brylującą w podobnym repertuarze Barbarą Hannigan, bo jest od niej o klasę lepsza – zarówno pod względem urody głosu, jak techniki wokalnej, olśniewającej muzykalności i przekonującej prezencji scenicznej. Do partii Mr. Eddy’ego udało się pozyskać legendarnego Davida Mossa, współzałożyciela Institute for Living Voice w Antwerpii, pierwszego odtwórcę tej roli z Grazu, wymarzonego przez samą Neuwirth. Zaskakująco trafną decyzją było obsadzenie kontratenora Piotra Łykowskiego w partii Mystery Mana – doświadczony śpiewak stworzył w niej porywający ekwiwalent filmowej kreacji Roberta Blake’a. W pozostałych rolach brawurowo sprawili się aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu Marta Zięba (Candace), Dariusz Maj (Bill), Rafał Kronenberger (Naczelnik więzienia/Arnie) i Andrzej Olejnik (Ed/Strażnik/Detektyw Hank); oraz Dariusz Bronowicki (Al/Lekarz/Detektyw Lou) i Ewa Szewczyk (Dita).

13732052_10210167384043682_6454813274232887012_o

Na kanapie Mystery Man (Piotr Łykowski). Fot.Krzysztof Bieliński.

Publiczność i krytycy reagowali żywiołowo. Część widzów wyszła w trakcie spektaklu (byłam na drugim przedstawieniu). Recenzenci podzielili się w swoich opiniach niemal równie ostro, jak po premierze filmu Davida Lyncha. Ja jestem dobrej myśli. Mimo mieszanych uczuć, z jakimi przyjęłam pierwsze polskie wykonanie Zagubionej autostrady Neuwirth, utwierdziłam się w przeświadczeniu, że na tej estradzie zobaczę i usłyszę inscenizacje godne prawdziwie entuzjastycznych recenzji. Tym razem wprawdzie miałam wrażenie, że popijam z kieliszka trochę ciepławy peppermint, ale już wkrótce spodziewam się sączyć w moje uszy eccellente Marzimino. Nie żebym cokolwiek komukolwiek sugerowała. Pomarzyć zawsze można.

2 komentarze

  1. Jan Topolski

    Droga Doroto, bardzo wszystko ciekawe i oczekuję kontynuacji w „Teatrze”, ale od razu jedno bym chciał sprostować, kiedy piszesz o castingu i nieznalezieniu kandydatów do roli Pete’a. Natalia Korczakowska od początku zakładała obsadzenie w obu rolach Holgera Falka, natomiast w sryczniu poszukiwaliśmy sopranu i kontratenorów (i jak widać, w pełni się to udało :). Pozdrawiam

Skomentuj Jan Topolski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *