Cinema Purgatorio

Nie pamiętam, żeby grudzień kiedykolwiek tak mi się dłużył. Ciemno, ponuro i brzydko, a na dodatek w pamięci całkiem niedawna trauma po Goplanie, której ani odzobaczyć, ani odsłyszeć się nie da. Dlatego z taką niecierpliwością czekałam na premierę Czarodziejskiego fletu w TW-ON. Przede wszystkim ze względu na sam utwór, który kocham miłością pierwotną i który zawsze poprawia mi humor, ale też z uwagi na słynną inscenizację, która od czasu premiery w Komische Oper Berlin (2012) zdążyła już podbić serca widzów po obu stronach Oceanu. Jej twórcami są współzałożyciele londyńskiej grupy „1927” – Suzanne Andrade i Paul Barritt – oraz australijski reżyser Barrie Kosky, obecny dyrektor berlińskiej opery. Niespożyta wyobraźnia sceniczna wodzi czasem Kosky’ego na manowce (o ile przepadam za jego ujęciem Orfeusza Monteverdiego, o tyle spektakl Kastora i Polluksa Rameau z ENO niezmiennie wprawia mnie w osłupienie). Inaczej sprawy się mają z kolektywem „1927”, realizującym wizjonerskie przedstawienia z pogranicza muzycznego performansu i filmu animowanego – wysmakowane plastycznie, dowcipne i „cudowne” w ten szczególny sposób, który sprawia, że dorośli chłoną ich produkcje jak naiwne dzieci przy pierwszym zetknięciu ze sztuką magików cyrkowych.

z21110345q

Iwona Sobotka (Pamina) i Bartłomiej Misiuda (Papageno). Fot. Magdalena Hueckel-Śliwińska.

O ich wspólnej koncepcji Mozartowskiego Fletu będę pisać obszernie do miesięcznika „Teatr”. Mogę tylko zapewnić moich Czytelników, że nie wyobrażam sobie lepszego lekarstwa na tegoroczny grudniowy spleen. Śledziłam szalone pomysły realizatorów z otwartą gębą, w paru miejscach mało nie spadłam z krzesła ze śmiechu, w innych autentycznie się wzruszyłam, i wcale mi nie przeszkadzało, że narracja chwilami odbiega od tekstu libretta. To dalej jest Czarodziejski flet, rozkoszna baśń dla dużych dzieci, zarówno tych mniej, jak i bardziej wyrafinowanych. Misterne połączenie konwencji kina niemego z filmem animowanym, w którym żywi śpiewacy wchodzą w skomplikowane interakcje z rzutowanym na ekran obrazem, budzi tym większy podziw, że twórcy odwołują się do najlepszych wzorców z przeszłości: do niemieckiego ekspresjonizmu, radzieckiego konstruktywizmu, zwariowanych gagów i przerysowanych gestów z amerykańskiej burleski filmowej i – last but not least – arcydzieł eksperymentalnej animacji spod znaku Jana Lenicy i Terry’ego Gilliama. Prawdziwa uczta dla oka i ducha, wiążąca się jednak z pewnym rozczarowaniem dla wielbicieli samej opery. Koncepcja Kosky’ego i grupy „1927” jest bowiem dziełem zamkniętym. Dokądkolwiek trafi, zmusza wykonawców do nadążania za nieubłaganym rytmem filmowej narracji. Nie ma w nim miejsca na oddech, zwolnienie bądź przyśpieszenie tempa, nie ma miejsca na indywidualną interpretację dyrygenta. Warstwa muzyczna została bez reszty podporządkowana warstwie teatralnej (filmowej?). Nie będzie przesadą stwierdzenie, że muzycy zostali sprowadzeni do roli taperów, realizujących podkład dźwiękowy pod feerię obrazów wyświetlanych na ekranie.

Szkoda, choć rozpaczać nie ma powodu. Wystarczy zmienić nastawienie i pogodzić się z faktem, że Czarodziejski flet z Komische Oper jest czymś w rodzaju filmu udźwiękowionego na żywo. Można się jednak spierać o agogikę: tempa były miejscami zbyt wyśrubowane, zwłaszcza na możliwości warszawskiej orkiestry, przygotowanej tym razem wyjątkowo pieczołowicie przez Piotra Staniszewskiego. Pod jego czujną batutą nikt wprawdzie kapci nie pogubił, proporcji brzmieniowych wyważyć się jednak nie udało, skutkiem czego trzy początkowe akordy uwertury zabrzmiały właściwie tak samo – nawet zmiana trybu z dur na moll i z powrotem przemknęła jakby niezauważenie. W tym ujęciu trudno o mocno zarysowane charaktery i przemyślaną interpretację roli. Prawie wszystkim solistom brakło zaangażowania w kreowane przez nich postaci. Właściwie tylko Iwona Sobotka (Pamina) stworzyła bohaterkę z krwi i kości, ujmując przy tym kulturalnym i dobrym technicznie śpiewem. Joel Prieto (Tamino), obdarzony skądinąd ładnym i czystym tenorem, wypadł na tym tle co najwyżej poprawnie. Zawiódł Rafał Siwek, bezbarwny w partii Sarastra, niczym szczególnym nie wyróżnił się Mateusz Zajdel (Monostatos), znakomity aktorsko Bartłomiej Misiuda nie udźwignął roli Papagena pod względem wokalnym, Iwona Handzlik (Papagena) zaprezentowała niezły warsztat i wyjątkowo irytujący, ostry w brzmieniu sopran. Aleksandra Olczyk za kilka sezonów może zabłysnąć jako wyśmienita Królowa Nocy – pod warunkiem, że zwalczy tremę i popracuje nad legato w koloraturach. Aria „O zittre nicht, mein lieber Sohn” z I aktu zupełnie jej się nie udała. „Der Hölle Rache kocht in meinem Herzen” zabrzmiała o niebo lepiej (precyzyjne staccato i doskonale podparte, czyściutkie wysokie F), wciąż jednak dziwnie blado jak na – bądź co bądź – złowrogą arię zemsty. Niespodziewanymi bohaterami wieczoru okazali się śpiewacy w ansamblach: urocze i pięknie skontrastowane, choć z początku trochę rozmijające się między sobą Trzy Damy (Ewa Majcherczyk, Elżbieta Wróblewska i Karolina Sikora), solidni Dwaj Zbrojni (Piotr Maciejowski i Paweł Kołodziej), przede wszystkim zaś rewelacyjni Trzej Chłopcy (Maciej Kasperek, Szymon Strusiński i Wojciech Jasiński – wielkie brawa dla Danuty Chmurskiej za przygotowanie młodych solistów). Chór śpiewał w miarę czysto i równo, ale jak zwykle o niczym. Garść osobnych zachwytów pod adresem Roberta Nalewajki, realizującego partię „czarodziejskiego” fletu.

z21110339q

Iwona Sobotka, Joel Prieto (Tamino) i Rafał Siwek (Sarastro). Fot. Magdalena Hueckel-Śliwińska.

Jeden z zabawniejszych pomysłów inscenizatorów wzbudził najwięcej kontrowersji pod względem muzycznym. Otóż partie mówione (skądinąd mocno pocięte) zastąpiono napisami jak z niemego kina, wyświetlanymi z akompaniamentem pianoforte, na którym Anna Marchwińska grała – znakomicie! – fragmenty dwóch Fantazji Mozarta: c-moll KV 475 i d-moll KV 397. Niektórzy byli zachwyceni. Inni nie posiadali się z oburzenia, że twórcy dokonali zamachu na integralność opery. Grupce niezdecydowanych – w tym mnie – coś przeszkadzało, tylko nie bardzo potrafiliśmy to coś zidentyfikować. Nazajutrz przyszło olśnienie. Tonacje mi się pogryzły. Obydwa utwory klawiszowe burzą ogólny klimat narracji Czarodziejskiego fletu, w którym przeważa odległy o lata świetlne Es-dur. Trudno o mocniejszy argument, że za reżyserowanie oper powinni brać się ludzie, którzy muzykę znają nie tylko ze słyszenia.

9 komentarzy

  1. Trazom

    Dzień dobry ;)

    Mimo niemałej odległości dzielącej Poznań od Warszawy postanowiłem na własne oczy przekonać się, czy ów hurra-entuzjazm wielu europejskich (i nie tylko) krytyków ma swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Trudno zresztą byłoby pozwolić sobie na taki wakat w obliczu żywego uczucia, jakim autor tego komentarza darzy muzykę salzburskiego geniusza, muzykę „Fletu” zaś – w szczególności (Hoffmanowskie „Oper aller Opern”, zwłaszcza, że wypowiedziane w TYM języku, dotyczyć powinno właśnie KV 620).

    De facto mógłbym podpisać się pod gros powyższej recenzji oburącz – z małym jednakże zastrzeżeniem, iż w trakcie jednego z niemych dialogów w niewielkim fragmencie zabrzmiała fantazja c-moll KV 475 (podany przez Panią w jej kontekście numer katalogowy zajmuje, nomen omen, pieśń „Zauberer”, co znacznie zmniejsza wagę tej pomyłki ;)). Owe ekspresjonistyczno-konstruktywistyczne animacje stawały się nieraz plastycznym majstersztykiem, budząc raz przerażenie, innym zaś razem bawiąc do łez. Reżyserskie odczytanie przesiąkniętego oświeceniowym humanizmem i masońską ideologią tekstu nie dostarczyło intelektualnych fajerwerków – ale nie oto tu przecież chodzi. W piątek trafiłem na inną niż opisywaną tu obsadę – Paminą była młoda polska artystka Lucyna Jarząbek, zapewne nie tak przekonująca jak Iwona Sobotka, choć o dużym wokalnym potencjale; zdaje się, że nieco lepiej niż w czasie premiery wypadł Tamino, tu: Manuel Günther o ładnej barwie – choć i sporych niedostatkach warsztatowych w górach (in plus: oczywista naturalność w wymowie tekstu). W rolę Papagena wcielił się kolejny w tej ekipie „młodziak” – Mikołaj Trąbka, Remigiusz Łukomski jako Sarastro był natomiast co najmniej poprawny. Ekipa wokalna zatem całkiem satysfakcjonująca – jednak cóż z tego, skoro muzyka w tym przedstawieniu była skazana na banicję, zepchnięta na drugi plan. Z tak narzuconymi przez reżyserię tempami i z tak bezbarwnie grającą orkiestrą (uwertura zagrana niemal na jednej dynamicznej płaszczyźnie) sukcesu w oczach Mozartowych wyznawców – ale przecież nie tylko – osiągnąć się nie da. Jestem jednak daleki od głoszonych przez niektórych widzów tez o obrazoburstwie – po zaakceptowaniu reżyserskiej koncepcji, stroną graficzną w postaci kinowych projekcji można się wręcz zachwycić. A to już coś.

    Pozdrawiam przedświątecznie ;)

    • Ojeja, literówka, dziękuję za obywatelską czujność, już poprawiłam :) Bardzo żałuję, że nie mogłam wysłuchać drugiej obsady, ale nic straconego: ten spektakl będzie wracał na scenę, z czego się bardzo cieszę, z tych samych powodów, co Pan. Upiór właśnie wrócił z kolejnej wyprawy, o której da znać w dwóch odcinkach, jednym do „Tygodnika Powszechnego”, i trochę ostatnio żałuje, że nie może się roztroić, bo rozdwojenie już nie wystarcza. Odwzajemniam serdeczności przedświąteczne, świątecznie będzie jeszcze okazja, zamieszczę osobny wpis z życzeniami dla Państwa.

  2. Urszula

    Mam wrażenie, że reżyserowi tym razem dostało się niesłusznie. Nie wydaje mi się, żeby to o (oni) odpowiadał za wybór muzyki służącej jako „podkład” do napisów. Na berlińskiej premierze były to zupełnie inne utwory Mozarta (fragmenty sonat).

  3. schwarzerpeter

    Niestety nie wybierzemy sie do Warszawy (z Toronto jest zdziebko dalej niz z Poznania ;-) ), ale mamy bilety na 7 II na miejscowe wystawienie Fletu przez COC . http://www.coc.ca/PerformancesAndTickets/1617Season/MagicFlute.aspx
    Inny teatr w Toronto, Opera Atelier – niby specjalizuje sie w operach barokowych, ale wystawili nawet Freischutza – bardzo czesto uzywa tego, co tak ladnie opisala p. Dorota „Misterne połączenie konwencji kina niemego z filmem animowanym, w którym żywi śpiewacy wchodzą w skomplikowane interakcje z rzutowanym na ekran obrazem”.

    • Fletu nigdy za wiele – Upiór też ma conieco w planach, proszę trzymać kciuki, bo składać będzie na tę przyjemność pół roku z okładem. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *