Refugees Welcome

Tak się ostatnio dzieje, że palące problemy współczesności – z którymi rządcy tego świata nie umieją sobie poradzić – trafiają na deski teatrów. Także operowych. Czasem po to, żeby widzom coś uzmysłowić. Częściej po to, by ukoić zbiorowe poczucie winy lub bezradności. Najczęściej po to, by zagrać na emocjach odbiorców i zyskać ich poklask. Bywa, że twórcy uciekają się do manipulacji. Kilka tygodni temu próbowałam walczyć z naginaniem faktów do teorii na stronie pewnej reżyserki. Nie doczekałam się odpowiedzi. A przecież o sprawach ważnych, także o kryzysie migracyjnym, powinno się mówić i wyciągać wnioski. Pewien epizod z mojej niedawnej wędrówki operowej zapadł mi głęboko w pamięć. Na tyle głęboko, że wspomniałam o nim w felietonie, który ukazał się w majowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

W styczniu 2016 kapituła językoznawców wybrała słowo roku. Rzeczownik „uchodźca” został wskazany jednogłośnie – po raz pierwszy w historii kapituły. Wygrał też w plebiscycie internautów. Pokonał w cuglach frankowicza, terrorystę, smog i wygaszanie. Jak podkreślił Jerzy Bartmiński z UMCS, słowo zasłużyło na wyróżnienie nie tylko z powodu częstości użycia, ale i ze względów społeczno-etycznych. Zdaniem profesora, „uchodźca” to dla Polaków słowo święte, kojarzone z historią powstań narodowych, prześladowań, ucisku i emigracji. Przemawiające do wyobraźni, bo kiedyś to nam udzielano schronienia i gościny. Znak dzisiejszych czasów i swoiste napomnienie, bo teraz my powinniśmy okazać solidarność z ludźmi potrzebującymi pomocy.

Brzmi staro, a przecież jest młode. Pojawiło się po raz pierwszy w słynnym Słowniku warszawskim pod redakcją Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego, Władysława Niedźwiedzkiego i Józefa Przyborowskiego, których celem było „ułożenie obszernego i dokładnego ile możności skarbca mowy naszej”. Ośmiotomowy słownik ukazywał się w latach 1900-1927. Tom siódmy, od litery T do litery Y, wyszedł spod pras drukarni „Współczesnej”, dzięki zapomodze Kasy im. Mianowskiego, w 1919 roku. Niespełna sto lat temu. Pierwotnie na takich nieszczęśników mówiło się zabieglec albo uchodzień. Później pojawili się tułacze, pielgrzymi, wygnańcy, zbiedzy i wysiedleńcy. Słowacki i Norwid używali już kosmopolitycznego słowa „emigrant”. Teraz sprawy się pokomplikowały: określenia związane z migracją zarezerwowano dla ludzi opuszczających kraj, by poprawić jakość swojego życia. Tych, którzy uciekają bezpowrotnie, ze strachu przed wojną i prześladowaniami, zaczęliśmy nazywać uchodźcami. Po angielsku mówi się na nich refugees, czyli szukający schronienia.

Napis na murze zamkniętego obozu dla uchodźców w Pireusie. Fot. Dorota Kozińska

Nie śpieszno nam, by udzielać im w Polsce azylu. Lękamy się terrorystów, destabilizacji gospodarki, zagrożenia tradycyjnych wartości. Tłumaczymy, że wygnańcy i tak wolą szukać szczęścia gdzie indziej. Uszczelniamy granice, odsyłamy niechcianych gości na Białoruś, ale sumienie nie daje nam spokoju. Potrzeba zabrania głosu w kwestii kryzysu migracyjnego coraz częściej znajduje ujście w twórczości. Uchodźcy coraz częściej błąkają się po scenach teatrów, także operowych. Kilka miesięcy temu pewna obiecująca reżyserka zastąpiła nimi bandę przemytników w Carmen. Chcąc zagrać na emocjach widzów, podświadomie wepchnęła uciekinierów przed nędzą i konfliktem zbrojnym w rolę wyrachowanych, goniących za zyskiem rzezimieszków. Pewien słynny reżyser zamówił operę do własnego libretta na motywach sztuki Ödöna von Horvátha – sztuki z 1936 roku, metafory ówczesnego kryzysu społecznego i wymuszonych ucieczek przed widmem totalitaryzmu. Ledwo ze sceny padły słowa o nielegalnym przekraczaniu granicy i deportacji do obozu dla uchodźców, poczuliśmy się w samym środku aktualnych wydarzeń. Nieważne, że Horváth miał na myśli inny kryzys, innych uchodźców i nieco odmienne zagrożenie.

Nie wiedząc, co począć z tym fantem, sami przywdziewamy kostium uciekiniera. Na znak buntu przeciwko rzeczywistości udajemy się na emigrację wewnętrzną albo wręcz przeciwnie – rzucamy się na oślep przed siebie, korzystając ze swobód, których i nam może kiedyś zabraknąć. Dotyczy to także artystów i ludzi piszących o sztuce. Kompozytorzy osiedlają się za granicą, szukając szerszego oddźwięku dla swej twórczości. Muzycy starają się o angaże w krajach, gdzie ich rzemiosło zostanie docenione i należycie wynagrodzone. Krytycy, którym wciąż zależy, by ich nazwisk nie kojarzono z publicystyką na zamówienie określonych instytucji, grup wpływów i koterii skupionych wokół gwiazd – zmykają na drugi koniec świata i robią swoje. W miłym poczuciu, że za ich recenzje nikt się w Polsce nie obrazi.

Ja też uciekam. Na przykład do Aten. W styczniu. Mnie też sumienie zagryzło, więc wybrałam się z przyjaciółką do Pireusu, gdzie jeszcze niedawno lądowały tysiące uchodźców z Syrii. W kwietniu ubiegłego roku władze zlikwidowały dzikie obozowisko w pobliżu terminali portowych i rozmieściły przybyszów w tymczasowych ośrodkach w całej Grecji. Niedobitki koczują pod wiatami z blachy falistej. Po nabrzeżu hula zimowy wiatr, wokół brudno i beznadziejnie, jak w całej ogarniętej kryzysem stolicy, jeśli tylko zejść z głównego szlaku turystycznego.

Zapędziłyśmy się zbyt daleko. Wszystko wygrodzone i zamknięte. Zatrzymujemy się zdezorientowane. Jakiś mężczyzna wychodzi spod wiaty i taksuje nas wzrokiem. Pokazuje na migi, że tam jest szczelina w parkanie. Wystarczy wciągnąć brzuch. Zmieścicie się, tylko jedna po drugiej. Dziękujemy. Sprawdzamy. Faktycznie, da się tamtędy przecisnąć.

I tak, dzięki życzliwości anonimowego uchodźcy, zdążyłyśmy na spektakl. Zastanawiam się od tamtej pory, jak odwzajemnić ten gest wobec kogoś, kto naprawdę potrzebuje pomocy i może się spóźnić na coś znacznie istotniejszego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *