Prokrastynatorzy, łączcie się!

Upiór ostatnio dużo jeździł, myślał i słuchał, więc wszystkim należy się chwila wytchnienia. Proponuję wytchnąć przy felietonie ze styczniowego numeru „Muzyki w Mieście”, choćby po to, żeby oderwać się od rzeczywistości i poprokrastynować: albo nad książką, albo nad archiwaliami, które wypłyną przy okazji lektury, niejednokrotnie całkiem niespodziewanie. Ten drobiazg dedykuję przyjaciołom i komentatorom (tym razem licznie zaludniającym mój tekst, choć niewymienionym z nazwiska), życząc im dużo zdrowia i pięknych przeżyć literacko-muzycznych. Już oni wiedzą, dlaczego :)

***

Rozglądam się wśród znajomych, którzy nie mogą żyć bez muzyki, słuchają jej czujnie i potrafią docenić prawdziwy kunszt wykonawczy, a nie tylko perfekcję warsztatową. Dostrzegam dziwną prawidłowość: prócz oczywistej muzykalności wszyscy odznaczają się bujnym życiem emocjonalnym, abstrakcyjnym poczuciem humoru, ogromną wrażliwością na język i wybitnie ścisłym umysłem. I wszyscy przejawiają zgubną skłonność do rozproszenia uwagi, która uchodzi za jeden z kluczowych objawów patologicznej prokrastynacji. Dotknięty tym zaburzeniem nieszczęśnik nie spocznie, póki nie przesłucha wszystkich dostępnych na YouTube nagrań pod batutą Willema Mengelberga – które zasadniczo do niczego mu nie są potrzebne, o czym przypomni sobie nazajutrz, kończąc zaległy esej o filmie Dyktator Charliego Chaplina (jeśli Szanowny Czytelnik sam wykazuje tendencję do prokrastynowania, niech odłoży na bok inne zajęcia i spróbuje się domyślić, skąd w tym kontekście wziął się akurat Mengelberg). Zawali wszystkie terminy, solennie obieca poprawę i przy kolejnym zadaniu powtórzy ten schemat co do joty.

Tak się składa, że rozproszenie uwagi często idzie w parze z perfekcjonizmem, ten zaś jest plagą, która gnębi moich zacnych kolegów po obu fachach: zarówno krytyków muzycznych, jak i tłumaczy literackich. Od pewnego czasu staram się czytać książki w oryginale, bo większość dostępnych na rynku przekładów wychodzi spod pióra ludzi, którzy z pewnością nie przejawiają żadnych zaburzeń psychicznych, nie prokrastynują i nie tracą cennego czasu na sprawdzanie mniej istotnych szczegółów. Skutkiem czego komendant Martin Servaz, ulubiony bohater kryminałów Bernarda Miniera, okazuje się gorącym wielbicielem twórczości Mahlera pod batutą Christy Ludwig i Dietricha Fischera-Dieskaua. To ja już wolę spędzić pół nocy na czacie z kumplem z Berlina albo rzucić wszystko w diabły i wyjechać na tydzień dokądkolwiek. Zwłaszcza że tracąc czas po próżnicy, można się dowiedzieć rzeczy naprawdę fascynujących.

Laurens van der Post z modliszką w kotlinie Kalahari. Fot. Jonathan Stedall

Szczególnie lubię odkrycia muzyczne, których dokonuję przy okazji tłumaczenia książek o zupełnie czym innym. Kończąc (oczywiście z poślizgiem) przekład wspaniałej Wyprawy w głąb interioru Laurensa van der Posta, nieznanego w Polsce klasyka brytyjskiej literatury podróżniczej, który w 1949 roku wyruszył z misją rządową na afrykański płaskowyż Nyika, natrafiłam na fragment zachwycający w swoim surrealizmie. Otóż narrator, brnąc wraz z przyjacielem ścieżką przez busz, w środku nocy, pośród cykania świerszczy, pohukiwania nocnych ptaków i jazgotu żab nad jeziorem, rozpoznaje nagle „uporządkowany pochód srebrnych, jasnych, oczywistych dźwięków” Pasji Mateuszowej Bacha. Za chwilę się okaże, że dźwięki dobiegają z pobliskiego domu komisarza dystryktu, gdzie obydwaj mężczyźni posłuchają też z gramofonu wierszy T.S. Eliota, recytowanych przez samego poetę. Przepadłam. Lekceważąc kolejne ponaglające listy od wydawcy, oderwałam się od tłumaczenia i zaczęłam przekopywać zasoby sieciowe, żeby sprawdzić, cóż to mogło być za wykonanie. Dość szybko ustaliłam, że chodzi najprawdopodobniej o formatywne dla wielu Anglików nagranie z 1947 roku, w wykonaniu londyńskiego The Bach Choir i orkiestry pod batutą Reginalda Jacquesa, organisty Queen’s College w Oksfordzie, z udziałem między innymi Elsie Suddaby, której jasny, słowiczy sopran stał się wzorem – zaiste niedoścignionym – dla uwielbianej dziś Emmy Kirkby. Oswoiłam się z angielską wersją tekstu, zastrzygłam uszami na osobliwą orkiestrację Elgara i Atkinsa, nasłuchałam się Suddaby i gęstego kontraltu nieodżałowanej, przedwcześnie zmarłej Kathleen Ferrier, po czym ruszyłam prokrastynować dalej. Nie minął tydzień, a znalazłam prawdziwą perłę: pierwsze w historii nagranie Mszy h-moll, z London Symphony Orchestra, chórem London Philharmonic i niemiecko-angielskim kwartetem solistów pod olśniewającą dyrekcją Alberta Coatesa. Z 1929 roku. I wreszcie do mnie dotarło, że fenomen bachowskich interpretacji Johna Eliota Gardinera nie jest kwiatem wyrosłym na kamieniu, że czerpie z przebogatej, nieprzerwanej tradycji angielskiej chóralistyki i pod wieloma względami stawia ją sobie za wzór – mimo niewątpliwych odkryć wykonawstwa historycznego. Warto było ściągnąć na siebie gromy zniecierpliwionych redaktorów: choćby po to, żeby nie tylko przetłumaczyć prozę van der Posta, ale i głębiej wczuć się w jej ducha.

Odkładanie zadań na święty nigdy i ucieczka przed nieuchronnym terminem w najbardziej nieprawdopodobne miejsca – na przykład do walijskiego Llandudno, żeby posłuchać niewykonywanych w Polsce oper Rossiniego – potrafi przynieść całkiem niespodziewane korzyści. Kiedy redaktor pewnego czasopisma literackiego poprosił mnie o przetłumaczenie wybranego fragmentu z dzieła Roberta Byrona, innego tytana brytyjskiego travelogue, bez wahania wybrałam rozdział, w którym młody arystokrata dzieli się wrażeniami z nieplanowanego wypadu do włoskiej opery. I znów się zaczęło. Kiedy na swoim facebookowym profilu zamieściłam rozpaczliwy apel: „Czy macie może dostęp do archiwów festiwalu w Weronie i moglibyście znaleźć obsadę Mojżesza w Egipcie z 14 sierpnia 1925 roku?”, pierwszy komentarz, autorstwa jednego z najwybitniejszych znawców przedmiotu, nieco ostudził mój zapał. „Oszalała, kurde mol…”. Mina mi zrzedła. Może naprawdę powinnam się leczyć? Sześć minut później pojawił się kolejny, z tego samego źródła: „Dyrygował Sergio Failoni, Mojżesza śpiewał Nazzareno de Angelis”. Odetchnęłam z ulgą. Czyli jest nas więcej.

9 komentarzy

  1. Janusz Szymański

    Wiedziony psim swędem, wzmiankowane przez Panią nagranie Mszy B Minor, nabyłem kiedyś za marne pieniądze na allegro i podzielam zachwyt. W tym momencie natomiast słucham świeżo nabytej płyty Danitzy Ilitsch (1914-65) o której w życiu nie słyszałem, a śpiewa olśniewająco pięknie. Jej duet z Tuckerem z 1947 roku zapiera dech w piersiach. Zamieszczone na płycie PREISER-a nagrania pochodzą z przełomu lat 40 -tych i 50-tych ubiegłego wieku.

      • Ha, Danica Ilić, wielka serbska sopranistka, swoim krótkim życiem mogłaby obdzielić ze trzy kobiety! Gwiazda Opery Miejskiej w Berlinie, potem Staatsoper we Wiedniu, wspaniała Cio Cio San, w wieku 33 lat zadebiutowała w MET w partii Desdemony. Podczas wojny ukrywała u siebie Kurta Glaubera, agenta wywiadu brytyjskiego – w 1944 roku, kiedy Niemcy odkryli jego kryjówkę, Glauber zginął, a Danica z siostrą trafiły do obozu koncentracyjnego pod Wiedniem. Zapomniana nawet w ojczyźnie, na YT są jakieś fragmenty, ale trudno je znaleźć. Pogrzebię kiedyś i zrobimy kolejny wpis w Atlasie Zapomnianych Głosów.
        Dziękuję za miłe słowa! I jedna belferska uwaga: Msza h-moll, nie Msza B minor. O modalności chorału gregoriańskiego, o b molle i b quadratum oraz co z tego wynikło w terminologii muzycznej różnych krajów – też kiedyś napiszę.

        • Janusz Szymański

          Odkryłem w swoich zbiorach jeszcze jedno nagranie z Danizą Ilitsch, a mianowicie Elektrę pod Mitropoulosem z Florencji z 1950 roku, gdzie śpiewa Chrysosthemis. Przy okazji przyszła mi na myśl inna wielka sopranistka z Bałkanów, Dragica (Carla) Martinis niezapomniana Desdemona z pod Furtwanglerem.

          • Janusz Szymański

            Także muszę wspomnieć moją ukochaną Marię Cebotari która żyła tylko 39 lat a jej głos pozostał niedościgłym wzorcem dla następczyń.

  2. schwarzerpeter

    „Martin Servaz, ulubiony bohater kryminałów Bernarda Miniera, okazuje się gorącym wielbicielem twórczości Mahlera pod batutą Christy Ludwig i Dietricha Fischer-Dieskaua.”
    Nic nie wiem o dyrygenckiej karierze Christy Ludwig, ale DFD dyrygowal Mahlera http://www.prestoclassical.co.uk/r/Orfeo/C494001B

    PS spoznilem sie wczoraj na Trybunal – gdzie / czy mozna dowiedziec sie szczegolow prezentowanych nagran? Bardzo lubie Sinobrodego – i jak dotad glownie bazuje na Kerteszu. Moze czas na cos innego?

    • Jak Pan pięknie poprokrastynował z tym DFD :) Który istotnie zajął się dyrygowaniem na stare lata i kilkanaście płyt nagrał. Ale w tym przypadku z pewnością chodziło o coś innego, jak wynika z kontekstu, o to:
      http://ecx.images-amazon.com/images/I/41CMHNZEMRL.jpg
      Co do Sinobrodego, Kertész trzyma się mocno, ba, wygrywa. Ale na drugim miejscu bardzo ciekawe, świeżo wydane nagranie archiwalne Kubelika (z DFD i Seefried, Audite 2014). Polecamy!

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *