Życie muzyczne w Gloucestershire

Po wielu upiornych wyjazdach uprzedzałam Czytelników, że muszę zebrać myśli, zanim napiszę recenzję. I tym razem obiecuję Państwa nie zawieść, choć po współprowadzeniu dwóch transmisji radiowych z Bayreuth i doświadczeniu dwóch kolejnych spektakli już na miejscu potrzeba okiełzania nie tylko myśli, ale też kipiących emocji daje mi się we znaki bardziej niż kiedykolwiek. Dla wytchnienia – kolejny felieton z nowego cyklu Uchem pisane, opublikowany w najnowszym, lipcowym numerze „Ruchu Muzycznego”: o tym, że wagnerowskie szaleństwo wciąż pozostaje niewyczerpanym źródłem niespodzianek.

***

Zapomniałam się przyznać, że jestem nieśmiała. Kiedy więc przyszedł email z informacją, że sponsor pewnej angielskiej opery zaprasza mnie do siebie na kolację i chce się upewnić zawczasu, czy mam jakieś alergie pokarmowe – było już za późno, żeby odmówić. Odpowiedzialni za ten spisek znajomi muzycy przekonywali, że wieczór będzie uroczy: sponsor jest wytrawnym melomanem i właścicielem pięknej posiadłości z ogrodem, położonej w jednym z najbardziej malowniczych zakątków hrabstwa Gloucestershire. Długo się zastanawiałam, co przynieść w prezencie. Skoro jest ogród, to nie ma sensu kupować kwiatów. Wino też odpada, bo gospodarz zapewne dysponuje piwniczką wyposażoną lepiej niż niejeden luksusowy sklep winiarski. Po długim namyśle postanowiłam obdarować go świeżo wydanym albumem płyt z muzyką Moniuszki.

„Dobrze – powiedział Kłapouchy – chodźmy. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli będzie padał deszcz”.

Wybór okazał się trafny: starszy pan docenił i z miejsca podzielił się wrażeniami na temat zapomnianej opery innego z naszych kompozytorów, nieznanego szerzej również w Polsce. Ogród podziwialiśmy krótko, bo deszcz padał z intensywnością zaskakującą nawet dla miejscowych. Przeszliśmy do ogromnej kuchni, która wyglądała, jakby ostatnio sprzątano ją po niemieckich nalotach na Wielką Brytanię. Zasiedliśmy do stołu w sześcioro. Panie dosłownie zamieniły się w słuch, bo przez całą kolację nie udało nam się wejść w słowo dwóm panom – sponsorowi i szefowi artystycznemu opery, którzy prowadzili fascynującą rozmowę o szczegółach partytur, interpretacji detali i wielkich artystach, z jakimi mieli do czynienia po obydwu stronach kanału orkiestrowego. Jedzenie było wyborne. Wino również, choć z początku osłupiałam na widok butelki sauvignona z nalepką „Russian Jack”. Dopiero później się doczytałam, że był to przydomek pewnego tajemniczego Łotysza, który sto lat temu wędrował po Nowej Zelandii z całym dobytkiem na grzbiecie, pomagając przy karczowaniu buszu pod słynne dziś winnice na stokach Alp Południowych.

Kiedy na stół wjechały wety, pomyślałam, że najwyższy czas się zbierać. Dyrygent uporał się z wielkim kawałkiem tortu, po czym gdzieś znikł. Kilka minut później w oddali rozległ się dźwięk fortepianu. Gospodarz spytał, czy chcemy się przenieść z kawą do pokoju muzycznego. Chcieliśmy. Tylko że reszta wiedziała, czego się spodziewać, ja zaś przeżyłam prawdziwy szok i poczułam się jak Łucja, która weszła przez szafę do Narni.

Wehikuł czasu przeniósł mnie z zagraconej kuchni w pachnący bejcą i woskiem labirynt pomieszczeń z epoki pierwszych Stuartów. Na końcu tego labiryntu czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka: obszerna domowa kaplica, którą w końcu XIX wieku ktoś przekształcił w salę koncertową, zachowując wsparty na słupach drewniany chór. Przy jednej ze ścian, obwieszonych portretami i zdjęciami artystów, którzy w ubiegłym stuleciu tworzyli historię muzyki – nie tylko na Wyspach – stał salonowy steinway. Dyrygent skończył wprawki i rozłożył przed sobą nuty Sonaty G-dur D. 894 Schuberta. Zaczął grać. Instrument był trochę rozstrojony i miał dziwną, odrobinę szklistą barwę w górnym rejestrze. W niczym to jednak nie zaszkodziło interpretacji, przywodzącej na myśl skojarzenia z „męskim”, dramatycznym, a mimo to śpiewnym ujęciem Claudia Arraua z jego późnych nagrań. Kiedy fortepian umilkł, zamiast braw rozległy się ciche podziękowania. Dopiero później się dowiedziałam, że w tym niezwykłym miejscu Jacqueline du Pré dała jeden ze swych pierwszych „poważnych” recitali.

Po tym wydarzeniu wieczór naprawdę dobiegł końca. Wróciliśmy do wyjścia tą samą drogą, jaką przyszliśmy. Panowie znów wdali się w żywą dyskusję, tym razem o brytyjskich kompozytorach, których życie i karierę przerwała Wielka Wojna. I nagle obydwu zawiodła pamięć.

– No ten, jakże mu było, zginął od kuli snajpera w bitwie nad Sommą!
– Zaraz, mam na końcu języka… Studiował w Oksfordzie, chyba w Trinity College.

– Właśnie! Ten od Shropshire Lad…

– Ale nie masz chyba na myśli Vaughana Williamsa?
– Oczywiście, że nie! Chodzi o tego drugiego…

Na chwilę umilkli i w oczekiwaniu na moment olśnienia zajęli się przetrząsaniem stojaka na parasole. Odchrząknęłam i wreszcie odważyłam się odezwać.

– Butterworth…?

Spojrzeli na mnie, zrobili wielkie oczy i radośnie przytaknęli. Jasne, że Butterworth, jak mogli zapomnieć. Od razu poczułam się lepiej. Gospodarz zna naszych młodopolskich kompozytorów, ja znam kilka nazwisk z ich straconego pokolenia. Tylko niech teraz nie pomyślą, że przedstawiciele naszych elit sponsorują małe festiwale i zapraszają muzyków do prywatnych salonów muzycznych, żeby im zagrali Schuberta. Bo dokąd ich wezmę na kolację, kiedy zechcą wpaść z rewizytą?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *