Saga o całkiem innym Zygfrydzie

Czas zdjąć z półki średniowieczny epos Pieśń o Nibelungach, a libretto Wagnerowskiego Pierścienia włożyć między inne bajki. Główną bohaterką tej opowieści, jednej z najkrwawszych w dziejach literatury europejskiej, jest germańska księżniczka Krymhilda, której przyśnił się sokół zabity przez dwa orły. Matka objaśniła córce złowieszczy sen, który zwiastował śmierć jej przyszłego męża z rąk skrytobójców. Przestraszona księżniczka postanowiła wytrwać na zawsze w dziewictwie, los jednak zrządził inaczej. Na zamek Burgundów przybył waleczny Zygfryd, pogromca smoka, i poprosił króla Guntera o rękę jego siostry-dziewicy. Ten zgodził się pod warunkiem, że wojownik pomoże mu zyskać względy pięknej Brunhildy, królowej Islandii. Zygfryd podszył się pod Guntera i spełnił królewskie życzenie. Sam ożenił się z Krymhildą. Dalszy ciąg eposu to długa i powikłana historia zdrad, spisków i przekupstw, które wpierw doprowadzą do spełnienia przepowiedni ze snu Krymhildy, potem zaś – do krwawej i katastrofalnej w skutkach zemsty na mordercach jej męża.

W islandzkiej Sadze rodu Wölsungów, nawiązującej do wcześniejszej Eddy poetyckiej, pogromca smoka ma na imię Sigurd, podczas jednej z wędrówek budzi Brunhildę z zaczarowanego snu, zakochuje się w niej, ta zaś przepowiada mu śmierć i małżeństwo z inną kobietą. Tłem wszystkich średniowiecznych opowieści o losach Zygfryda/Sigurda są najazdy Hunów i Germanów na terytorium Cesarstwa Rzymskiego oraz powolny proces kształtowania plemiennego państwa Franków, na którego fundamentach wyrosło z czasem imperium Karola Wielkiego. Z odniesieniami do historii splata się rzeczywistość bajeczna – opowieści o smokach, karłach i wilkołakach, czarach i napojach miłosnych, hełmach-niewidkach i strzaskanych mieczach. Czerpali z tego skarbca Wagner i Friedrich Hebbel, autor trylogii scenicznej Die Nibelungen; w 1862 roku sięgnął doń francuski dramaturg i librecista Alfred Blau, zainspirowany wcześniejszym o prawie ćwierć wieku francuskim przekładem Eddy i całkiem świeżym tłumaczeniem Pieśni o Nibelungach. Wówczas powstały pierwsze szkice libretta Sigurda, któremu inny librecista i wpływowy człowiek teatru – Camille du Locle – nadał postać wierszowaną. Obydwaj libreciści przyjaźnili się z Ernestem Reyerem, przed którym właśnie otwarły się drzwi do wielkiej kariery: za sprawą niedawnego sukcesu trzyaktowej opery La statue, docenionej przez samego Masseneta i w pierwszym sezonie istnienia wystawionej w paryskim Théâtre Lyrique blisko sześćdziesiąt razy.

Zdaniem niektórych muzykologów brudnopis partytury Sigurda był gotów jeszcze przed premierą Wagnerowskiego Złota Renu, nie wspominając już o późniejszej o pięć lat inscenizacji całości Tetralogii w Bayreuth. Trudno więc mówić o francuskiej „odpowiedzi” na Pierścień Nibelunga, o którym Reyer miał skądinąd dość mętne wyobrażenie. Pierwsze negocjacje z Operą Paryską przeprowadził już w 1866 roku, później podejmował kolejne, odrzucane z powodu rzekomej „niewykonalności” dzieła, choć na początku lat 1870. kompozytor zaprezentował fragmenty I i III aktu w ramach Concerts Populaires pod dyrekcją Julesa Pasdeloupa. Niewykluczone, że dyrekcja Opery obawiała się klapy po chłodnym przyjęciu Érostrate w Le Peletier w 1871 roku. Prapremiera Sigurda odbyła się ostatecznie w La Monnaie, w roku 1884, i zakończyła ogromnym sukcesem. W następnym sezonie opera podbiła sceny w Londynie, Lyonie i Monte Carlo, po czym zawitała w triumfie – choć w skróconej wersji – na deski… Opery Paryskiej. Przez wiele lat Sigurd przyciągał tłumy: Edgar Degas obejrzał go ponoć aż 37 razy.

Budowa nowej opery w Nancy. Fot. opera-national-lorraine.fr

Théâtre de la Comédie w Nancy, ulokowany niegdyś na tyłach Musée des beaux-arts w zachodniej pierzei Placu Stanisława, spłonął doszczętnie w nocy z 4 na 5 października 1906 roku, po próbie Mignon Thomasa. Decyzję o odbudowie podjęto natychmiast po pożarze. Konkurs na projekt wygrał miejscowy architekt Joseph Hornecker. Gmach stanął we wschodniej pierzei, za zachowaną fasadą dawnego pałacu biskupiego. Uroczyste otwarcie odbyło się w październiku 1919 roku – działalność teatru zainaugurowano właśnie operą Reyera. Sto lat później Opéra national de Lorraine postanowiła otworzyć swój jubileusz dwoma wykonaniami koncertowymi Sigurda.

Nie tylko okazja, ale i miejsce sposobne do wskrzeszenia pamięci o czteroaktowej operze na motywach Pieśni o Nibelungach: tytułowy bohater padł od ciosu Gunthera w pobliskich Wogezach, a spora część akcji rozgrywa się w oddalonej o niespełna dwieście kilometrów Wormacji. Tym większa szkoda, że nie udało się doprowadzić do wystawienia dzieła w pełnej wersji scenicznej, zwłaszcza że Sigurd jest pod pewnymi względami bardziej zwarty dramaturgicznie niż Wagnerowski Pierścień i obfituje w epizody, które aż się proszą o współudział obdarzonego wyobraźnią reżysera. Nie wypada jednak narzekać, skoro dyrekcji teatru udało się pozyskać doborową obsadę solistów, przede wszystkim zaś – znającego się na rzeczy dyrygenta.

Bo Sigurd jest operą na wskroś francuską – bogactwem orkiestracji i epickim rozmachem partytury przywodzi na myśl Trojan Berlioza; odwołaniami do stylu deklamacyjnego oraz klasycznym podziałem na sceny, z wyraźnie zaznaczonym udziałem chóru i orkiestry – Gluckowską Ifigenię na Taurydzie; malowniczością kontrastów – wielkie opery Meyerbeera. Na dodatek Reyer przewidział w obsadzie udział śpiewaków obdarzonych głosami o wyjątkowych walorach: prawdziwie bohaterskiego tenora, dwóch pełnokrwistych sopranów dramatycznych, potężnego barytona z dźwięczną i otwartą, niemalże tenorową górą, kilku „francuskich” basów i rasowego kontraltu. Trud złożenia wszystkiego w przekonującą całość spoczywa na barkach oswojonego z tym idiomem mistrza batuty – w tym przypadku Frédérica Chaslina, który z Sigurdem miał do czynienia już wcześniej i w interpretacji tego dzieła imponuje nie tylko wyczuciem pulsu i tempa, ale też umiejętnością logicznego prowadzenia narracji, przede wszystkim zaś idealną współpracą ze śpiewakami.

Fot. @frederic.chaslin FB Official Page

W obszernej i najeżonej trudnościami partii tytułowej nad podziw dobrze sprawił się Peter Wedd – jedyny obcokrajowiec w obsadzie złożonej z samych frankofonów. Jego żarliwy, odrobinę nosowy tenor brzmiał nieco jaśniej niż zwykle, ale bez uszczerbku dla gęstości alikwotów. Tylko chwilami można było odnieść wrażenie, że śpiewak porusza się w obcej dla niego stylistyce: przez większość narracji jak zwykle imponował wspaniałą techniką messa di voce i dźwięcznym squillo, pięknie kształtując frazę w rozbudowanych monologach (świetne „Le bruit des chants s’éteint dans la forêt immense” w II akcie) i wrażliwie muzykując w ansamblach. Zdecydowanie „u siebie” był Gunther w osobie Jean-Sébastiena Bou – fenomenalnie wyrównany w rejestrach baryton-martin, nieskazitelny intonacyjnie, bardzo ruchliwy i olśniewający klarowną artykulacją, popartą – rzecz jasna – znakomitą dykcją. Bardzo dobrą techniką oraz urodą głosu, choć odrobinę mniejszą kulturą śpiewu popisał się Jérôme Boutillier – inna rzecz, że pewna doza wulgarności współgra z odrażającą postacią Hagena. W pomniejszych rolach męskich nieźle wypadli Nicolas Cavallier (Kapłan Odyna), Eric Martin-Bonnet (Bard) i Olivier Brunel (Rudiger).

Dwa wspaniałe soprany stoczyły pojedynek w pełni godny rywalek o miłość dzielnego Sigurda. Catherine Hunold (Brunehild) zachwyca przede wszystkim niezwykłą muzykalnością oraz inteligencją prowadzenia frazy. Porównywana przez francuską krytykę z Régine Crespin, ma od niej głos miększy, cieplejszy i nie aż tak gęsty w średnicy – na koncercie w Nancy rozkwitł pełnią blasku dopiero w akcie IV i poniekąd zgodnie z narracją przyćmił głos Camille Schnoor w partii Hildy. Niemiecko-francuskiej śpiewaczce zabrakło sił na finał – szkoda, bo jej aksamitny, ciemny w barwie sopran przejawia pewne zadatki na głos dramatyczny, ale na razie wciąż plasuje się bliżej estetyki oper Pucciniego. Marie-Ange Todorovitch wypadła dość przekonująco w roli Uty, choć niedostatki wokalne musiała czasem pokrywać szczerością i mądrością interpretacji.

Na osobne słowa pochwały zasłużył pełen zapału chór (porywający finał III aktu!) i czujna, posłuszna batucie Chaslina orkiestra, umiejętnie podkreślająca wszelkie walory ekspresyjne i fakturalne tej niezwykłej partytury. Strasznego pecha miał Ernest Reyer, przez późniejszych muzykologów nazywany protekcjonalnie „Wagnerem z La Canebière”. Skomponował może nie arcydzieło, ale z pewnością utwór, który nie zasłużył na miejsce w operowym lamusie. Czasem warto śledzić poczynania konkurencji, zwłaszcza obdarzonej takim talentem, jak mistrz z Bayreuth.

2 komentarze

  1. Piotr Wernicki

    Z pełnym przekonaniem mogę się podpisać pod każdym zdaniem tej recenzji. Sigurd Reyera zawiera wszystko to, co najlepsze w operze francuskiej – bogactwo i błyskotliwość orkiestracji, inwencję melodyczną, piękno i elegancję stylu deklamacyjnego. Autorka zastrzega że nie jest to może arcydzieło ale moim zdaniem jest to z jej strony nadmierna ostrożność, bo niewątpliwie mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym, które w wykonaniu chóru i orkiestry Opery Narodowej Lotaryngii oraz wyśmienitych solistów poprowadzonych przez Frederica Chaslina zalśniło pełnym blaskiem. I choć nie mam złudzeń, co do tego, że Sigurd wejdzie do głównego operowego nurtu, to niewątpliwie warto go wykonywać i to częściej niż raz na sto lat.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *