Baśniowe stworzenia

Znów będzie o Marcelu Pérèsie. Ale nie tylko. Upiór wielokrotnie już podkreślał, że w świat muzyki wchodzi jak w rzeczywistość równoległą: dlatego nie bardzo wierzy w możliwość pełnego porozumienia z artystą, który na scenie, estradzie, w studiu nagrań – krótko mówiąc, „po tamtej stronie lustra” – staje się zupełnie kimś innym. Czasem jednak nie sposób oprzeć się pokusie tropienia muzycznych jednorożców, czyli artystów wybitnych. Im dłużej obcujemy z tą najbardziej ulotną ze sztuk, tym trudniej dopuścić myśl, że których z tych baśniowych stworów złoży nam łeb na kolanach i zaśnie. Ale pomarzyć zawsze można, a nawet trzeba, o czym w felietonie do wakacyjnego numeru „Muzyki w Mieście”.

***

Profesor Aleksander Bardini odradzał ponoć swoim studentom próby bezpośredniego kontaktu z ukochanymi artystami. Oni przecież tak naprawdę nie istnieją. Benedict Cumberbatch nie jest ani Sherlockiem, ani tym bardziej Alanem Turingiem. Maria Callas nie pomordowała swoich dzieci, jak jej Medea z legendarnego spektaklu pod batutą Leonarda Bernsteina. Kim innym jest Krystian Zimerman, kiedy gra II Koncert fortepianowy Brahmsa, kim innym, kiedy zejdzie z estrady. Nie ma nic gorszego – jak wyznał mi pewien szacowny kolega po fachu – niż się przekonać, że twojemu ulubionemu śpiewakowi wystają włosy z nosa. Jeśli już musisz, idź na koncert albo do opery. Rozsądniej jednak obcować ze sztuką swoich idoli w zaciszu domowym i pogodzić się z myślą, że te fascynujące stworzenia żyją w jakiejś równoległej rzeczywistości, w znacznej mierze ukształtowanej przez nasz gust i osobistą wrażliwość na piękno.

A przecież nie tak dawno temu Magdalena Romańska wspominała na tych łamach o znakomitej książce Charlesa Barbera Corresponding with Carlos. Ta niezwykła biografia jest plonem kilkunastoletniej korespondencji zagorzałego wielbiciela z tytanem XX-wiecznej dyrygentury. Barber, skromny student Uniwersytetu Stanforda, zamarzył sobie w swej naiwności, że zostanie uczniem Carlosa Kleibera. Choć życzliwi próbowali go zniechęcić, choć tłumaczyli jak komu dobremu, że Kleiber nie przyjmuje studentów, nie odpisuje na listy, nie odbiera telefonów i w ogóle nie życzy sobie kontaktów z kimkolwiek poza wąskim gronem przyjaciół i osobiście dobranych współpracowników, usiadł do biurka, starannie sformułował swoje wyznanie wiary i miłości, po czym zdeponował je w siedzibie Columbia Artist Management i zaczął wyglądać odpowiedzi. Doczekał się po dwóch tygodniach. Odpowiedź była wprawdzie odmowna, ale przy okazji wyszło na jaw, że mistrz i niedoszły uczeń mają podobne zainteresowania, poczucie humoru i ogólne poglądy na świat. Bezczelna epistoła studenta dyrygentury stała się początkiem niezwykłej relacji, dzięki której dowiedzieliśmy się o Kleiberze-muzyku znacznie więcej niż z fachowych analiz i recenzji publikowanych przez krytyków roztropnie obserwujących maestra z dystansu.

Fot. Archiwum prywatne

Odkąd zrezygnowałam ze skromnej kariery wykonawczej i poświęciłam się bez reszty pisaniu o muzyce, unikam artystów jak ognia. Nie wpadam za kulisy, żeby pogratulować im występu, nie pojawiam się na bankietach popremierowych, omijam szerokim łukiem konferencje prasowe. A przecież sama nie jestem bez grzechu. Przed laty, w nieistniejącym już sklepie płytowym przy Senatorskiej, kupiłam płytę z nagraniem barokowego chorału z katedry w Auxerre. Mało kto wtedy w Polsce słyszał o Marcelu Pérèsie i jego Ensemble Organum, a ci, którzy słyszeli, przeważnie pękali ze śmiechu, komentując jego specyficzny styl śpiewu i zwariowane pomysły interpretacyjne. Ja oszalałam z zachwytu. Zaczęłam śledzić plany artystyczne Pérèsa, co w tamtych trudnych, przedinternetowych czasach wymagało nie lada poświęceń. Kiedy wypatrzyłam zapowiedź koncertu w jednym z kościołów w Pradze, a na dnie własnej skarbonki żałosne pustki, z pełną determinacją ruszyłam do boju. Zapożyczyłam się u rodziny. Wkupiłam się w łaski pewnej tłumaczki czeskiej literatury dziecięcej, która załatwiła mi nocleg u znajomego pisarza. Wsiadłam w pociąg z trzystoma koronami w kieszeni. Jeszcze tego samego wieczoru usłyszałam ten cud na własne uszy i przekonałam się, że w niczym nie ustępuje zapisom z księgi objawienia, jaką okazał się dla mnie srebrzysty krążek wytwórni Harmonia Mundi.

Chwilę po koncercie byłam już w zakrystii. Stanęłam oko w oko z istotą z innej bajki muzycznej, przedstawiłam się i wydusiłam jednym tchem, dlaczego tu jestem. Pérès uśmiechnął się, wyciągnął pióro i notes, po czym poprosił, żebym zanotowała swoje nazwisko i adres. O nic nie prosiłam. Nie chciałam zostawać niczyją studentką. Dwa tygodnie później znalazłam w skrzynce zaproszenie na kurs mistrzowski. Ot tak, po prostu. Pojechałam. Potem raz jeszcze. Po kilku latach wróciłam do Francji, tym razem już z koncertami. Ogromnie dużo się nauczyłam podczas warsztatów, ale jeszcze więcej – w trakcie długich spacerów z czarnym labradorem mistrza, wspólnych posiłków, długich rozmów o wszystkim i niczym. Kontakt z francuskim śpiewakiem i organistą ukształtował we mnie tę, „która słucha inaczej”, wpłynął na styl mojego pisania, wzbudził potrzebę ujmowania wszelkich zjawisk muzycznych w szerokim kontekście społecznym, historycznym i antropologicznym. Utwierdził w przekonaniu o słuszności zachwytu, który z początku był przedmiotem tak licznych drwin: wystarczy prześledzić dalsze losy recepcji sztuki wykonawczej Pérèsa w Polsce i na świecie.

Nie napisałam książki Corresponding with Marcel. Kiedy ostatecznie stanęłam po drugiej stronie barykady i uznałam, że moim powołaniem jest jednak krytyka, nasze stosunki się rozluźniły. Teraz pewnie kto inny przerzuca się z nim anegdotami przy butelce sauvignona z Sancerre i towarzyszy mu w długich spacerach z psem. Trochę zazdroszczę, ale nie żałuję. Każdy rozdział życia ma własny porządek i ład. Choć czasem znów chciałoby zakochać w czyimś głosie, pojechać za ulubionym pianistą na drugi koniec świata, podjąć korespondencję jak Charles z Carlosem. Te baśniowe stworzenia miewają czasem zbyt długie włosy w nosie, ileż jednak można się od nich nauczyć.

4 komentarze

  1. Kan

    Kolumb i jeszcze Leonardo da Vinci, bo Marcel Pérès otrzymał od rządu włoskiego nagrodę imienia tego geniusza wszechczasów.
    W zaakceptowaniu sztuki wykonawczej Pérèsa, ale też nie od razu, pomogło mi osłuchanie w jazzie (Coltrane, Coleman) i trzeba się było wyzwolić z anielskich konsonansów chorału gregoriańskiego w wykonaniu np. hitowych benedyktynów z Santo Domingo de Silos.
    Podoba mi się sformułowanie Pérèsa w jednym z wywiadów o tym, że utwór muzyczny zawiera wiele informacji pozamuzycznych i nosi w sobie niejako DNA epoki.
    Kto mógł lepiej zrozumieć wielokulturowość średniowiecza, jak nie artysta urodzony w Oranie, pochodzący z algierskiej rodziny z hiszpańskimi koligacjami, kształcący się we Francji i jeżdżący po całym świecie? Ale zapewne najbardziej sobie ceni honorowe obywatelstwo Jarosławia.
    Wśród wielu wspaniałych nagrań Pérèsa warto może przypomnieć chyba niedocenioną u nas Contemplation, urzekającą medytację organową na temat staroegipskiej Księgi Umarłych , choć nie bez wpływu Messiaena.

    Ps. Słucham Trybunału. Jak nie wygra Gidon Kremer, to… To nie wiem co!
    Mam złe przeczucia, bo już odpadł Ojstrach.

    • Z Kolumbem Peres porównał się sam, a ta nagroda z Leonardem w tytule nie taka istotna w jego dorobku, raczej na zachętę dla młodego muzyka, i nie od rządu włoskiego (jak niestety stoi w Wikipedii), tylko od francuskiego Sekretarza Stanu do spraw międzynarodowych stosunków kulturalnych. Z resztą jego biografii trochę jak z Radiem Erewań i samochodami na Placu Czerwonym, dlatego starałam się pewne szczegóły sprostować w artykule do TP (link w poprzednim wpisie).
      Organistą jest bardzo dobrym i niezwykle muzykalnym, słyszałam go w tej roli wiele razy na żywo, zresztą jeden z kursów mistrzowskich, w których brałam udział, był poświęcony organum oraz improwizacji na zrekonstruowanym instrumencie średniowiecznym, orgue à tirettes, czyli organach z cięgłami, jeszcze bez klawiatury. Graliśmy na tym parami, często z Peresem, głównie po to, żeby zrozumieć, jak się „robi” organum wielogłosowe i co leży u sedna tej formy.
      Myślę, że najbardziej dumny to jest z tego „swojego” dzwonu w katedrze Norte Dame. Dzwon ma na imię Marcel, po dziewiątym biskupie Paryża, Peres jest „tylko” jego ojcem chrzestnym. Notabene w ubiegłym roku wyłomotały go pałkami i porysowały działaczki Femenu, ale w sądzie im się upiekło. I jeszcze ciekawostka: komputer obsługujący nowe dzwony w katedrze nazywa się Quasimodo :)
      Wygrała Mutter, z braku Ojstracha, którego – przypominam – nie Upiór wywalił, całkiem zasłużenie.

  2. Kan

    Dziękuję za sprostowanie. Polską Wiki należy traktować wedle zasady Grydzewskiego, który mawiał: ja dobrze wiem, że Pana Tadeusza napisał Słowacki, ale zawsze sprawdzam.
    Trybunału słuchałem nieuważnie, bo pisałem, i nie spostrzegłem, że Kremer w ogóle nie startował.
    Może byłby za łatwo rozpoznawalny. Mam słabość do tego artysty i jego ostrego, ale barwnego i celnego dźwięku, jak styl Doroty Kozińskiej.
    Czy nie myśli Pani o rozszerzeniu konwencji blogu o muzykę instrumentalną? Ja głosuję wszystkimi kończynami, bo, zacytuję Autorkę, „pomarzyć zawsze można, a nawet trzeba”.

    • Dziękuję za dobre słowo. W odpowiedzi na Pańskie pytanie: nie, nie myślę. Jak już kiedyś napisałam, to blog bardzo osobisty i niech w nim będzie o tym, co Upiorowi najbardziej na sercu i uszach leży.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *