Don José, ten żałosny frajer

Carmen jest arcydziełem. Niedocenionym za życia Bizeta; po jego śmierci wielokrotnie kiereszowanym, między innymi przez Ernesta Guirauda, który zastąpił dialogi mówione recytatywami i „umaił” akt II zreorkiestrowaną muzyką do Arlezjanki; mimo zyskanej z czasem oszałamiającej popularności – lekceważonym, źle interpretowanym, wciskanym na siłę w szufladkę z napisem „opera dla początkujących”. Prapremiera w paryskiej Opéra-Comique (3 marca 1875 roku) pozostawiła widownię doskonale obojętną, rozjuszyła za to krytykę. I wbrew pozorom nie poszło ani o rzekomo nieadekwatny podtytuł „opera komiczna”, ani o wulgarność tytułowej bohaterki. Chodziło o to, że Bizet naruszył obowiązującą konwencję teatralną. Nie wziął tragicznej historii w nawias, nie określił jednoznacznie charakteru postaci, zanadto odszedł od wyświechtanego schematu na niebezpieczne manowce realizmu. Tak tym zbulwersował ówczesnych paryżan, że nie zwrócili już uwagi na maestrię roboty muzycznej. Ryszard Strauss napisał kiedyś, że orkiestracji nie należy się uczyć na partyturach Wagnera, tylko właśnie na Carmen: „każda nuta, każda pauza są tam na swoim miejscu”. Choć Bizet nigdy nie był w Hiszpanii, jego „Iberia wyobrażona” jest równie sugestywna, jak Dziki Zachód w powieściach Karola Maya. Wodewilowy dialog stopniowo się rozrzedza, w miarę stopniowania napięcia ustępując miejsca emocjom zawartym w muzyce. Poszczególne instrumenty nie tylko budują nastrój, lecz także są przypisane konkretnym postaciom. Postępująca degrengolada Don Joségo znajduje swój wyraz nie tylko w libretcie, ale także – a może przede wszystkim – w materiale muzycznym: począwszy od czułego duetu z Micaëlą, poprzez rozpaczliwą arię „La fleur que tu m’avais jetée”, skończywszy na poszarpanym dialogu w finale, gdzie odrzucony mężczyzna grzęźnie, rozpada się dosłownie z każdą frazą, gdzie w dramatyczny duet byłych kochanków wdzierają się muzyczne „obce ciała” – a to odgłosy corridy, a to natarczywy motyw losu, który prześladuje słuchacza od samej uwertury – a cała opera kończy się udręczonym „Ma Carmen adorée”, podjętym szyderczo przez orkiestrę i utopionym w dwóch mrocznych akordach finałowych. Kurtyna. Tylko poeta Théodore de Banville docenił zabiegi kompozytora i napisał po premierze, że zamiast tych wszystkich uróżowanych kukieł, „które były uciechą naszych ojców”, Bizet pokazał na scenie prawdziwych mężczyzn i prawdziwe kobiety.

Nie miałam odwagi przyznać się znajomym, że jadę do Wielkiej Brytanii, do walijskiego Llandudno, przede wszystkim po to, żeby wysłuchać Carmen w pierwotnej wersji z dialogami. W wykonaniu Welsh National Opera, która może się poszczycić jedną z najlepszych orkiestr na Wyspach i być może najlepszym z tamtejszych chórów operowych. Potrzebowałam powietrza. Wytchnienia od tych wszystkich Carmen z bykiem, kolorową Sewillą, posągową Carmen w czarnej mantylce albo – przeciwnie – ucharakteryzowaną na blond-wampa w czerwonej sukience, od łzawego, wzbudzającego współczucie Don Joségo i prężącego muskuły Escamilla. Potrzebowałam inscenizacji, która przywróci mi wiarę w moc muzycznej narracji Bizeta. Trochę się bałam, bo reżyserami tej wielokrotnie wznawianej wersji z 1997 roku są dwaj nieznośni Francuzi – Patrice Caurier i Moshe Leiser – którzy ostatnio tak daleko zabrnęli na manowce Regieoper, że każda z ich brytyjskich produkcji spotyka się z gromkim buczeniem widowni i miażdżącymi recenzjami krytyków.

Tak sobie obydwaj nagrabili, że i wznowienie Carmen przyjęto raczej powściągliwie. A niesłusznie – bo ta inscenizacja, niesłychanie dynamiczna, oparta na świetnie wyćwiczonym geście teatralnym, mroczna, gęsta i duszna, zbliżyła się boleśnie do intencji kompozytora. Rozegrana praktycznie bez rekwizytów, nawiązująca luźno do kolorystyki obrazów Francisco Goyi, ewokowała nieznośną atmosferę zwierzęcej chuci, brudu, wszechogarniającego rozprzężenia – a przy tym ani na jotę nie odeszła od Bizetowskiej partytury. Tak właśnie: partytury, nie tekstu libretta, idąc tropem każdego, choćby najdrobniejszego motywu muzycznego. Nieobecna w noweli Mériméego Micaëla jest czysta jako ta dziewica z oper Gounoda. Escamillo jest tylko ozdobnikiem, dodanym przez Bizeta z obrzydzeniem, żeby zadowolić żądną kupletów publiczność. Carmen jest kwintesencją obcości, uwodzicielką, która nie jest ani dobra, ani zła, bo przychodzi z innego porządku świata. Don José jest tępym, godnym pożałowania macho, którego tożsamość zasadza się wpierw na karierze sierżanta dragonów, później zaś, gdy jego ambicje wojskowe legną w gruzach – na zawłaszczeniu dzikiej kochanki, jedynego punktu odniesienia, jaki mu pozostał po utracie tradycyjnego systemu wartości.

WNO Carmen - WNO Chorus photo credit Jeni Clegg 3

Chór robotnic z fabryki cygar. Fot. Jeni Clegg.

Ze sceny dosłownie bije smród potu. Mężczyźni są niedogoleni, kobiety rozmemłane, wszyscy są rozczochrani, rozchełstani i zmęczeni upałem. Przedstawienie rozwija się przed naszymi oczyma z dynamizmem godnym najlepszych inscenizacji teatru dramatycznego. I nie chodzi nawet o zdolności aktorskie poszczególnych śpiewaków – chodzi o niedościgniony warsztat teatralny, o idealną współpracę wykonawców, o podporządkowanie się bez reszty wskazówkom reżyserów. O sceny niewątpliwie wyćwiczone –  między innymi o wyrżnięcie w gębę zdegradowanego żołnierza przez porucznika Zunigę – ale też o drobiazgi, umykające uwagi mniej wyrobionych teatralnie widzów, jak choćby gra spojrzeń między Don Josém a Dancaïrem po walce byłego sierżanta na noże z Escamillem.

Jedyną solistką, która w pełni zadowoliła wszystkich – i tych tęskniących za pierwowzorem, i tych, którzy chowali się na zmodyfikowanych wersjach Carmen – okazała się kanadyjska śpiewaczka Jessica Muirhead: Micaëla pełnokrwista, punkt odniesienia w narracji, niewykorzystana przez Don Joségo szansa na wyrwanie się z koszmaru erotycznej obsesji. Śpiewaczka obdarzona niezwykle giętkim, kolorowym, iście francuskim sopranem, nawiązującym do najlepszych tradycji sprzed pół wieku z okładem, na czele z niezapomnianą Korsykanką Marthą Angelici z legendarnego nagrania pod batutą Cluytensa z 1950 roku. Pozostali soliści okazali się co najmniej kontrowersyjni: Alessandra Volpe, młodziutka Włoszka, ganiona przez niektórych brytyjskich krytyków za „wulgarność” ujęcia postaci Carmen, mnie wydała się wystarczająco śliczna, wystarczająco uwodzicielska, nade wszystko zaś wystarczająco subtelna w kształtowaniu postaci, choć muszę przyznać, że zabrakło mi trochę wyrównania jej śpiewu w rejestrach, co złożę na karb zaawansowanej ciąży mezzosopranistki. Partia Don Joségo w wykonaniu Petera Wedda utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z jednym z najinteligentniejszych brytyjskich śpiewaków w jego pokoleniu – to nie jest głos klasycznie urodziwy, to głos, wbrew opiniom niektórych polskich kolegów po fachu, którzy utyskiwali po występie Wedda w warszawskim Lohengrinie – doskonale ustawiony, otwarty, świetny technicznie i nieprawdopodobnie wyrazisty. To śpiewak, który miał odwagę wcielić się w rolę żałosnego frustrata, odejść od stereotypu lirycznego, wzruszającego kochanka, zaśpiewać „Arię z kwiatkiem” niejako w poprzek naszych wyobrażeń o tragedii odrzuconego sierżanta: zacząć poniekąd czule, potem wpaść w furię, wreszcie – przepięknie – wyprowadzić frazę do B w pianissimo (ta szuka udała się w przeszłości tylko nielicznym, między innymi Jussiemu Björlingowi) i zakończyć swoje rozpaczliwe wyznanie głosem pustym, drewnianym, zapowiadającym tragedię, która rozegra się w ostatnim akcie. Między Don Josém a Carmen nie było żadnej chemii uczuć,  żadnej miłości – była tylko zwierzęca żądza zaborczego mężczyzny, przemożna chęć posiadania, tęsknota za zapachem kobiety, zaklętym w wyschłym źdźble trawy, wytarzanym przez Carmen w cieple i woni jej piersi. Na tle tych misternie zbudowanych postaci Escamillo (Kostas Smoriginas) wypadł co najmniej blado, jak matador zbłąkany z całkiem innej, rzekłabym, stereotypowej narracji. I to też, poniekąd, było zgodne z intencją Bizeta, który jakoś nie miał serca do tej papierowej postaci. Pozostali bohaterowie, na czele z parą osławionych przemytników (Julian Boyce jako Dancaïre i Carthaigh Quill jako Remendado), dopełnili obrazu całości brawurowym śpiewem i grą aktorską rodem z najprawdziwszego wodewilu.

WNO Carmen - Peter Wedd (Don Jose) & Alessandra Volpe (Carmen) photo credit Jeni Clegg 77

Peter Wedd (Don José) i Alessandra Volpe (Carmen). Fot. Jeni Clegg.

Czy muszę dodawać, że orkiestra pod batutą młodziutkiego Jamesa Southalla grała jak natchniona, w tempie, odsłaniając wszelkie smaczki faktury, jasnym, klarownym dźwiękiem? Że każdy chórzysta z osobna przedstawiał sobą poziom niedościgniony dla większości solistów polskich teatrów operowych? Podróże nie tylko kształcą. Podróże bolą. Czasem dojmująco.

55 komentarzy

  1. Paweł Orski

    Jezu, w końcu pojawił się blog, którego autorka zna się na tym, o czym pisze – o operze. Biegnę więc co rychlej po niedopitą butelkę wina, by świętować odrodzenie polskiej krytyki operowej umarłej dawno temu. Pani Doroto, trzymam kciuki, kibicuję i od dzisiaj jestem tu codziennie :D ukłony z Piczy ;)

    • struwwelpeter

      Re p. Pawel Orski „niedopitą butelkę wina, by świętować”. No, coz ja pobieglem po nowiutka butelke najprzedniejszego szampana. Szczegolnie, ze Carmen byla moja „pierwsza” opera (K. Szostek Radkowa, Hiolski i Paprocki – Micaeli nie pamietam – to znaczy nie pamietam kto spiewal).

  2. Słowiński

    Znakomicie napisane! Radość czytać. Resztę moich wrażeń wyraził już Paweł Orski. Dziękuję!

  3. krakus

    https://www.youtube.com/watch?v=b7BsgEFbFo4

    Nie mogłem sobie odmówić! ;-) Wersja (bo to nie inscenizacja opery, ale spektakl na operze oparty, jak zawsze podkreśla Pan Piotr…), która w tamtych latach wprawiała wielu w zachwyt. Dziś już się może trochę zestarzała ale nadal jest tu kopalnia świetnych myśli interpretacyjnych. Brook zrobił 3 wersje obsadowe eksperymentując, w każdej inaczej, z relacjami protagonistów. Wolę inną wersję, ale tylko ten link znalazłem. Całość do obejrzenia w słabej niestety kopii na YT. Świetnie, że można tam znaleźć także pasjonujący film dokumentalny o pracy nad tym spektaklem. Lektura obowiązkowa! ;-) :

    https://www.youtube.com/watch?v=ZE78aNoKXKE&list=FLs6hpcQcVVJOuvhzh9EOBhA&index=2

  4. Dla mnie zawsze było ewidentne, że ze strony Carmen nie było od początku żadnej miłości, a ze strony José był żałosny maczyzm. Dlatego ogromnie mnie bawiły wszelkie teorie na temat, że np. Carmen pozwalając Josému, by ten ją zabił, w gruncie rzeczy go kocha i jest to z jej strony akt poddaństwa – bo zdarza się czasami czytywać i takie brednie.
    Ale rzeczywiście – jak już mówiłam Ci wcześniej w rozmowie – zaskoczyło mnie, że ten duecik strasznych Francuzów potrafił zdobić dobry i przekonujący spektakl. No, ale to było dobrych kilkanaście lat temu. Czego się nie robi dla źle pojętej popularności. Ja się boję o ich produkcję w Operze Narodowej (pokazywana już w Londynie „Maria Stuarda”; niestety u nas bez Joyce DiDonato…).

    • Piotr Kamiński

      To ja też, chyba nie po raz pierwszy, nie zgodzę się z Panią Dorotą. Moim zdaniem Carmen kochała Joségo – po swojemu. Ze stu żołnierzy na scenie wybrała jego, a wybrała nie tylko dlatego, że on jeden nie zwracał na nią uwagi. O tym jest Habanera : „l’un parle bien, l’autre se tait, mais c’est l’autre que je préfère, il n’a rien dit, mais il me plaît”. To jest zapowiedź tego, co nastąpi za chwilę. To, jaka jest szczęśliwa na myśl o jego przyjściu i na jego widok w akcie II, nie jest udaniem, bo José nie jest jej już na nic potrzebny. W kwintecie Carmen mówi, że jest zakochana, a nie ma powodu okłamywać kompanów – niby po co? Ale genialny scenariusz świetnie ustawia wydarzenia: zanim przyjdzie José, pojawi się bycza alternatywa. Potem José oprze się jej woli i odmówi poświęcenia kariery wojskowej dla niej – pierwsza krecha. Potem zgodzi się z nią pójść, ale nie z miłości, tylko z konieczności – druga krecha. W III akcie wszystko się wypaliło. José się nie sprawdził, a do tego jest zazdrosny i ogranicza jej wolność – trzecia, ostateczna krecha.

      A José w tej historii ma totalnego, jednoznacznego szmergla na jej temat od samego początku. Aria z kwiatkiem to jest łaszenie się na czworakach, czyli „l’ombre de ton chien”, jak u Brela. Coś z Masocha. Tutaj też kolejność wydarzeń jest zasadnicza: najpierw zobaczył Carmen, potem przyszła Micaela.

      Oczywiście, że w IV akcie Carmen kocha wyłącznie Escamilla. Zresztą Brook w swojej adaptacji (wierniejszej wobec dzieła, niż tysiąc „odkrywczych, nowych odczytań”) zrobił coś genialnego, co potem chyba inni kopiowali: w chwili gdy Carmen ginie, z areny znoszą śmiertelnie rannego Escamilla. Karty nie doliczyły się jednego trupa.

  5. No właśnie ja też się boję – zwłaszcza że fragmenty straszą w sieci. A obu panom szajba odbiła już dość dawno temu. W tejże WNO, na otwarcie Wales Millennium Centre, zrobili Traviatę, w której Alfredo był biednym, prostym chłopakiem ze wsi, aspirującym do Wielkiego Świata w osobie Violetty-celebrytki – nie przypomina Ci to czegoś? ;)
    Przy okazji: czy tylko mnie się pokazuje, że muszę sobie założyć konto na Polityka.pl, żeby komentować na Twoim blogu…?

  6. Magdalena Romańska

    No zupełnie jakbym to widziała i słyszała! :-))) bardzo Ci dziękuję, bo dzięki temu tekstowi, mogłam tam sobie wrócić na chwilę… Dodam tylko, że cudowny był również chórek urwisów, wśród których dało się zauważyć bardzo ciekawie zapowiadające się zwierzątka sceniczne ;)

  7. Magdaleno: potwierdzam Twoje podejrzenia: widziałaś to i słyszałaś :) A co do urwisów, szczególnie zapadła mi w pamięć trójka, w której jeden wyglądał jak mały lord, drugi był pulchny niezdara, a trzeci, rudy piegowaty z rozbrajającym uśmiechem – wykapany Ron Weasley. I mam dziwne podejrzenie, że ich specjalnie dobrali w tę paczkę. Czyli patrz wyżej: jak się składa inscenizację z tysiąca i jeden drobiazgów.

  8. Kan

    Barwny przerywnik.
    O synestezji Rimskiego-Korsakowa, Skriabina, Messiaena wiemy, a jak muzykę postrzegają malarze? Fragment wywiadu Katarzyny Siwiec z malarką Janiną Kraupe w dzisiejszym Magazynie Krakowskim (dlatego postanowiłem przepisać) GW, może to kogoś zainteresuje.

    – (…) Dla mnie muzyka jest kolorowa. Proszę spojrzeć na obraz „Preludium deszczowe” Chopina. Czy nie słyszy pani tamtych dźwięków?
    Jaki kolor ma Jan Sebastian Bach?
    – Na ogół ma ciepłą gamę, intensywność zależy od utworu.
    Chopin?
    – Fiolet, odcienie błękitu, czasem zieleń. Ale kolor czuję bardziej w odniesieniu do instrumentów. W barwie dźwięku instrumentów smyczkowych zdecydowanie dominują tony srebrzyste. Fortepian to błękitne, liliowe, czasem kremoworóżowe barwy, a trąbki przeważnie oranżowe i czerwone.

  9. struwwelpeter

    Chcialbym sie zameldowac jako meloman, z raczej drewnianym uchem, ale lubiacy muzyke i jako tako oblatany, czy raczej osluchany. Na stale mieszkam w Toronto (stad godziny moich wpisow) i na rozne krajowe i europejskie „iwenty” raczej nie uczeszczam. W Toronto, owszem tak.
    Uklony dla p. Doroty i uczestnikow blogu.

  10. Wzajemne ukłony dla zamorskiego gościa :) W drewniane ucho oblatanych melomanów nie wierzę, zwłaszcza jeśli zapamiętali obsadę swojej pierwszej Carmen. Jeśli zaś chodzi o Micaelę, była to zapewne Halina Słonicka – bo to ona występowała w tym żelaznym zestawie z przedstawienia w reżyserii Erharda Fischera, które miało premierę w warszawskim Teatrze Wielkim bodaj w 1967 roku. I szło tam bardzo długo, bo niżej podpisana pomykała w nim jeszcze dziesięć lat później w chórze urwisów.

    • struwwelpeter

      Dzieki za powitanie. „W drewniane ucho oblatanych melomanów nie wierzę” – jak slucham trybunalu – „no przciez on to gral 3/4 a w nutach stoi 6/8” – hmm – nawet wiem o co chodzi – ale nawet gdyby gral pi/ kwadrat kola – to i tak ja tego nie potrafie rozroznic. Lata temu Menuhin mial pogadanki w telewizji, z okazji wizyty u Ravi Shankara, na temat rytmow w muzyce hinduskiej i w muzyce w ogole. Odliczal – one, two; one two, one two, three – jasne jak to on odliczal, to ja to slyszalem, ale jak tylko przyszlo zeby samemu odliczyc to juz bylo gorzej. Tak samo kiedy recenzent pisze „to nie bylo gorne cis, tylko gis” – jak to nie byl kiks ktory przydarzal sie trebaczowi z wiezy Mariackiej – to dla mnie brzmi rownie dobrze. Muzyke lubie no i tyle.

  11. Doroto @ 16:27, tak, na blogach „Polityki” zmieniono system logowania, by uciec od spamów. Pod tym względem zmiana okazała się absolutnie skuteczna, natomiast niektórzy goście miewają kłopoty. Ale można sobie jakoś z problemem poradzić :-)
    Wracając do „Carmen”. Dlatego właśnie, że José jest żałosnym frajerem, tak mnie razi obsadzanie w tej roli przystojniaków typu Jonas Kaufmann. To powinien być taki właśnie żałosny „tenor na rykowisku”, nie mający w sobie nic specjalnie ujmującego (poza głosem oczywiście, w końcu to jednak opera). Także José sobie miłość wmawia, a w gruncie rzeczy po prostu znalazł się w sytuacji bez wyjścia: już chciał nawiewać do koszar, ale nagły zwrot akcji sprawił, że odruch maczyzmu zadziałał automatycznie. A potem już nie było możliwości powrotu, mosty spalone, trzeba było podjąć życie przemytnika.
    W noweli Merimée wszystko jest zresztą zupełnie inaczej.

    • Piotr Kamiński

      Łe jeja… ! Nieraz było, że śpiewak za gruby i za brzydki, ale że za ładny – to chyba pierwszy raz.

      Ale uroda tu moim zdaniem nie ma nic do rzeczy. Widywałem w moim długim życiu przypadki, gdzie śmiertelnie zakochanego, pięknego Partnera 1 rzucał średnio urodziwy i znudzony Partner 2, uprzednio sponiewierawszy (płeć Partnerów wymienna). Kilka spośród najpięknieszych Pań we Francji (plus jedna z eksportu) kochało się na zabój w, i romansowało z Gainsbourgiem, który miał powierzchowność w niższej strefie stanów średnich, uszy jak Dumbo, dość upiorny charakter i pił. Znałem osobiście damę na 3+ która robiła kisiel z mózgu facetom stojącym, na oko, znacznie wyżej na liście przebojów. Miłość to cygańskie dziecię.

        • krakus

          Uważam że bardzo piękni ludzie są w pewien sposób aseksualni.. Nie wiem jak to działa, ale zgadzam się w zupełności! To też przypadek Kaufmanna… ;-)

          • Piotr Kamiński

            Oni nie są aseksualni. Oni są nieosiągalni. Wie Pan : „na „nie” to ja mam Sofię Loren”.

            • krakus

              Tak… nieosiągalni bo w doskonałości nieludzcy… Ale jest jeszcze coś innego, co nie dotyczy samej urody ale psychiki. Dystans, wyniosłość i przyzwyczajenie do odbierania hołdów czyni ich aseksualnymi. Wiem że to jest zmienne osobniczo – niektórych pociągają osoby chłodne i zdystansowane typu Catherine Deneuve czy Rupert Everett, ale ja do nich nie należę, choć jestem wrażliwy na piękno wielorakie :-)

  12. Witam Piotra Kamińskiego :) No, teraz się zacznie, to lubię – rzekłam – to lubię!
    Odpowiadam Dorocie i Piotrowi po trochu. U Merimeego jest poniekąd prościej – Don Jose okazuje się baskijskim szlachciurą-awanturnikiem i od tej pory właściwie wiadomo, czego się można było po nim spodziewać. Zabójcą był, zanim zwiał do armii (trochę go poniosło przy grze w pelotę), Carmen u Merimeego też niezłe ziółko, więc finał w sumie przewidywalny. U Bizeta z librettem Meilhaca i Halevy’ego rzecz jest daleko bardziej skomplikowana, o czym jasno i dobitnie napisał wyżej Piotr.
    W przedstawieniu WNO – może warto dodać, że inscenizację Cauriera/Leisera „odnowiła” Caroline Chaney, więc trudno mi orzec, co dodała od siebie, bo nie widziałam pierwowzoru ani późniejszych wznowień – rozpad Don Josego został rozegrany bardzo konsekwentnie. Pisząc o braku chemii uczuć, miałam przede wszystkim na myśli nieustanne mijanie się w fazie. Seguidilla (por. zdjęcie wyżej) była jedną z najwyrazistszych scen erotycznych, jakie zdarzyło mi się widzieć na scenie operowej – z obojga aż iskry leciały. A potem było, jak każe Piotr Kamiński – „Aria z kwiatkiem” na czworakach, choć z bezsilną furią (dla mnie tym bardziej przekonująco); w III akcie Don Jose zdradzał już wszelkie objawy osuwania się w szaleństwo – próbował zatrzymać Carmen przy sobie siłą, i to dosłownie. Na przemian szarpał się z nią jak wariat i próbował tulić, gdyby nie wspomniana już ciąża Volpe, nie mam wątpliwości, że w scenie kulminacyjnej grzmotnąłby śpiewaczką o deski. Niestety, napięcie siadło w finale, gdzie reżyserzy niepotrzebnie próbowali wystylizować kłótnię byłych kochanków na corridę i wyszło niespodziewanie zabawnie. Ale, jeszcze raz podkreślam, takiego tempa i dynamizmu gestu scenicznego na próżno szukać w polskich przedstawieniach operowych, gdzie wielu śpiewakom „nie honor” się tak obnażać przed publicznością.
    A co do obsadzania poszczególnych ról według klucza, nazwijmy to, marketingowego, jak słusznie stwierdziła prof. Ewa Łętowska, śpiewaków się coraz częściej „formatuje”, zamiast się wgłębiać w ich rzeczywiste walory i niedostatki, zarówno wokalne, jak i postaciowe. Ale to znacznie szerszy temat i mam nadzieję wkrótce o tym napisać.

    • Piotr Kamiński

      Dzisiaj napewno, na co wpływa również żałosny stan rynku wokalnego, ale i dawniej różnie bywało. Nigdy nie zrozumiem, po jaką cholerę Legge kazał Callas nagrać Neddę z Pajaców , a przegapił Lady Macbeth. Zawsze brakowało prawdziwych speców od castingu, takich, którzy w głosie artysty natychmiast „słyszą” właściwe role. W teatrze absolutnym mistrzem był tutaj profesor Bardini, który tak obsadzał, jak Heifetz grał.

  13. krakus

    Jeśli mowa o Carmen i sprawach damsko-męskich chcę polecić starą już książkę hiszpańsko-francuskiego pisarza Michel`a del Casillo „Le sortilege espagnol” (w Polsce „Hiszpańskie czary”) w której cały rozdział poświęcono Carmen (operze i noweli) w kontekście kultury i psychologii. Bardzo celnie. Autor zwraca uwagę na słabość Don Jose`go przykrytą pozorami męskości. To raczej rodzaj frustrata, zbyt często myślącego o matce, który łatwo uzależnia się od kobiet. Zgadzam się w zupełności z Panem Piotrem w sprawie „czegoś z Masocha”! Odtrącony łatwo staje się przemocowcem. Wydaje się że w Walii dobrze to wymyślił reżyserski duecik :-) Może być przystojny – czemu nie? Carmen jest ciekawsza pod każdym względem ale najczęściej robi się z niej seksowną, impulsywną „dzikuskę” i tyle… U Brooka ciekawy jest rys jawnej prowokacji. Carmen jest zmęczona – facetami, otoczeniem, miłością jako taką – dlatego może lgnie do Jose bo fascynuje ją jego… czystość (jeśli tak to się poprowadzi), może też szybko wyczuć jego porywczość, nieobliczalność i to ją fascynuje bo… podświadomie pociąga ją bliskość śmierci, a zagrożenie ją podnieca. Brook pokazuje droczenie się, prowokacje podszyte taką grą ze śmiercią. To pociąga ją też w Escamillu, a nie jego sława i pieniądze. Bronię Callas w tej roli. Tak, jej głos nie jest w tym nagraniu młody ani świeży. Jest jednak interpretacja! Callas nie lubiła tej postaci twierdząc że bohaterka zachowuje się jak mężczyzna – poligamista urodzony (!) Nie bawi się więc w tej roli w mizdrzenie się ani bycie uwodzicielską, ale pokazuje fatum, przeznaczenie, nieuchronność – kreuje postać jak z antycznej tragedii, której żaden partner nie dorasta do pięt, a Jose służy jako zabójca na żądanie… Wystarczy posłuchać jakim głosem, z jaką pogardą, na zimno rzuca mu pierścionek pod nogi! Czysta prowokacja! Nawet śpiewając Habanerę mówi o nieuchronnym kresie miłości, zabawa jest chwilą wytchnienia, zagłuszeniem kroków śmierci, a od arii z kartami – tak jak zapisano – już wie że umrze wkrótce…

    • No dobrze, już wszyscy wiemy, ze kocha Pan Callas (jak napisał Piotr, miłość to cygańskie dziecię, nie ma rady), ale z jakiegoś powodu na scenie jako Carmen nie pojawiła się nigdy – mimo fenomenalnych zdolności aktorskich. Jej interpretacja jest chwilami intrygująca, ale – z całym szacunkiem – jak się ma za partnerów takiego Don Josego jak Nicolai Gedda i takiego Escamilla jak Robert Massard (tak, cały czas mowa o nagraniu z 1964 roku pod batutą Prêtre’a), to się do historii fonografii przechodzi z innych powodów. Bo w tym ujęciu obydwaj panowie Callas przyćmili, mimo rzucania pierścionkiem. Przepraszam, znów mi się obiektywizm włączył :) Ale rozumiem, też mnie czasem miłość zaślepia. I jeszcze jeden drobiazg: dla mnie to nie jest opera o Carmen, tylko o upadku Don Josego. Ale, rzecz jasna, nie trzeba się ze mną zgadzać.

      • Myślę, że Callas się nigdy nie pojawiła na scenie w roli Carmen z prostego powodu. W swoim zenicie miała taki repertuar sceniczny i taki kalendarz występów, że po prostu na operę Bizeta nie było czasu i chyba nawet nikt nie brał tego punktu programu pod uwagę. „Carmen” Callas nagrywała w okresie gdy z różnych powodów musiała wrócić do nagrywania, warunki wokalne uległy zmianie i szukano materiału, który do tych warunków będzie jakoś przystawał. Gdzieś czytałem, że sama artystka nie miała ochoty zaśpiewać roli na scenie, bo nie chciała pokazać w tańcu nóg. Ale nie mam zielonego pojęcia czy to fakt, czy kolejna barwna anegdota.
        Tak jak Pan Krakus kocha „nieobiektywnie” Callas, tak, zdaje się, Pani, „nieobiektywnie” twierdzi, że Gedda i Massard „Callas zaćmili”. Skoro to opera- dla Pani- o „upadku Don Josego” to i nawet Callas siłą rzeczy usuwa się w cień :).
        Dawno tego nagrania nie słuchałem, ale, zdaje się Gedda jest tam stylowy, OK, jednakże chyba szału nie ma…
        Panie Krakusie, ale czy Carmen się domaga głosu „młodego i świeżego”…Chyba nie jest to przesadny priorytet w tym przypadku.

        • Witam serdecznie Roberta :) Myślę – i wbrew pozorom będzie to hołd oddany przeze mnie Callas i jej inteligencji – że nie chodziło o nogi, tylko właśnie o wątpliwości natury muzycznej. A co do Carmen, która jest dla mnie operą o upadku Don Josego – nie ja to wymyśliłam, to opinia między innymi Wintona Deana, jednego z najwybitniejszych znawców twórczości Bizeta: oparta, co jeszcze raz podkreślę, nie na osobistych upodobaniach, tylko na rzetelnej analizie partytury. Odwołując się do tego samego kryterium – najbardziej obiektywnego w krytyce operowej – Gedda jest, owszem, stylowy, i to bardzo. I moim zdaniem szał jest, choć zgodzę się przyznać, że w tym przypadku może już chodzić o subiektywne odczucia.

          • Tak, zdecydowanie może chodzić o subiektywne odczucia, bo dla mnie, skromnego odbiorcy arcydzieła, szał jest, ale w przypadku Vickersa, a aktualnie – Kaufmanna. I wiem, że mnóstwo się osób ze mną nie zgodzi, ale przez chwilę szał był w przypadku Josego w interpretacji niejakiego Rolando Villazona.
            Carmen o upadku Josego…brzmi nader efektownie i chyba można się zgodzić, że o tym też. Ale czy przede wszystkim? I czy można to wywnioskować, choćby z nie wiem jak rzetelnej i uczonej analizy partytury? Tutaj jednak większe znaczenie ma interpretacja muzyczna i wokalna, a nie partytura sama w sobie. Gdy słuchałem przed laty Villazona w „Carmen” to istotnie było u „upadku Josego”, gdy Antonacci w Opera Comique to jednakże było przede wszystkim o wolności kobiety, która chce być kochania, a nie posiadana na własność. Bardzo równościowa i genderowa ta opera:) Tak czy owak – złożoność psychologiczna i trudności interpretacyjne Carmen i Josego są nieporównywalne.
            Mnie się zdaje, ale tak zupełnie na czuja, że w przypadku Callas mogło chodzić nie tyle o wątpliwości muzyczne ( jakie np.?), ale konkretniej – stylistyczne. „Carmen” Bizeta to jednak nie był jej świat…Ale jej kreacji płytowej będę bronił, bo jest absolutnie nie do zignorowania. Jak zresztą wszystko, co ta pani nagrała. I, owszem, jej Carmen przeszła do historii fonografii.

            • I tak pewnie jeszcze długo by można :) Tytułem wyjaśnienia – wątpliwości stylistyczne jak najbardziej zaliczam do wątpliwości natury muzycznej. Być może kwestia terminologii. A co do Pańskiego pytania: „czy można to wywnioskować, choćby z nie wiem jak rzetelnej i uczonej analizy partytury?”. Tak, można. Może nie trzeba, ale można. Tylko już prawie nikt tego nie robi, odkąd reżyserzy zaczęli się wręcz chlubić nieznajomością nut, a i część śpiewaków jest na tyle powierzchownie wykształcona muzycznie, że partytury jako całości nie ogarnie. I znów można (a może nawet trzeba?) się ze mną nie zgodzić, ale ja z tych – jak w podtytule – słuchających inaczej, których zdecydowanie najbardziej interesuje, co chciał powiedzieć kompozytor. Tak już mam :) A kiedy znajdzie się wybitny śpiewak, który zamiast epatować swoim ego, zastanowi się głębiej nad intencją twórcy, to już jestem w siódmym niebie. Więc nie ma o co kruszyć kopii, po prostu pięknie się różnimy. Serdeczności!

  14. Kan

    Niesamowity ten Heifetz! A przy tym to jest znakomita szkoła gry, pokazał chyba wszystkie chwyty. Przypomniała mi się anegdota. Podczas koncertu Heifetza w Carnegie Misza Elman szepnął do Godowskiego: Jak tu gorąco! Na to Godowski: Nie dla pianisty!

    Pani Dorocie w podziękowaniu Torieador smielieje w boj…
    Z orderami:
    https://www.youtube.com/watch?v=u-PfUKByOAo
    Z nadwagą, ale za to na biało:
    https://www.youtube.com/watch?v=vvDtFB6-j9o
    Uwaga, zabójczy wąsik, nie oglądać przed spaniem!
    https://www.youtube.com/watch?v=sNURGO7-5J4
    Trzecia płeć:
    https://www.youtube.com/watch?v=JaIVoTr_CCY
    Don Jose po odbyciu kary:
    https://www.youtube.com/watch?v=8-OkC8YsXUw
    Wersja zmilitaryzowana:
    https://www.youtube.com/watch?v=03vDJ1C7J-I
    I zagadka: w jakim to języku?
    https://www.youtube.com/watch?v=qfay-tRTXTk
    A to już Siergiej Leiferkus
    https://www.youtube.com/watch?v=IJGa529IBsE

  15. Piszę tutaj, bo pod odpowiedzią Gospodyni nie ma funkcji „odpowiedz”.
    Bardzo dziękuję za doprecyzowanie. Teraz lepiej rozumiem Pani punkt widzenia. Serdeczności ze wzajemnością:)

  16. Kan

    Uwaga, bedzie o miłości!
    Ja mogę żyć bez Marii Callas, historia opery – nie! W bardzo wczesnej młodości, czyli dawno, musiałem słuchać, bo w domu śpiewała bez przerwy z niemożebnie trzeszczących płyt, więc ją – wybaczcie! – znienawidziłem, bo wtedy to ja I can’t get no satisfaction! Ale potem już świadomie posłuchałem jej Vissi d’arte, vissi d’amore i to mnie trzyma do tej pory.

    Dla pogodzenia zwaśnionych stron proponuję materiał neutralny, czyli arię Gremina z „Eugeniusza Oniegina” Lubwi wsie wozrasty pokorny w znakomitym wykonaniu Borisa Christowa.
    https://www.youtube.com/watch?v=nk8wLe_Hme0
    A tutaj Mark Reizen w wieku, drobnostka, 90 lat:
    https://www.youtube.com/watch?v=kV-R4FvEEb0&list=PL-mNVv9b2qNW8cAYGUniNZt0INaa2E5h6

    Aby trzymać się tematu, postawię roboczą hipotezę, że Callas assoluta mogłaby to zaśpiewać.
    Puszkin, autor słynnego zalecenia Wsiech nie uspiejesz, no nado striemitsa, był w tej materii niedoścignionym koneserem. Czajkowski z Szyłowskim (no, ktoś musiał doradzić) znacznie zmienili wymowę oryginału, który w tłumaczeniu Ważyka brzmi:
    Miłość na wiek się nie ogląda,
    Ale nam tylko wtedy służy,
    Gdy młode serce jej pożąda,
    Jak wiosennego najścia burzy.
    Christow interpretuje tę arię w takim znaczeniu jak chciał Czajkowski, czyli zmęczenie życiem i nadzieja na odmianę.

    • Proszę się zdecydować, pod jakim loginem Pan występuje, bo muszę Pana za każdym razem zatwierdzać.
      (Choć teraz spojrzałam, i niby wszystko się zgadza od ostatniego wpisu, i login, i adres, i ID. Jakieś czary)

  17. Piotr Kamiński

    Jeszcze dołożę do Carmen : Unitel Classica właśnie puścił stary film Karajana (dyr i reż). Daj nam, Boże, kiedy jeszcze taką obsadę (Bumbry, Freni, Vickers…), ale chroń nas Panie na wieki wieków przed takim filmowaniem sztuki operowej. Niestety, telewizyjny idiotyzm, dzisiaj powszechny (patologia zbliżeniowa rodem z soapów), zrodził się właśnie wtedy. Mamy więc kamerę w dziurce od nosa, że włoski można policzyć, w rozdziawionej paszczy, z każdą plombą jak na dłoni, w buzi świeżo zamordowanej Carmen, której powieka skacze, a grdyka jeżdzi jak winda w wieżowcu. Żeby was pokręciło.

    • struwwelpeter

      A jak sie Panstwo zapatruja na moje faworyty. Znowu Karajan, ale z L. Price i Corellim oraz Beecham, De Los Angeles i Gedda. Znajomi Francuzi zdecydowanie glosuja na Beechama. Ale oni tez wola Souzaya od Fischer Dieskaua – a tu jednak mam watpliwosci.
      Tak jak wspominalem, mam tez sporo sentymentu do Szostek Radkowej i reszty obsady.

      • Piotr Kamiński

        Osobiście za Karajanem nie przepadam, on zawsze wydawał mi się sztywny (chłopcy w I akcie maszerują jak na Placu Czerwonym), francuski Corellego i Freni (u Freni się poprawi z wiekiem) nie do przyjęcia, a Frasquita i Mercedes poniżej kreski.

        Beecham oczywiście, od lat na topie, choć wersja z recytatywami Guirauda to jednak nie to. Poza tym mam parę innych sugestii:

        1. Reiner (Rise Stevens i dyrygent).
        2. Solti (pominąć nieudany wstęp, reszta znakomita i najlepszy „tekst” utworu).
        3. Bernstein, przedziwnie śpiewany, ale olśniewająco dyrygowany : Francuzi najpierw go wygwizdali, a teraz naśladują.

        • Ha, bardzo się cieszę, że wspomniałeś o Soltim i „tekście”, zastanawiałam się, czy tego nie zrobić w samym wpisie, a potem jakoś mi umknęło. To właśnie u niego najlepiej słychać, jak tragedia nadciąga w samej partyturze, nie tylko w libretcie, jak emocje gęstnieją, a dialog „wycieka”. Wystarczy ten Solti, żeby ostatecznie utwierdzić się w przekonaniu, że Bizet wiedział co i o czym komponuje, a wszelkie późniejsze bajania psychoanalityków, egzystencjalistów i postmodernistów odłożyć spokojnie na bok.

Skomentuj Piotr Kamiński Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *