Choroba na śmierć

Tym razem trochę o czymś innym. O zapoznanym, tragicznym, wywlekanym dziś z mroków niepamięci kompozytorze, który do głosu miał stosunek szczególny. Marta Sokołowska napisała o nim sztukę Holzwege. Jacek Sieradzki, redaktor naczelny „Dialogu”, poprosił mnie, żebym napisała o tym, jakim był człowiekiem. Prapremiera Holzwege odbędzie się wkrótce na scenie TR Warszawa. Tekst sztuki ukazał się w listopadowym numerze „Dialogu”, uzupełniony rozmową z Sokołowską i reżyserką Katarzyną Kalwat oraz moim esejem o Tomaszu Sikorskim. Osobisty to tekst, osobisty to problem, osobisty mój stosunek do muzyki Sikorskiego. Proszę przeczytać i posłuchać jego Choroby na śmierć w nagraniu przechowanym w Archiwum Polskiego Radia. Choćby ze względu na pamięć o głosie Zbigniewa Zapasiewicza.

***

Kazimierz Sikorski, ceniony kompozytor, wybitny teoretyk muzyki i pedagog, doczekał się dwojga dzieci już po czterdziestce. Tomasz, młodszy od Ewy o dwa lata, urodził się kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Żadne z rodzeństwa nie uczęszczało do szkoły powszechnej. Oboje chowali się w domu, pod czujnym i nadopiekuńczym okiem matki Heleny. Spędzili dzieciństwo pod kloszem, odizolowani od rówieśników, w klaustrofobicznej atmosferze domu zamkniętego, w którym rodzice nieczęsto przyjmowali gości. Tomasz był chłopcem słabego zdrowia: miał wrodzoną wadę serca i cierpiał na nietypową postać dziecięcego reumatyzmu. Dorastał jak rozpieszczone i źle zsocjalizowane szczenię, w którym płochliwość nieustannie walczy o lepsze z agresją. Siostra wspominała, że umiał być perfidny i okrutny. I że zawsze go to męczyło. I że nigdy nie umiał nic na to poradzić.
Po wojnie życie Sikorskich potoczyło się jakby normalniej. Rodzina przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimierz został profesorem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej, później zaś jej rektorem. Trzynastoletni Tomek wstąpił od razu do drugiej klasy Państwowego Liceum Muzycznego. Zapowiadał się na niezłego pianistę. Zaprzyjaźnił się z kolegą z klasy, Zygmuntem Krauze. Na wakacje i ferie zimowe wybierali się całą paczką, z siostrą Ewą i starszym bratem Zygmunta. Szaleli na nartach w Zakopanem. Kąpali się w morzu i jeździli rowerami po Ustce.

tomasz_sikorski_przy_fortepianie_1_20140821_1464909701

Młody Tomasz Sikorski przy fortepianie. Fot. z archiwum UMFC.

We wrześniu 1954 roku Sikorscy wrócili do Warszawy i wprowadzili się do dawnego mieszkania Marii Dąbrowskiej przy Polnej. Na początku października Helena Sikorska zginęła pod kołami tramwaju na Filtrowej. Po śmierci żony ojciec jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Dzieci nie umiały sobie same poradzić ze stratą matki. W Tomaszu coraz bardziej dochodził do głosu samotny, nerwowy i spłoszony szczeniak. Kiedy w 1956 roku przystąpił do pisemnych egzaminów wstępnych na warszawską PWSM, kwestię wpływu dzieła Moniuszki na rozwój muzyki polskiej zbył jednym zdaniem: „Moniuszki nie mogę już słuchać”. Potem się tłumaczył, że wyczerpał mu się wkład w długopisie.
Mimo to dostał się na studia i jego życie znów potoczyło się jakby normalniej. Wraz z Zygmuntem Krauze, Zbigniewem Rudzińskim i brytyjskim pianistą Johnem Tilburym stworzyli nierozłączną paczkę kumpli, która jeszcze w czasach studenckich zaczęła organizować w Polskim Radiu koncerty muzyki współczesnej. Na drugim roku Tomasz został przyjęty do Koła Młodych ZKP. Doczekał się pierwszych prawykonań swoich utworów, występował też jako pianista.
Tylko z dziewczynami mu nie szło. Miał kiedyś sympatię Tereskę. Podobno wspaniałą, ale się rozstali. Samotność koił ożywioną działalnością muzyczną. W 1963 roku zadebiutował na Warszawskiej Jesieni. Rok później został powołany na stanowisko asystenta na Wydziale I PWSM, przy katedrze swojego ojca. W 1965 wyjechał na stypendium do Paryża. Po powrocie kupił sobie mieszkanie na Żoliborzu. Podróżował po świecie, grał, komponował. W sierpniu 1968 roku otrzymał wiadomość, że uczelnia nie przedłuży z nim umowy z powodu „opuszczania bez usprawiedliwienia zajęć dydaktycznych”, „opuszczania kolokwiów i egzaminów” i ogólnego „niedopełniania obowiązków służbowych”. Protestował. Bezskutecznie. W odruchu desperacji wysłał nawet telegram do rektora Teodora Zalewskiego: „UPRZEJMIE ZAPYTUJĘ CZY ZWYCZAJ ODPOWIADANIA NA LISTY JEST PANU REKTOROWI ZNANY = TOMASZ SIKORSKI”. Krauze wspominał potem, że Sikorski „nie umiał jakoś zorganizować życia, żeby ustawić się ze wszystkim naokoło”. Ano nie umiał. Nie odziedziczył też po ojcu talentów pedagogicznych. W ferworze twórczym potrafił zamknąć się w którejś z sal PWSM i nie wpuścić studentów na zajęcia. Przegapił moment, w którym ojciec nie mógł już dłużej usprawiedliwiać wybryków syna.
W 1970 roku poznał Natalię Rosiewicz, która bardziej się zaopiekowała Tomaszem, niż weszła z nim w zdrowy, dojrzały związek. Oboje pasjonowali się filozofią – Natalia skończyła studia filozoficzne na UW. To ona zaczęła podsuwać mu pomysły na kolejne utwory. W 1971 roku wzięli ślub. Rok później małżeństwo się rozpadło. Mimo to dalej mieszkali ze sobą. Sikorski wielokrotnie próbował wykorzystać sytuację i namówić byłą żonę do powrotu. Bezskutecznie. Nigdy już nie związał się z żadną kobietą. Może dlatego, że w chwilach najcięższych kryzysów Natalia wyrastała jak spod ziemi i na przekór wszystkiemu starała się pomóc.
Po rozwodzie wszystko się posypało. Koledzy Sikorskiego robili kariery, zakładali rodziny, zawiązywali coraz to nowe kontakty. On coraz bardziej zamykał się w sobie i w podlewanym alkoholem świecie literackich fascynacji: twórczością Kafki, Becketta, Joyce’a, Kierkegaarda, Heideggera, Nietzschego i Borgesa. Krytyka nie rozumiała jego utworów, bywalcy koncertów nie chcieli ich słuchać, dawni przyjaciele przestali znosić jego wybuchy agresji. Wyjazd do Stanów na stypendium Fulbrighta zmarnował do cna, osuwając się na dno rozpaczy i samotności. Pił na umór. Przestał zabiegać o wykonania. Z opresji finansowych ratował go ojciec.

sikorski_z_ojcem_20140916_1575756826

Tomasz Sikorski z ojcem. Fot. Andrzej Zborski.

Teraz muzykolodzy kiwają głowami i przekonują, że w końcu lat siedemdziesiątych powstały najlepsze kompozycje Sikorskiego. Między innymi Choroba na śmierć do tekstu Sørena Kierkegaarda, wykonana po raz pierwszy na Warszawskiej Jesieni w 1977 roku. Wtedy jednak wypominano mu ciągłe awantury, dziwactwa i pijackie wybryki. Kolegium ds. Wykroczeń przy Naczelniku Dzielnicy Warszawa-Śródmieście przesłało do ZKP ogłoszenie o ukaraniu jego członka grzywną w wysokości 3000 złotych za to, że „W dniu 11.08.1980 r. ok. godz. 0:20 w W-wie, na ul. Pięknej przed restauracją „Habana” będąc w stanie nietrzeźwym głośno używał słowa wulgarne czym wywołał zgorszenie oraz zakłócił spokój i porządek publiczny”. To, co dziś uchodzi za esencję jego stylu kompozytorskiego, czyli obsesyjne powtarzanie motywów i akordów, długie wytrzymywania dźwięków, nierównoczesności w realizowaniu materiału muzycznego, kojarzyły się wówczas nieodparcie z nim samym i jego uciążliwym, krępującym zachowaniem. Jak powiedział Rudziński: „To powtarzanie u Tomka strasznie wszystkim przeszkadzało, ludzie się zżymali. Ta muzyka była – użyć chcę słowa, ale wszystko wydaje mi się banalne… – ona była męcząca”.
Dziś dawnych kolegów Sikorskiego męczą i prześladują wspomnienia postępującej degrengolady. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego pianista Szábolcs Esztényi spotkał go przypadkiem na obstawionym przez zomowców Placu Zamkowym. Sikorski stał na mrozie z gołą, wygoloną za zero głową, we flanelowej koszuli w kratkę i wrzeszczał, że wszyscy jesteśmy jak w więzieniu, że on sam wygląda jak więzień, bo przecież nie kłamie. Kazał Szábolcsowi spojrzeć na tych bydlaków: tylko patrzeć, jak zaczną strzelać. „Może nas zastrzelą, ale pamiętaj, ja nie kłamię!”. Wydział Spraw Lokalowych kazał mu opuścić mieszkanie przy Polnej, gdzie zamierzano urządzić muzeum Marii Dąbrowskiej, i przenieść się do znacznie mniejszego lokalu przy placu Konstytucji. Sikorski wpadł w paranoję. Zniszczył wiele bezcennych dokumentów, w poszukiwaniu podsłuchów pozrywał kable telefoniczne. Przestał spać i zaczął nękać znajomych po nocach. Leonia Piwkowska, sekretarka ZKP, dzwoniła spanikowana do Esztényiego: „Nic nie je, tylko wodę pije, chudy, dziwnie się zachowuje, nie wiem co jest?”
Kiedy w 1986 roku zmarł jego ojciec, Sikorski na krótki czas się pozbierał, dokończył kilka rozbabranych kompozycji, napisał dwie nowe. W styczniu 1988 roku wywołał skandal w Piwnicy Wandy Warskiej, przerywając swój koncert monograficzny stekiem obelg i niecenzuralnych komentarzy – pod adresem własnych utworów. Prawykonanie Omaggio na Warszawskiej Jesieni zignorował. Trzynastego listopada Natalia Rosiewicz znalazła rozkładające się zwłoki byłego męża w mieszkaniu przy placu Konstytucji. Tomasz Sikorski odszedł w tak zwanych niejasnych okolicznościach, czyli wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zapił się na śmierć.
Rafał Augustyn pisał o jego twórczości, że w przeciwieństwie do muzyki amerykańskich minimalistów jest daleka od dosłowności, wysoce symboliczna, pełna aluzji literackich i filozoficznych. Dostrzegł w nim Europejczyka w każdym calu, z całym jego „lękiem istnienia, fobiami, obsesjami, szaleństwem”. Przypomniał, że „przymus powtarzania” – tak charakterystyczny dla kompozycji Sikorskiego – odkrył już Freud, u zarażonych śmiercią ofiar Wielkiej Wojny.
Sikorski był zarażony nie tylko śmiercią – przede wszystkim własnej matki, od której nie zdążył się odpępnić – ale też przeraźliwą samotnością i lękiem przed odrzuceniem, na które reagował zwierzęcą furią. „Wiesz co, John, ja zasypiam wściekły i budzę się wściekły”, wyznał kiedyś Tilbury’emu. Odkąd zasnął na zawsze, coraz więcej speców od muzyki najnowszej budzi się wściekłych, że dopiero teraz pomału odkrywamy jego niezwykły talent.

https://www.youtube.com/watch?v=9o_F05IybfI

16 komentarzy

  1. Kan

    Wspaniale, że Pani podjęła ten temat. Była to tragiczna, ale profetyczna postać. Nie przysłużyli mu się nawet znani muzykolodzy i recenzenci, którzy np. o „Samotności dźwięków” (wspaniała metafora) pisali „Czy był to utwór?” lub „był to wręcz kliniczny dźwiękowy obraz depresji” (Bolesław Błaszczyk w omówieniu utworu z CD „Solitude of sounds. In Memoriam Tomasz Sikorski”). Autor owej „klinicznej” recenzji mógłby pewnie taką diagnozę postawić po wysłuchaniu Kwintetu C-dur Schuberta lub ostatnich kwartetów Beethovena, a Scelsi to już zupełne wariactwo. Wtedy by się okazało, że tylko Jan Sebastian był normalny, bo masowo płodził progeniturę i arcydzieła. W owym czasie bodajże tylko Andrzej Chłopecki odnosił się do muzyki Sikorskiego ze zrozumieniem.
    Chwała wydawnictwu Bółt za wydanie dwóch płyt z muzyką autora „Choroby na śmierć”.
    Czy poza Archiwum Polskiego Radia nagranie „Choroby” jest gdzieś dostępne?

    • Całkowita w tym zasługa Jacka Sieradzkiego, który namówił mnie do podjęcia tematu i dopilnował, żebym jednak ten tekst napisała. Ma Pan rację, z muzyką Tomasza Sikorskiego większość krytyków (także tych znanych i ogromnie przeze mnie cenionych) obchodziła się bezlitośnie. Renesans jego twórczości zaczął się kilka lat temu, chwała Bółtowi (którego zresztą nominowałam kiedyś do Paszportu Polityki, ale ostatnio coś nie mam ręki i wszyscy moi kandydaci lądują za burtą), chwała też kilkorgu jego apostołom, między innymi Ewie Szczecińskiej z Dwójki, która zrealizowała o nim kilka audycji.
      Co do nagrania, nie potrafię odpowiedzieć, ale może warto skontaktować się z kimś, kto Sikorskim zajmuje się na co dzień, choćby z wyżej wymienionymi.

  2. Rafał Augustyn

    No, czasem się zdarzały jednak „momenty”. W 1984 zrobiliśmy ze Zbigniewem Karneckim koncert w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, w którym Aleksander Bardini wcisnął publiczności w gardło „Chorobę na śmierć”. W roku śmierci kompozytora (ale jeszcze za życia) był w tym samym muzeum koncert z Esztenyim (oczywiście), gdzie daliśmy – za zgodą kompozytora – „Samotność dźwięków” połączoną z „W dali ptak”. No i całą serię muzyki fortepianowej (w tym genialne „Prologi” z orkiestrą – bardzo maksymalistyczne jak na niego…) Ale telefony od TS co dwie godziny (i co flaszkę chyba, co było słychać), jakie odbierałem przed koncertem, to osobna opowieść… Na koncert oczywiście nie przyjechał. Przyjechał za to Krauze, spytajcie go, jak było.

    • Ank

      Panu Rafałowi Augustynowi w pas się kłaniam za wspaniałe „Do ut des” z Kwartetem Śląskim. Trawestując słowa wspomnianego wyżej recenzenta: to jest Muzyka! A widać, że co dobre, to nie może się obejść bez Doroty Kozińskiej, to takoż dziękuję za barwne i erudycyjne omówienie nagrania.
      Mam jeszcze prośbę do Pana Rafała Augustyna. Bezskutecznie staram się namówić Władczynię Blogu do poszerzenia tematyki o muzykę współczesną, może Pan pomoże? Bo dotychczas zmuszała mnie do słuchania przedchrystusowych kastratów i kastratek – i boję się, że przy sugestywności Jej stylu to się może dla mnie źle skończyć.

      • My się z RA nawzajem bez siebie obejść nie możemy :) Czasem sobie nawet myślę, że ja bardziej bez niego niż on beze mnie. A co do poszerzenia, toż, po pierwsze, właśnie to robię, a po drugie – ja się nie roztroję!

        • Ank

          Czyli jest nadzieja na jeszcze, więc wart żyć. Nie roztroję? Po IV Kwartecie Horatiu Radulescu, to i na więcej części można.
          Dobrej nocy i pięknych snów, w tym przypadku może i lepiej – tradycyjnych, ale niekoniecznie poważnych.

          • Kan

            Upiór miał na myśli tercję pikardyjską, bo to się kończy optymistycznie. Ale może też być, że nam opowie o tym, jak śpiewała uprowadzana Helena w czasie wojny trojańskiej, z czego powstało starogreckie porzekadło Bog trojcu lubit i dlatego Rosjanie zawsze raspiwajut na trioch. Będzie się działo!

  3. Zeilah

    Drogi Upiorze, a możesz napisać coś więcej o przyjaźni Sikorskiego, Krauzego, Rudzińskiego i Tilbury’ego, i o ich koncertach w PR? Bardzo serdecznie dziękuję za ten wpis!

    • Droga Zeilah, wszystko i jeszcze więcej jest na świetnej stronie http://www.sikorski.polmic.pl/index.php/pl/, z której zresztą korzystałam podczas pisania tego szkicu. Ten wpis trochę na marginesie regularnej działalności Upiora – ze względu na samego TS, ograniczoną dostępność „Dialogu”, który jeszcze nie ma strony internetowej, oraz moje szczere pragnienie, żeby więcej ludzi zainteresowało się tą niezwykłą muzyką.

    • Kan

      Jeśli się sprawdzą zapowiedzi Dwójki, to w czwartek o 21,30 w „Innym stanie skupienia” ma być John Tilbury.

  4. Martinika$92

    Znalam Tomasza. To wielki zaszczyt dla mnie ale tez dozgonne obciazenie, ze nie potrafilam pomoc Mu. Czulam Jego samotnosc i wyobcowanie nawet w wieloosobowym towarzystwie tzw. przyjaciol, a wlasciwie osob z ktorymi spedzal jakis czas na wspolnym spozywaniu alkoholu. Byl udreczony soba. Zdradze Jego tajemnice: pod malym dzwoneczkiem na polce siedzial krasnoludek – Jego Przyjaciel. Gdy opuscilam ten dom /jeszcze na Polnej/ zaplakalam nad losem Tomasza. Jakis czas pozniej odwiedzilam Go w nowym mieszkaniu… Dlugo stukalam do drzwi, gdy w koncu doczekalam sie otwarcia opowiedzial mi o napadzie na Niego pod restauracja przy MDM-ie a nastepnie o wlamaniu do mieszkania i pobiciu Go. O zdemolowaniu fortepianu… Prosil o leki, juz byl na wpol martwy…

    • Jan Topolski

      Dzień dobry, Pani Martiniko,
      zbieram materiałyy do monografii kompozytora, będę wdzięczny za kontakt (jantopol@op.pl).

      Z pozdrowieniami, Jan Topolski

Skomentuj Wielki Cybernetyk Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *