O pożytkach z muzycznych przyjaźni

Upiór już jedną nogą w podróży – a zarazem pełen obaw, czy spektakl, na który się wybiera, nie zostanie w ostatniej chwili odwołany ze względu na niedyspozycję obydwu wykonawców jednej z głównych partii. Przekonamy się już w sobotę, a tymczasem, dla rozładowania napięcia, proponuję wrócić pamięcią do koncertu NOSPR 10 listopada ubiegłego roku. Orkiestrą Gospodarzy dyrygował Lawrence Foster, partię solową w pierwszym polskim wykonaniu skomponowanego na zamówienie NOSPR Koncertu na gitarę i orkiestrę Marca Neikruga wykonał Łukasz Kuropaczewski.

***

Był rok 1853. Kierownictwo Das Niederrheinische Musikfest, jednego z najsłynniejszych festiwali w ówczesnej Europie, powierzono trzem kompozytorom – Robertowi Schumannowi, Ferdinandowi Hillerowi i Juliusowi Tauschowi – a jako miejsce muzycznego święta, organizowanego na przemian w kilku miastach Dolnej Nadrenii, wybrano Düsseldorf. Festiwal przeszedł do historii przede wszystkim za sprawą skrzypka Józefa Joachima i jego fenomenalnej interpretacji Koncertu D-dur Beethovena. Robert i jego żona Clara, zachwyceni wirtuozerią i osobowością zaledwie dwudziestodwuletniego Węgra, nawiązali z nim bliższe kontakty, które wkrótce przerodziły się w przyjaźń. Joachim nie stał się zakładnikiem własnej sławy: inspirujące rozmowy i wspólne muzykowanie w domu Schumannów tylko utwierdziły go w przeświadczeniu, że powinien wykorzystać swą pozycję do promowania innych młodych i nieprzeciętnie uzdolnionych artystów. Jego wybór padł na pewnego początkującego pianistę, który zaprezentował mu kilka swoich utworów. Skrzypek wspominał później, że w życiu nie zetknął się z tak oszałamiającym talentem. Pianista nazywał się Johannes Brahms. W październiku dostał od Joachima list polecający do Schumannów. I tak się to wszystko zaczęło.

Po kilku dniach pobytu Brahmsa w Düsseldorfie Schumann wpadł na pomysł, żeby sprezentować Joachimowi sonatę, napisaną wspólnie przez niego samego, jego ucznia Alberta Dietricha i świeżo poznanego gościa. Wszystkie jej cztery części zostały oparte na dźwiękach F-A-E, w których muzycy zaszyfrowali osobiste motto Joachima: „frei aber einsam” (wolny, lecz samotny). Skrzypek deklarował w ten sposób zamiar wytrwania w stanie kawalerskim, ale dziesięć lat później złamał swą obietnicę, żeniąc się ze znakomitą kontralcistką Amalią z domu Schneeweiss. Brahms pozostał wolny na zawsze. W 1854 roku, kiedy Schumann wylądował w szpitalu po nieudanej próbie samobójczej, Brahms zamieszkał w Düsseldorfie na stałe, żeby zaopiekować się jego żoną. Kochał Clarę wiernie jak pies, nie wiadomo, czy z wzajemnością. Po śmierci Roberta stał się jej opiekunem i najbliższym przyjacielem. Nigdy nie związał się z żadną inną kobietą.

Józef Joachim i jego żona Amalia z domu Schneeweiss

Wstępne szkice do I Symfonii, z którą Brahms zmagał się przeszło dwadzieścia lat, powstały jeszcze za życia Schumanna. Drugą skomponował w rekordowym tempie, przez kilka letnich miesięcy 1877 roku. Za kolejną, najkrótszą w swoim dorobku, zabrał się w najbardziej twórczym okresie kariery. III Symfonię z roku 1883 można interpretować zarówno jako hołd dla zmarłego mistrza, jak i muzyczną wykładnię strawestowanego motta Joachima, dewizy „froh aber frei” (wolny, ale szczęśliwy), którą Brahms zaszyfrował w otwierającym utwór motywie F-As-F. Szczęśliwy w przeciwieństwie do skrzypka, który rozwodził się właśnie z Amalią? Nie do końca szczęśliwy, skoro motyw zawiera dźwięk A obniżony o pół tonu? A może po prostu pogodzony z losem, który tak szybko odebrał mu radość przyjaźni z Schumannami, młodzieńcze zauroczenie Clarą, wspomnienie malowniczych widoków zakola Renu w Düsseldorfie, przywołane już na początku, w rozpoznawalnym nawiązaniu do Reńskiej Schumanna? Trzecia jest bodaj najintymniejszą z symfonii Brahmsa. Każdy z jej członów, nawet burzliwe części skrajne, pod koniec raptownie zacicha. Części środkowe, zwłaszcza melancholijne, rozlewne jak pieśń Poco allegretto, w pełni uzasadniają opinię o symfonice Brahmsa jako wyższej formie kameralistyki. Finał utworu, z nawracającym kolejny raz motywem F-As-F, który rozpływa się w migotliwych dźwiękach melodii Renu, stopniowo zamierających w pianissimo, zdaje się sugerować, że zarówno wolność, jak i szczęście minęły bezpowrotnie.

Aż trudno uwierzyć, że z tego arcydzieła, które Hanslick nazwał „niemal doskonałym”, w zbiorowej wyobraźni zagnieździł się tylko liryczny walc z części trzeciej, eksploatowany do znudzenia w kulturze popularnej, na czele z piosenką Sinatry Take My Love. Podobny los spotkał Ungarische Tänze, pokłosie współpracy Brahmsa ze skrzypkiem Ede Reményim, który wprowadził go w świat muzyki węgierskich Romów. Zbiór dwudziestu jeden krótkich utworów, skomponowanych pierwotnie na fortepian na cztery ręce i opublikowanych w dwóch zestawach po dwa zeszyty (odpowiednio w 1869 i 1880 roku), stał się przebojem jeszcze za życia Brahmsa i przysporzył mu niemałych zysków. Żaden z tańców ujętych w pierwszym zeszycie nie jest kompozycją w pełni oryginalną: Brahms traktował je jako opracowania melodii ludowych, nie zdając sobie sprawy, że czardasz wykorzystany w tańcu nr 5 jest w istocie autorstwa Béli Kélera, współczesnego mu twórcy z Węgier. Z czasem Brahms opublikował pierwsze dziesięć utworów w wersji na fortepian solo, dokonał też orkiestracji tańców nr 1, 3 i 10. Popularność żywiołowych Tańców węgierskich przechodzi granice wyobraźni: ich echa pobrzmiewają nawet w ragtime’ach Scotta Joplina, a wielu melomanów wciąż bardziej kojarzy taniec nr 5 z komediami braci Marx i golibrodą z Dyktatora Chaplina niż z salą koncertową.

Marc Neikrug. Fot. Archiwum prywatne

Mimo że uwielbiany przez Brahmsa Beethoven porównał gitarę do orkiestry w miniaturze, sam Brahms nie napisał ani jednego utworu na ten instrument. Wirtuozi i wielbiciele gitary zdają się podzielać opinię mistrza z Bonn, o czym świadczy rosnąca liczba nowych zamówień kompozytorskich i opracowań dzieł dawnych mistrzów. Łatwo zrozumieć ten zapał: Koncert lutniowy D-dur Vivaldiego, pierwotnie z towarzyszeniem dwojga skrzypiec i basso continuo, w uwspółcześnionej wersji daje szerokie pole do popisu soliście, zapewniając możliwość wydobycia całego bogactwa brzmieniowego akordów arpeggiowanych na gitarze klasycznej. Jeszcze większy potencjał może odsłonić utwór pisany z myślą o wrażliwości dzisiejszych artystów i odbiorców: zwłaszcza przez muzyka tak wszechstronnego jak amerykański kompozytor i pianista Marc Neikrug, częsty partner estradowy skrzypka Pinchasa Zuckermana i wraz nim pierwszy wykonawca Partity Lutosławskiego. Muzyczne partnerstwa i przyjaźnie często owocują dziełami, które trafiają na dobre do kanonu koncertowego. Tak było na długo przed Brahmsem i zapewne będzie jeszcze długo po nim.

Prorok zemsty

Już wkrótce będą Państwo mogli obejrzeć na platformie OperaVision dokładnie ten sam spektakl, na który wybieram się za kilka dni do Madrytu: ostatnie przedstawienie Achille in Sciro Francesca Corsellego, dyrektora teatru Real Coliseo del Buen Retiro i kapelmistrza Capilla Real za panowania Filipa V. Zanim skonfrontujemy swoje wrażenia, pozwolę sobie zaanonsować lutowy numer „Teatru”, a w nim między innymi blok tekstów o teatrze na Placu Defilad (recenzja Katarzyny Tokarskiej-Stangret z Mojego roku relaksu i odpoczynku w Teatrze Dramatycznym oraz jej wywiad z Katarzyną Minkowską, reżyserką spektaklu, a także refleksje Jacka Kopcińskiego po premierze The Employees Olgi Ravn w Teatrze Studio); zapis wrażeń Maryli Zielińskiej z Post Scriptum Alvisa Hermanisa i Czułpan Chamatowej w Teatrze Nowym w Rydze; oraz rozmowa Macieja Stroińskiego z Olgą Śmiechowicz, autorką nowego przekładu Lizystraty Arystofanesa. A w moim comiesięcznym felietonie powrót do Münster i do pewnej opery Meyerbeera. Zapraszamy!

Prorok zemsty

The Flying Dutchman Under Renovation

When I was a teenager, I loved Tadeusz Różewicz’s now rather forgotten play The Laocoon Group – not least because I was lucky enough to see a production at Warsaw’s Teatr Współczesny directed by Zygmunt Hübner and featuring an unequalled cast led by Zofia Mrozowska, Wiesław Michnikowski and Henryk Borowski. It was a frightfully funny performance, from which I will always remember the pretentious tirade of the Father, a representative of the so-called working intelligentsia, who, having returned from Italy, tells his family about the famous sculpture from the Vatican Museums, weaving quotations from Virgil, among other things, into his story. The problem is that he only saw a plaster copy of it, as the original had just been removed for restoration.

I had a vivid recollection of the scene from The Laocoon Group, when I received a message confirming my accreditation for a performance of Der fliegende Holländer at the Teatro Comunale di Bologna. It wasn’t until I read that I was to pick up my ticket at the entrance to the EuropAuditorium in Piazza Costituzione that I remembered that as of January the famous Sala Bibiena, and with it the entire theatre building, would be undergoing renovation for four years – roughly the length of the reconstruction work after the great fire of 1931, which ended with the rebuilding of the auditorium in its current horseshoe shape. Tough luck: I had to get over the fact I would not be seeing the most famous “Wagnerian” stage in Italy. Not only the venue of the Italian premiere of Der fliegende Holländer and of the first performance of Lohengrin – which Verdi followed from a box with the score on his lap – but also the first theatre in the world to receive official permission from the Bayreuth Festival to stage Parsifal, on 1 January 1914, under the baton of Rodolfo Ferrari, with the phenomenal Giuseppe Borgatti in the title role and the Polish singer Helena Rakowska – the wife of Tullio Serafin – in the role of Kundry. An opera house headed by such music directors as Sergiu Celibidache and Riccardo Chailly in the past, and since last January by Oksana Lyniv – not just the first female conductor here, but also the first ever woman to be in charge of an opera company in Italy. One year before that Lyniv broke another taboo by conducting Der fliegende Holländer at the opening of the Wagner feast in Bayreuth, after 145 years of uninterrupted male reign at the helm of the local orchestra.

Scene from the Act 1. Photo: Andrea Ranzi

In August 2022 I had mixed feelings after a revival of the Bayreuth Holländer under her baton. I decided to verify my opinion in Bologna, choosing for the purpose a performance with the second cast in order not to be influenced by my impressions of the singers I had heard the previous season not just in Bayreuth, but also at Grange Park Opera in England. The first pleasant surprise came, when I dealt with the company’s very efficient press office. The second – when I picked up the superbly edited programme book for the production, with exhaustive documentation of past productions of Wagner’s opera at the Teatro Comunale and an extensive discography of the work, dating back to 1936. The third – after my first look inside the EuropAuditorium, a 1,700-seat theatre with a fairly deep orchestra pit and a fully equipped stage tower, located in the 1975 functionalist Palazzo di Congressi (its main designer was Melchiorre Bega, the architect behind the famous “golden high-rise” of the Axel Springer concern in Berlin). It may not be a dream venue for presenting Wagner’s works, but it does boast excellent, very selective acoustics, making it possible to honestly assess not only the soloists’ abilities, but also the overall interpretative concept for the piece.

However, I will start with the staging, as it seemed to be absent in Bologna, which is all the more surprising given that both the director Paul Curran and the set designer Robert Innes Hopkins are experienced opera people who have worked for years – successfully – on several continents. In addition, both are highly skilled at Personregie and creating a theatrical world in a relatively small space. Yet this time neither of them took into account the fact that the EuropAuditorium stage is shallow, but relatively wide, and, most importantly, that it does not provide intimate contact with the audience, seated in a vast and flat auditorium. The vision presented by Curran and Hopkins (in collaboration with the lighting director Daniele Naldi and the projection designer Driscoll Otto) gave the impression of being not so much minimalist as economical and, most significantly, imitative of the Florence staging of Der fliegende Holländer done four years earlier by Curran with a different set designer (Saverio Santoliquido). Images – almost identical to those in Florence – of the rolling sea and the ghostly attributes of the Dutchman’s ship were displayed in Bologna against a backdrop of three overlapping panels, in a space less well lit and less appealing to the audience’s imagination. In the second act, set – unconvincingly – in a contemporary industrial sewing room, projections partially replaced the fixed decoration from Santoliquido’s vision, and were supplemented by Caspar David Friedrich’s painting The Wanderer above the Sea of Fog (serving as a portrait of the legendary Dutchman) superimposed on the waves. Like four years ago the costumes were from an unspecified period. Several theatrical effects – including the pulling ashore of Daland’s invisible ship – were copied from the previous staging. There was no chemistry between the characters whatsoever. In the finale the Dutchman sneaked out through a gap in the middle screen, while Senta climbed to the top of the side panel and disappeared in the wings. This failed compromise between tradition and modernity was more reminiscent of a staged concert or amateur theatre performance, although, admittedly, it did not particularly bother the singers.

Sonja Šarić (Senta) and Anton Keremidtchiev (The Dutchman). Photo: Andrea Ranzi

They were, however, especially in the Act 1, hampered by the orchestra playing with a truly Verdian temperament and generally in a style more suitable for I vespri siciliani or Un ballo in maschera rather than any of Wagner’s scores. As an ardent admirer and researcher of archives – including regional archives – I listened to this performance with genuine emotion, relishing the virtuoso displays of the violin concertmaster, the tearful solos of the oboe and the repeated attacks of the brass. It would have been truly fascinating, if Lyniv had been able to give the whole at least a semblance of a consistent romantic narrative. Yet all doubts I had raised about her interpretation in Bayreuth were more than confirmed in Bologna. Lyniv is a genuine modernist, dissecting the piece into its constituent parts, extracting sometimes unexpected details from the texture – but she is unable to put them back together into a convincing story. Her conducting is sweeping, has real verve, but it works only in the most dazzling passages. Wherever the narrative requires lyricism and ability to read forgotten aesthetic codes – it loses its pulse, gets bogged down in meanderings of boredom and feigned emotion. Lyniv’s interpretations bring to mind monochromatic photographs in which it is impossible to see the forest from behind black and white trees. There is inhuman sharpness and surgical precision in them. There are no colours, chiaroscuro effects or logical dynamic and agogic contrasts.

That is why Anton Keremidtchiev, who is endowed with a small but very handsome baritone, shone as the Dutchman only in Act 3 – his chilling monologue “Die Frist ist um” was drowned in a sea of perfectly articulated but meaningless orchestral sounds. That is why Senta, portrayed by the very young and very musical Sonja Šarić, gave up after several attempts to make her famous ballad sway and sang it politely, evenly, to the beat imposed by the conductor. Goran Jurić must have looked up to Peter Rose from the first cast during rehearsals. Rose knows how to highlight the similarities between Daland and the equally ambiguous character of Rocco from Beethoven’s Fidelio, but Jurić lacked intonational and technical prowess in the role. I find it difficult to judge Alexander Schulz, who took on the role of Erik just days before the opening night; however, I did not expect a tenor singing with such a strong foreign accent and in a manner associated with verismo rather than Wagner’s youthful oeuvre. Despite her young age the Russian mezzo-soprano Marina Ogii has a voice that is too dilapidated even for the role of Mary. Paolo Antognetti gave a very decent performance as the Steersman: I’m referring here more to the sonorous, bronzy tone of his voice rather than to his interpretation of his character. The unquestionable hero of the performance was the Teatro Comunale chorus, prepared by its new master, Gea Garatti Ansini, and singing with perfectly produced, rich and beautifully rounded sound.

Anton Keremidtchiev, Alexander Schulz (Erik) and Sonja Šarić. Photo: Andrea Ranzi

Summing up my field research on Der fliegende Holländer as interpreted by Oksana Lyniv, I will return to the discussion of the two Gentlemen with the Customs Officers in Różewicz’s play: after an exchange of remarks about Kierkegaard, one of the Customs Officers, when asked about what is new in the country, waves his hand and says: “Disintegration, alienation, frustration, everything as it used to be”. I never thought I would have to go all the way to Bologna to find that out.

Translated by: Anna Kijak

Latający Holender w remoncie

Kiedy byłam nastolatką, uwielbiałam nieco zapomnianą dziś sztukę Tadeusza Różewicza Grupa Laokoona – również z tego względu, że miałam szczęście obejrzeć spektakl warszawskiego Teatru Współczesnego w reżyserii Zygmunta Hübnera, w niezrównanej obsadzie, w której prym wiedli Zofia Mrozowska, Wiesław Michnikowski i Henryk Borowski. Było to przedstawienie przerażająco śmieszne, z którego na zawsze zapamiętałam pretensjonalną tyradę Ojca, przedstawiciela tak zwanej inteligencji pracującej, który po powrocie z Włoch opowiada swojej rodzinie o słynnej rzeźbie z kompleksu Muzeów Watykańskich, wplatając w swój wywód między innymi cytaty z Wergiliusza. Sęk w tym, że obejrzał tylko jej gipsową kopię, albowiem oryginał oddano właśnie do konserwacji.

Scena z Grupy Laokoona stanęła mi przed oczami jak żywa, kiedy dostałam wiadomość z potwierdzeniem akredytacji na przedstawienie Latającego Holendra w Teatro Comunale di Bologna. Dopiero gdy przeczytałam, że bilet mam odebrać przy wejściu do EuropAuditorium na Piazza Costituzione, przypomniałam sobie, że słynna Sala Bibiena, a wraz z nią cały gmach teatru, idzie w styczniu do remontu, i to na cztery lata – mniej więcej tyle, ile trwały prace rekonstrukcyjne po wielkim pożarze w 1931 roku, zakończone przebudową widowni w jej obecnym, podkowiastym kształcie. Cóż było robić: odżałowałam, że nie zobaczę najsłynniejszej „wagnerowskiej” sceny we Włoszech. Miejsca, gdzie odbyła się nie tylko włoska premiera Holendra i pierwsze przedstawienie Lohengrina, które Verdi śledził z loży z partyturą na kolanach, ale także pierwszego teatru na świecie, który dostał oficjalną zgodę festiwalu w Bayreuth na wystawienie Parsifala, 1 stycznia 1914 roku, pod batutą Rodolfa Ferrariego, z fenomenalnym Giuseppem Borgattim w roli tytułowej i polską śpiewaczką Heleną Rakowską – prywatnie żoną Tullia Serafina – w roli Kundry. Opery, u której steru stali między innymi Sergiu Celibidache i Riccardo Chailly, a którą w styczniu ubiegłego roku objęła Oksana Łyniw, nie tylko pierwsza kobieta-dyrygent na czele zespołu, ale w ogóle pierwsza kobieta kierująca teatrem operowym we Włoszech. Rok wcześniej Łyniw przełamała inne tabu, prowadząc Latającego Holendra na otwarcie Wagnerowskiego święta w Bayreuth, po 145 latach niepodzielnych męskich rządów za pulpitem tamtejszej orkiestry.

Daland (Goran Jurić) i Sternik (Paolo Antognetti). Fot. Andrea Ranzi

W sierpniu 2022 roku wyszłam ze wznowienia bayreuckiego Holendra pod jej batutą z mieszanymi uczuciami. Postanowiłam zweryfikować swoją opinię właśnie w Bolonii, wybierając w tym celu przedstawienie w drugiej obsadzie, żeby nie sugerować się wrażeniami z występów śpiewaków, których w ubiegłym sezonie miałam okazję słyszeć w Holendrze nie tylko w Bayreuth, lecz także w angielskiej Grange Park Opera. Pierwsze miłe zaskoczenie przeżyłam w kontaktach z bardzo sprawnie funkcjonującym biurem prasowym teatru. Drugie – wziąwszy do ręki doskonale zredagowaną książkę programową spektaklu, z wyczerpującą dokumentacją dotychczasowych wystawień opery Wagnera w Teatro Comunale i bogatą, sięgającą 1936 roku dyskografią dzieła. Trzecie – po wstępnym rozeznaniu się we wnętrzu EuropAuditorium, teatru na 1700 miejsc, z dość głębokim kanałem orkiestrowym i w pełni wyposażoną wieżą sceniczną, usytuowanego w funkcjonalistycznym gmachu Palazzo di Congressi z 1975 roku (jego głównym projektantem był Melchiorre Bega, między innymi twórca słynnego „złotego wieżowca” koncernu Axel Springer w Berlinie). Być może nie jest to wymarzone miejsce do prezentacji dzieł Wagnera, dysponujące jednak świetną, bardzo selektywną akustyką, pozwalającą rzetelnie ocenić nie tylko umiejętności solistów, lecz i ogólną koncepcję interpretacyjną utworu.

Zacznę jednak od inscenizacji, bo tej w Bolonii jakby w ogóle nie było, co o tyle zaskakujące, że zarówno reżyser Paul Curran, jak i scenograf Robert Innes Hopkins są doświadczonymi ludźmi opery, pracującymi od lat – z sukcesem – na kilku kontynentach. Warto też podkreślić, że obydwaj mają dużą wprawę w rozgrywaniu postaci i kreowaniu świata teatralnego na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Tym razem jednak żaden z nich nie wziął pod uwagę, że scena EuropAuditorium jest wprawdzie płytka, ale stosunkowo szeroka, najistotniejsze zaś – że nie zapewnia intymnego kontaktu z publicznością, usadowioną na rozległej i płasko wymodelowanej widowni. Wizja zaprezentowana przez Currana i Hopkinsa (we współpracy z reżyserem świateł Danielem Naldi i twórcą projekcji Driscollem Otto) sprawiała wrażenie nie tyle minimalistycznej, ile oszczędnościowej, a co najważniejsze, wtórnej wobec florenckiej inscenizacji Holendra sprzed czterech lat, zrealizowanej przez Currana z innym scenografem (Saverio Santoliquido). Nieomal te same co we Florencji obrazy falującego morza i upiornych atrybutów statku Holendra wyświetlały się w Bolonii na tle trzech zachodzących na siebie paneli, w przestrzeni gorzej oświetlonej i mniej przemawiającej do wyobraźni odbiorców. W drugim akcie, rozegranym – z nieprzekonującym skutkiem – we współczesnej szwalni przemysłowej, projekcje częściowo zastąpiły stałą dekorację z wizji Santoliquida, uzupełnione nałożonym na fale obrazem Kaspara Davida Friedricha Wędrowiec nad morzem mgły (w roli portretu legendarnego Holendra). Kostiumy, podobnie jak cztery lata temu, osadzono w nieokreślonej epoce. Kilka efektów teatralnych, między innymi wyciąganie na brzeg niewidocznego statku Dalanda – powielono z poprzedniej inscenizacji. Chemii między postaciami nie było żadnej. W finale Holender wymknął się przez szparę w środkowym ekranie, Senta wspięła się na szczyt bocznego panelu i znikła w kulisach. Nieudany kompromis tradycji z nowoczesnością kojarzył się bardziej z inscenizowanym koncertem lub przedstawieniem teatru amatorskiego, choć trzeba przyznać, że niespecjalnie przeszkadzał śpiewakom.

Anton Keremidtchiev (Holender). Fot. Andrea Ranzi

Tym jednak, zwłaszcza w pierwszym akcie, przeszkadzała orkiestra, grająca z iście verdiowskim temperamentem i na ogół w stylu przystającym raczej do Nieszporów sycylijskich i Balu maskowego niż którejkolwiek z partytur Wagnera. Jako żarliwa wielbicielka i badaczka archiwaliów – także regionalnych – słuchałam tego z prawdziwym wzruszeniem, rozkoszując się wirtuozowskimi popisami koncertmistrza skrzypiec, łzawymi solówkami oboju i przypuszczanym co rusz atakiem blachy. Byłoby to naprawdę fascynujące, gdyby Łyniw potrafiła nadać całości choćby pozór zwartej, romantycznej narracji. Tymczasem wszelkie wątpliwości, jakie zgłaszałam pod adresem jej interpretacji w Bayreuth, potwierdziły się w Bolonii ze zdwojoną siłą. Łyniw jest rasową modernistką, rozkładającą utwór na części pierwsze, wydobywającą z faktury nieoczekiwane nieraz detale – niepotrafiącą jednak złożyć ich na powrót w przekonującą opowieść. Dyryguje zamaszyście, z prawdziwą werwą, co sprawdza się tylko w najbardziej efektownych fragmentach. Tam, gdzie narracja wymaga liryzmu i umiejętności czytania zapomnianych kodów estetycznych – traci puls, grzęźnie w meandrach nudy i udawanych emocji. Interpretacje Łyniw przywodzą na myśl monochromatyczne fotografie, na których nie widać lasu zza czarno-białych drzew. Jest w nich nieludzka ostrość i chirurgiczna precyzja. Nie ma w nich barw, światłocienia, logicznie umotywowanych kontrastów dynamicznych i agogicznych.

Dlatego obdarzony niedużym, ale niezwykle urodziwym barytonem Anton Keremidtchiev zabłysnął w partii Holendra dopiero w III akcie – jego mrożący krew w żyłach monolog „Die Frist ist um” utonął w powodzi idealnie artykułowanych, ale nic nieznaczących dźwięków orkiestry. Dlatego Senta w osobie młodziutkiej, bardzo muzykalnej Sonji Šarić poddała się po kilku próbach rozkołysania swej słynnej ballady i odśpiewała ją grzecznie, równo, w takt narzucony przez dyrygentkę. Goran Jurić pewnie zapatrzył się w czasie prób na Petera Rose’a z pierwszej obsady, który potrafi uwydatnić pokrewieństwa Dalanda z równie niejednoznaczną postacią Rocca z Beethovenowskiego Fidelia; Juriciowi w tej roli zabrakło jednak sprawności intonacyjnej i technicznej. Trudno mi oceniać Alexandra Schulza, który wszedł w partię Eryka dosłownie kilka dni przed premierą: nie spodziewałam się jednak tenora śpiewającego z tak silnym obcym akcentem i w manierze kojarzącej się raczej z weryzmem niż z młodzieńczą twórczością Wagnera. Rosyjska mezzosopranistka Marina Ogii – mimo młodego wieku – ma głos zanadto rozchwierutany nawet do partii Mary. Nieźle sprawił się Paolo Antognetti jako Sternik: przy czym bardziej mam na myśli dźwięczny, spiżowy ton jego głosu niż interpretację postaci. Niekwestionowanym bohaterem tego spektaklu okazał się chór Teatro Comunale, przygotowany przez swą nową szefową Geę Garatti Ansini, śpiewający z doskonałą emisją, bogatym i pięknie zaokrąglonym dźwiękiem.

Anton Keremidtchiev i Sonja Šarić (Senta). Fot. Andrea Ranzi.

Podsumowując badania terenowe nad Latającym Holendrem w ujęciu Oksany Łyniw, wrócę do dyskusji dwóch Panów z Celnikami w sztuce Różewicza: wymieniwszy uwagi o Kierkegaardzie, na pytanie, co nowego w kraju, jeden z Celników macha ręką i stwierdza: „Dezintegracja, alienacja, frustracja, wszystko po staremu”. Nie przypuszczałam, że trzeba będzie wybrać się aż do Bolonii, aby się o tym przekonać.

Szepty, krzyki, kowadła

Jak ten czas leci. Na ubiegłorocznym Actus Humanus Resurrectio, w gdańskim Ratuszu Głównego Miasta, Marcin Świątkiewicz zagrał cztery suity klawesynowe Händla – HVM 426-29. Za dwa miesiące Festiwal znów ruszy, zainaugurowany 5 kwietnia kolejnym recitalem Świątkiewicza, w którego programie znajdą się cztery kolejne suity – HVM 430-433. Kto jeszcze nie zaplanował wielkanocnej wyprawy do Gdańska, niech zajrzy na stronę actushumanus.com. Kto ma ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tych niezwykłych utworach, niech zajrzy poniżej. Ten tekst, podobnie jak omówienia pozostałych koncertów AH Resurrectio, będzie Państwu towarzyszył również w tym roku.

***

W przedmowie do pierwszego i jedynego wydanego za swoją zgodą zbioru suit klawesynowych, który ukazał się w Londynie w 1720 roku, pod francuskim tytułem Suite de Pièces pour le clavecin composées par G. F. Haendel, kompozytor wyjaśniał: „Byłem zmuszony opublikować niektóre z niniejszych lekcji, albowiem ich podejrzane i pełne błędów kopie przedostały się za granicę. Dodałem kilka nowych, by uczynić to dzieło bardziej użytecznym, a jeśli spotka się ono z przychylnym przyjęciem, przystąpię do publikacji kolejnych, uważając za obowiązek służyć swym skromnym talentem narodowi, który otoczył mnie tak wielkoduszną opieką”.

Trzydziestopięcioletni Händel padł ofiarą własnej popularności. Zacytowany powyżej wstęp można uznać za jedno z pierwszych świadectw z góry przegranej walki twórców o prawa autorskie. Edycja suit w oficynie Johna Cluera była odpowiedzią kompozytora na haniebny akt piractwa: „podejrzane” kopie juweniliów i utworów z okresu hamburskiego ukazały się drukiem w Amsterdamie, bez zgody Händla, i jak się łatwo domyślić, bez żadnych płynących stąd korzyści finansowych. Zapowiedź publikacji kolejnych nigdy nie doszła do skutku – bynajmniej nie z powodu chłodnego przyjęcia pierwszego tomu. Wręcz przeciwnie, utwory cieszyły się taką popularnością, że na rynku pojawiły się wkrótce nowe pirackie kopie, drukowane w Niderlandach, we Francji i w Niemczech, a także w londyńskiej oficynie Johna Walsha starszego, jednego z najbardziej obrotnych wydawców muzycznych epoki. Kiedy Walsh zarobił półtora tysiąca funtów szterlingów dzięki umowie na wyłączność praw do druku Rinalda, pierwszej opery skomponowanej przez Jerzego Fryderyka na scenę Queen’s Theatre w Londynie, Händel zaproponował złośliwie, żeby teraz Walsh napisał operę, a on z przyjemnością ją wyda. Zajęty mnóstwem innych przedsięwzięć kompozytor ostatecznie machnął ręką na nieuczciwe praktyki Walsha. Drukarz skorzystał z okazji i w 1733 roku opublikował bez porozumienia z autorem Suites de Pièces pour le clavecin composées par G. F. Haendel. Second Volume – swoisty suplement do poprzedniej edycji, znów obejmujący utwory powstałe w pierwszych dwóch dekadach XVIII stulecia.

Londyńskie wydanie Suites de Pièces pour le clavecin z oficyny Johna Walsha, 1733

Twórczość Händla tak ściśle zrosła się w naszej świadomości z muzyką teatralną, sakralną i orkiestrową, że zdarza nam się zapominać o jego spuściźnie klawiszowej. A przecież, jak czytamy w Samuela Orgelbranda Encyklopedii Powszechnej, w haśle skreślonym ręką samego Oskara Kolberga, Händel „nabył już w siódmym roku życia takiej biegłości w grze na organach i klawikordzie, że go ojciec (myśląc dlań o karyjerze prawnej) postanowił poświęcić muzyce, za radą zwłaszcza księcia Weissenfels, przed którym dał się chłopczyk słyszeć. Pierwszym jego nauczycielem był Zachau, organista katedry w Halli; od roku 1698 zaś zasięgał rady u Attilio i Buononciniego w Berlinie. Tu dał się już Händel zaszczytnie poznać jako muzyk, nie przyjął jednak ofiary chcącego wysłać go do Włoch kurfirsta, ale wrócił do Halli”.

Rodzinne miasto opuścił na dobre dopiero po śmierci ojca i ruszył do Hamburga, jednego z najprężniejszych ośrodków operowych w tej części Europy. Praktykę klawiszową traktował jednak równie poważnie, jak swoje pierwsze kroki w sztuce pisania oper – czego dowodzi między innymi słynna kłótnia z Johannem Matthesonem, którego wyręczył przy klawesynie na czas wykonania partii solowej w spektaklu dramma per musica Die unglückselige Cleopatra, i ani myślał ustąpić, kiedy Mattheson wrócił do orkiestry. Rozwścieczony kompozytor rzucił się na Händla ze szpadą: na szczęście obaj porywczy młodzieńcy pogodzili się jeszcze tego samego wieczoru przy piwie w oberży.

Johann Mattheson. Rycina Johanna Jacoba Haida na podstawie portretu pędzla J. S. Wahla, 1746

Najwcześniejsze z opublikowanych Pièces pour le clavecin pochodzą właśnie z tego okresu. Późniejsze – między innymi są plonem czteroletniego pobytu we Włoszech, dokąd Händel ostatecznie trafił za sprawą Ferdynanda Medyceusza, dziedzica do tronu Wielkiego Księstwa Toskanii, zapalonego miłośnika opery, a zarazem całkiem uzdolnionego klawesynisty. Był to z pewnością najbardziej formatywny okres w życiu młodego twórcy. Händel wszedł wówczas w znajomość z prawdziwymi luminarzami włoskiej sztuki kompozycji, zyskał też kilku możnych protektorów, między innymi kardynała Pietra Ottoboniego, który w 1709 roku urządził pojedynek dwóch mistrzów klawiatury. W szranki z Händlem stanął jego rówieśnik Domenico Scarlatti. Palmę pierwszeństwa w grze na klawesynie przyznano ponoć Scarlattiemu, którego Händel pokonał w grze na organach. Scarlatti, wspominając po latach tamto wydarzenie, pieczętował swój zachwyt wirtuozerią Händla zamaszystym znakiem krzyża. Händel nie krył podziwu dla kunsztu kompozytorskiego Scarlattiego, twórcy niezwykłych, nowatorskich w formie i treści muzycznej sonat per gravicembalo, które on sam wolał określać mianem essercizi.

Händel wrócił z Włoch już jako caro Sassone, świeżo opromieniony chwałą po niedawnym sukcesie Agrypiny w Teatro San Giovanni Grisostomo w Wenecji. Po śmierci poprzedniego kapelmistrza dostał posadę na dworze elektora hanowerskiego Jerzego Ludwika, ale długo tam miejsca nie zagrzał. W końcu 1710 roku skorzystał z zaproszenia księcia Charlesa Montagu, ambasadora brytyjskiego w Republice Weneckiej, i ruszył do Londynu. Wprawdzie uzyskał zgodę elektora, z którym zawarł kontrakt na wyjątkowo korzystnych warunkach, niemniej ani Jerzy Ludwik, ani sam Händel nie przypuszczali, że Anglia stanie się wkrótce drugą ojczyzną kompozytora. Wielbiony przez złaknionych świeckiej twórczości wyspiarzy, jako wirtuoz podziwiany za „giętkość palców” przez samego Izaaka Newtona, poruszył nawet serce niezbyt muzykalnej królowej Anny, matki hanowerskiego elektora, która przyznała mu roczną pensję w wysokości dwustu funtów. U Jerzego Ludwika popadł jednak w niełaskę, pogłębioną dodatkowo skomponowaniem Jubilate na cześć kończącego hiszpańską wojnę sukcesyjną pokoju utrechckiego, którego ustalenia okazały się wybitnie nie po myśli elektora. Stąd zapewne wzmianka o narodzie, który otoczył Händla „tak wielkoduszną opieką”, kiedy bowiem elektor Hanoweru wstąpił na tron angielski jako Jerzy I, nie tylko przebaczył niewiernemu kapelmistrzowi, ale też podwyższył mu pensję do czterystu funtów szterlingów.

Dziś trudno uwierzyć, że Händlowskie Pièces pour le clavecin w niektórych kręgach cieszyły się większą popularnością niż przedstawienia Giulio Cesare in Egitto, Tamerlana i Rodelindy. Specyficznie niemiecki konserwatyzm w połączeniu z typowym dla caro Sassone zamiłowaniem do eklektyzmu celnie trafił w gusty odbiorców, nie tylko na Wyspach. Suity Händla pod wieloma względami wyłamywały się z oswojonego wzorca. Formalnie bliskie suitom francuskim, często odchodziły od typowego wzorca allemande / courante / sarabande / gigue, wplatając w tę strukturę elementy włoskie i typową dla mistrzów niemieckich sztukę kontrapunktu. Suita F-dur HWV 427 zapowiada już klasycystyczną formę sonatową. Poszczególne części suit urastają czasem do rangi odrębnych utworów – jak Allegro z Suity e-moll HWV 429, które przybrało postać rozbudowanej fugi czterogłosowej. Chwytająca za gardło Sarabanda z Suity d-moll HWV 437 może się równać tylko z ascetyczną i przez to tym bardziej dobitną Bachowską Sarabandą z Suity wiolonczelowej c-moll BWV 1011 – skądinąd znamienne, że obydwa te utwory weszły w obieg współczesnej popkultury dzięki wybitnym reżyserom filmowym. Sarabanda Bacha stała się motywem przewodnim Szeptów i krzyków Ingmara Bergmana, Sarabanda Händla – w wersji zorkiestrowanej przez Leonarda Rosenmana – zrosła się organicznie z jednym z największych arcydzieł Stanleya Kubricka, łotrzykowskim romansem Barry Lyndon na motywach powieści Williama Makepeace’a Thackeraya.

Stanley Kubrick na planie filmu Barry Lyndon (1975). Fot. Warner Bros.

O sile oddziaływania Händlowskich Pièces pour le clavecin świadczą choćby XIX-wieczne legendy, które próbowano powiązać z finałową Air con Variazioni z Suity E-dur HWV 430. Wpadająca w ucho melodia z charakterystyczną nutą pedałową w prawej ręce, kojarząca się romantycznym odbiorcom z odgłosem uderzeń kowalskiego młota o kowadło, przyczyniła się nie tylko do obiegowej nazwy tej części (The Harmonious Blacksmith), ale też naiwnej historyjki o kowalu, którego Händel podsłuchał jakoby w okolicach wiejskiej rezydencji księcia Chandos, schroniwszy się w kuźni przed burzą. Śpiewak Richard Clark i dyrygent Henry Wylde skojarzyli nawet mitycznego kowala z niejakim Williamem Powellem, bogu ducha winnym urzędnikiem parafii w Whitchurch pod Londynem. W 1868 roku wdzięczni mieszkańcy wznieśli mu pomnik, jakim nie pogardziłby sam Händel, pochowany pod skromną kamienną płytą w Opactwie Westminsterskim.

Na niebiańskim panteonie caro Sassone plasuje się jednak wysoko – także dzięki Pièces pour le clavecin, niedocenianym perłom epoki, kiedy sztuka „dotykania” klawesynu sięgnęła apogeum w twórczości Bacha, Rameau, Couperina, Scarlattiego i wyrośniętego już chłopca, który w wieku lat siedmiu dał się słyszeć przed obliczem księcia Weissenfels.

Elektra in the Land of Cockroaches

People of Westphalia joke that tourists do not have to buy a new map of Münster: they can get by with a copy of one of the sixteenth-century copperplates with a panorama of the city. The layout of the streets has not changed for hundreds of years, even after the Second World War, when more than ninety per cent of Münster’s Old Town lay in ruins following Allied air raids and the subsequent artillery attack. Münster is one of the few German cities which did not implement a modernist reconstruction plan – with a network of car-friendly thoroughfares and with isolated historic buildings emerging from a sea of modern edifices. There were disputes, but eventually the idea of raising the city from the ruins almost intact won: whether out of respect for the city’s turbulent history or because of the ambiguous attitude of Bishop Klemens von Galen, who thundered from the pulpit just as loudly against Nazi crimes against the civilian population as he did against the carpet bombings of German cities towards the end of the war.

One of the few concessions to modernist architectural thought is the building of the Theater Münster, just a several minutes’ walk from two of the city’s most famous religious buildings: the monumental, late-Romanesque St. Paul’s Cathedral, known in Poland primarily as the venue of the premiere of Krzysztof Penderecki’s St. Luke Passion, and the gloomy Gothic St. Lambert’s Church, on the tower of which it is still possible to find the frightening iron cages where the remains of the murdered leaders of the theocratic Anabaptist commune were displayed in 1535. The building, designed by four young German architects on the initiative of Hermann Wedekind, the then director of the municipal theatre, caused a sensation across Europe. Opened in 1956, it was the first modern theatre in post-war Germany. It combined bold spatial solutions – primarily a paraboloid stage tower and a perfectly designed three-tier auditorium ensuring intimate contact with the performers even for spectators from the farthest rows – with respect for the city’s cultural traditions. The new structure encompassed not only the remains of the old theatre and music school, but also the trees that survived the wartime conflagration and were included in the plan of the inner courtyard.

Rachel Nicholls (Elektra). Photo: Martina Pipprich

With time the furore died down, but solid craftsmanship has remained, since 2017 under the leadership of Golo Berg, who took over the musical directorship of the company from the Italian conductor Fabrizio Ventura. In January last year Katharina Kost-Tolmein, a pianist and a graduate in musicology and philosophy from the University of Heidelberg, was appointed general director and opened her first season at the Theater Münster with a production of Ernst Křenek’s Leben des Orest, having previously been at the helm of Theater Lübeck for seven years. Nearly one year later she decided to return to the motif of destructive revenge among the Atrides by staging Strauss’ Elektra – the first fruit of the composer’s collaboration with Hugo von Hofmannsthal and his most daring excursion into radical musical modernism.

Kost-Tolmein declares herself to be an advocate of theatre that is “modern and open to experimentation”. I had an opportunity to see what this meant in practice five years ago in Lübeck, where I travelled to see a performance of The Flying Dutchman featuring a very decent cast and brilliantly conducted by Anthony Negus, but in a staging by Aniara Amos that was inept to the point of ridiculousness. I suspected that I might experience something similar in Münster and I was not wrong. Although Elektra, as presented by Paul-Georg Dittrich, was not as visually off-putting as the Lübeck Dutchman (perhaps thanks to Dittrich’s collaboration with the experienced Christoph Ernst, who was responsible for the set, costume and lighting design), it did expose all the sins of the German Regieoper, revealing few of its virtues in exchange. Elektra may be Richard Strauss’ most coherent stage work. It virtually begs to be directed, especially bearing in mind the powerful influence on the dramaturgy of Elektra, as well as the earlier Salome, of the ideas of Max Reinhardt, who categorically opposed the interference of politics in the sphere of art. Yet Dittrich turned Stauss’ one-act opera into a veritable orgy of political theatre, combining without any rhyme or reason elements of agitprop and old-fashioned Zeittheater with unbearably simplified social criticism of the Castorfian and Polleschian kind.

Margarita Vilsone (Chrysothemis), Rachel Nicholls, and Hasti Molavian, Maria Christina Tsiakourma and Katharina Sahmland as Maids. Photo: Martina Pipprich

Thus an operatic study of revenge was transformed into grand reckoning with the German past and present – with the protagonists portraying increasingly new and increasingly bizarre characters. The frantic journey from the decline of the Hohenzollern dynasty, through the Third Reich and the turbulent 1960s, to the Tatort Münster crime series, the activities of the NSU terrorist militia and cheap journalistic allusions to the Merkel and Schröder governments, was accompanied by an almost constant movement of the revolving stage. The performers rushed to and fro, led by Elektra, who first swapped her costume of a predatory Lolita for an SS uniform, and later dressed up as Romy Schneider portraying Elisabeth of Bavaria in the film Sissi. A detailed description of this pandemonium is beyond my patience and the framework of this review. Suffice it to say that an alphabetical guide to the director’s tropes took up two pages of small print in the programme booklet. Only the Maids, dressed by Ernst in surprisingly realistic exoskeletons of the female oriental cockroaches (Blatta orientalis), retained a relatively unified identity.

I always admire artists who in such harmful working conditions simply do their job and do it well. I came to Münster primarily because of Rachel Nicholls, whose career I have been following closely since her decision to gradually move towards dramatic soprano roles. Someone once said that Salome needed an adolescent Isolde and Elektra – a Brunhilde that is not much older. Nicholls has both Isolde and Brunhilde in her repertoire, and in both roles she comes close to the aesthetics that not only Wagner, but also Strauss would have preferred. Her voice is relatively bright and sounds really youthful, does not need to be forced in the excellent acoustics of the Theater Münster, and given the singer’s extraordinary intelligence, tremendous musicality and acting skills it becomes a perfect vehicle for the madness tormenting Elektra. Nicholls’ interpretation is definitely closer to Rose Pauly’s portrayal from the late 1930s than to the legendary interpretations of Inge Borkh and Birgit Nilsson – which should, in fact, be regarded as a complement. Her Elektra is both fragile and terrifying, and, most importantly, develops as a character, from the powerful monologue “Allein! Weh, ganz allein” to the eerie “Ob ich die Musik nicht höre? Sie kommt doch aus mir” in the finale of the opera. She found a worthy partner in the Chrysothemis of Margarita Vilsone, a singer with a resonant, rich and very warm soprano. Helena Köhne was an outstanding Clytemnestra, with a contralto appropriate for the role, beautifully developed and superbly controlled, but the artist was decidedly less committed as an actress, which is entirely understandable given that the director turned her into an Angela Merkel. Singing in an otherwise handsome baritone, Johan Hyunbong Choi (Orestes) failed to build a convincing character, which Aaron Cawley, surprisingly, managed to accomplish in the brief part of Aegisthus. It is worth paying attention to this singer, who found himself in Dittrich’s staging in place of the indisposed Garrie Davislim: the young Irishman has the makings of an interesting Heldentenor with a golden, baritone tone. Worthy of note among the rest of the cast were Maria Christina Tsiakourma, Hasti Molavian, Wioletta Hebrowska, Katharina Sahmland and Robyn Allegra Parton, who made up a perfectly integrated, though sonically diverse, ensemble of five Maids. The whole was masterfully controlled by Golo Berg, who skilfully emphasised both the novelty of the work (Elektra’s demonic death “waltz”!) and the often surprising lyricism of the score.

Margarita Vilsone and Rachel Nicholls. Helena Köhne (Clytemnestra) in the middle background. Photo: Martina Pipprich

I left the theatre delighted with the quality of the performance, but unable to shake off the thought of how much more beautiful and terrifying it would have been, if it had been without the swastikas, burning Hindenburgs and ubiquitous cockroaches. I hope that no fan of theatre that is “modern and open to experimentation” will commission Dittrich to transfer Kafka’s Metamorphosis to the stage.

Translated by: Anna Kijak

O wskrzeszeniach i zmartwychwstaniach

Dla odmiany nie wspomnienie, tylko zapowiedź: dzisiejszego koncertu w katowickiej siedzibie NOSPR, gdzie zagra Orkiestra Filharmonii Poznańskiej pod batutą Łukasza Borowicza. Partię solową w Koncercie Guldy na wiolonczelę i orkiestrę dętą wykona Hayoung Choy, w Lélio, ou Le retour à la vie Berlioza z poznańskim zespołem wystąpią soliści Andrzej Lampert i Szymon Mechliński, narrator Jerzy Radziwiłowicz oraz Chór Filharmonii Krakowskiej. Polecam przede wszystkim ze względu na Lélia, kompozycję, do której mam szczególny sentyment, a która wciąż z trudem toruje sobie drogę na estrady świata. Przybywajcie, są jeszcze ostatnie bilety.

***

Lato 1949 roku było podobno paskudne. Zbigniew Lengren, wciąż jeszcze student malarstwa, ale już stały rysownik i felietonista „Przekroju”, pisał o sopockich snobkach, które piją kawę „czarną jak prognoza pogody”. Czarne chmury zbierały się też nad głowami polskich kompozytorów. Wiedzieli już, co się święci. Rok wcześniej, na kongresie zjednoczeniowym po sierpniowym plenum Komitetu Centralnego PPR, po raz pierwszy użyto złowieszczego określenia „kultura socjalistyczna”. W deklaracji programowej PZPR wyłuszczono podstawy tej idei, kładąc nacisk na aktywny udział mas w procesie tworzenia kultury świeckiej oraz jej nierozerwalny związek z postępem demokracji. W styczniu 1949 roku Włodzimierz Sokorski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, postawił sprawę jasno. „Sztuka postępowa może być tylko i wyłącznie sztuką walczącą”, oznajmił na zjeździe literatów w Szczecinie. Potem przyszła kolej na plastyków, ludzi teatru i architektów. Na koniec, 5 sierpnia, zebrała się osławiona Konferencja Kompozytorów i Krytyków Muzycznych w Łagowie Lubuskim.

Lutosławski nazwał ją w myślach pogrzebem muzyki polskiej. Niemal wszyscy uczestnicy konferencji musieli się zgodzić na bolesne kompromisy – wśród nich także Tadeusz Szeligowski, który w młodości, zafascynowany twórczością Debussy’ego, Poulenca i Dukasa, głosił się „wiecznym niewolnikiem nowej muzyki”, z czasem wycofał się jednak na bezpieczniejszą pozycję egalitarnego eklektyka. „Dzieło powstające w oderwaniu od tradycji jest dzieckiem już od chwili poczęcia martwym”, tłumaczył swoim uczniom w Wilnie i Poznaniu, po Łagowie zaś – także studentom w Warszawie. Z użytecznym w nowej rzeczywistości stylem neoklasycznym eksperymentował już w końcu lat 20., m.in. w inspirowanej folklorem suicie Kaziuki. W 1948 roku skomponował Wesele lubelskie na sopran, chór i orkiestrę – do tekstów miejscowych pieśni ludowych. Tworzył muzykę doskonałą warsztatowo, a zarazem komunikatywną i pełną humoru, co dotyczy także leciutkiej Uwertury komediowej, dziełka, które z nastaniem politycznej odwilży poszło w zapomnienie – podobnie jak większość spuścizny Szeligowskiego, za którym do dziś ciągnie się opinia jedynego „prawdziwego” kompozytora-socrealisty w Polsce. Pora zrewidować ten nie do końca sprawiedliwy osąd i zrozumieć, dlaczego twórczość założyciela Filharmonii Poznańskiej – choć w chwili poczęcia tak żywa – musiała umrzeć we wczesnym dzieciństwie.

O ile Szeligowski, mimo wielkiego talentu, pokornie wpisywał się w obowiązujące konwencje, o tyle Friedrich Gulda łamał je przez całe życie. Wspaniały pianista, ceniony zwłaszcza za interpretacje muzyki Bacha, Schuberta i Beethovena, z uporem maniaka odmawiał anonsowania programów swoich recitali, przeplatał je jazzowymi improwizacjami, któregoś razu wyszedł na estradę goły jak święty turecki. W 1999 roku sfingował własną śmierć – rzekomo po to, by się przekonać, co o nim napiszą w nekrologach. Wkrótce „zmartwychwstał”, uczcił to wydarzenie występem w wiedeńskim Konzerthausie i kilka tygodni później umarł naprawdę.

Friedrich Gulda. Fot. Thierry Martinot

Jedni nazywali Guldę muzycznym terrorystą, inni go uwielbiali – wśród nich wiolonczelista Heinrich Schiff, któremu tak zależało na wspólnym nagraniu sonat Beethovena, że postanowił wpierw połechtać próżność Guldy i zamówić u niego koncert wiolonczelowy. Sprawy potoczyły się w zgoła niespodziewanym kierunku: z nagrania nic nie wyszło, za to Koncert na wiolonczelę i orkiestrę dętą, wykonany po raz pierwszy 9 października 1981 roku w Wiedniu, okazał się wielkim sukcesem i szturmem wziął serca słuchaczy na całym świecie. I trudno się dziwić, bo ten pięcioczęściowy utwór oddaje esencję osobowości austriackiego ekscentryka, oscylując między „grzeczną” klasyką, ostrymi jazzowymi riffami, rytmami ländlera i menueta, pastoralną kantyleną, skoczną polką, hałaśliwym marszem i odcinkami swobodnej, wirtuozowskiej improwizacji.

Ciekawe, czy Koncert Guldy utrzyma się w repertuarze na dobre, czy też podzieli los Berliozowskiego Lelia, który po śmierci kompozytora trafił do lamusa na dziesiątki lat. Dzieło, pomyślane jako ciąg dalszy Symfonii fantastycznej, miało swoją premierę w 1832 roku, wówczas jeszcze pod tytułem Le retour à la vie. Powrót do życia nie oznacza jednak spełnienia w miłości. Berlioz pisał swój „mélologue”, dochodząc do siebie po kolejnym nieudanym związku, tym razem z pianistką Marie Moke, która zerwała zaręczyny z kompozytorem i wyszła za mąż za wirtuoza, a zarazem dziedzica fabryki fortepianów Pleyela. Utwór, przepleciony monologami dramatycznymi, opowiada nie tylko o przeżyciach bohatera po przebudzeniu z opiumowego koszmaru, ale też o roli, jaką w jego życiu odgrywa muzyka i literatura. Zanim niedoszły samobójca w pełni odzyska zmysły, dręczy go wizja tańczącej nad jego grobem kochanki. Wtedy dobiegają go dźwięki Goetheańskiej ballady Rybak, którą śpiewa jego przyjaciel Horacy. Imię wywołuje w nim natychmiastowe skojarzenia z Hamletem: bohater zaczyna układać muzykę do sceny na cmentarzu. Po chwili ogarnia go gniew za krzywdy wyrządzone przez ludzkość arcydziełom wielkich artystów. Stopniowo jednak odzyskuje spokój i zaczyna zdawać sobie sprawę ze swego szczęścia. Przestaje bujać w obłokach, przepędza senne majaki i nabiera wiary w moc własnego talentu.

Henri Fantin-Latour, Harfa Eola. Ilustracja litograficzna do książki Adolphe’a Julliena Hector Berlioz: sa vie et ses œuvres (1888)

Dwadzieścia lat później – na życzenie Liszta – Berlioz zrewidował partyturę przed wykonaniem w Weimarze i nadał dziełu tajemniczy tytuł Lélio. Większość badaczy interpretuje go jako nawiązanie do postaci z commedia dell’arte, niektórzy jednak podważają tę hipotezę, argumentując, że Lelio był figurą miłości szczęśliwej i spełnionej. Sęk w tym, że utwór Berlioza jest bardziej dramatem idei niż żywych postaci – ujętym w niezwykłą formę, w wersji pierwotnej opatrzonym szczegółowymi didaskaliami, jakby kompozytor próbował stworzyć nowy gatunek, coś w rodzaju opery „wyobrażonej”, wciągającej publiczność w interaktywną grę z konwencją. Wrażenie to wzmagają nie tylko odwołania do różnorakich kodów kultury, lecz także bogactwo środków dramatyczno-muzycznych (włącznie z nowatorskim pomysłem wykorzystania fortepianu jako instrumentu orkiestrowego w zamykającej całość Fantaisie sur la Tempête de Shakespeare).

Zmierzch popularności Lélia bynajmniej nie świadczy na niekorzyść kompozycji. Bardziej prawdopodobne, że współczesny słuchacz stracił narzędzia świadomego odbioru tego arcydzieła – wyrwanego na zawsze z ultraromantycznego kontekstu, niemożliwego do wykonania w „inscenizacji” wymyślonej przez Berlioza. Wystarczy jednak przymknąć oczy, żeby wyobrazić sobie Lelia, szczęśliwie zakochanego w swej Muzie, rozgrywającego karnawałowy spektakl commedia dell’arte – z uwerturą Szeligowskiego i wstępem Guldy.

Elektra w krainie karaluchów

Mieszkańcy Westfalii żartują, że turyści nie muszą zaopatrywać się w nowy plan Münster: wystarczy kopia któregoś z XVI-wiecznych miedziorytów z panoramą miasta. Układ ulic nie zmienił się od setek lat, nawet po II wojnie światowej, kiedy w następstwie alianckich nalotów i późniejszego szturmu artyleryjskiego w gruzach legło przeszło dziewięćdziesiąt procent monasterskiej starówki. Münster jest jednym z nielicznych miast niemieckich, w których nie wdrożono modernistycznego planu rekonstrukcji – z siecią przyjaznych dla samochodów ulic przelotowych, gdzie nieliczne zabytkowe gmachy wyłaniają się z morza nowoczesnej zabudowy. Nie obyło się bez sporów, zwyciężyła jednak koncepcja dźwignięcia miasta z ruin w prawie nienaruszonym kształcie: czy to z szacunku dla jego burzliwej historii, czy też ze względu na niejednoznaczną postawę biskupa Klemensa von Galena, który równie gromko grzmiał z ambony przeciwko nazistowskim zbrodniom na ludności cywilnej, jak i nalotom dywanowym na miasta niemieckie w ostatnich miesiącach wojny.

Jednym z niewielu ustępstw na rzecz modernistycznej myśli architektonicznej jest gmach Theater Münster, oddalony o zaledwie kilka minut spacerem od dwóch najsłynniejszych budowli sakralnych: monumentalnej, późnoromańskiej katedry św. Pawła, znanej Polakom przede wszystkim jako miejsce prawykonania Pasji Łukaszowej Krzysztofa Pendereckiego, oraz ponurego gotyckiego kościoła św. Lamberta, na którego wieży wciąż straszą żelazne klatki, gdzie w 1535 roku wywieszono szczątki zamordowanych przywódców teokratycznej komuny anabaptystów. Budynek, zaprojektowany przez czwórkę młodych niemieckich architektów z inicjatywy Hermanna Wedekinda, ówczesnego dyrektora teatru miejskiego, wzbudził sensację w całej Europie. Otwarty w 1956 roku, był pierwszym nowoczesnym teatrem w powojennych Niemczech. Śmiałość rozwiązań przestrzennych – na czele z paraboidalną wieżą sceniczną i doskonale zaprojektowaną trójkondygnacyjną widownią, zapewniającą intymny kontakt z wykonawcami nawet odbiorcom z najdalszych rzędów – łączył z poszanowaniem kulturowych tradycji miasta. W nową konstrukcję wkomponowano nie tylko pozostałości dawnego teatru i szkoły muzycznej, lecz także ocalałe z pożogi drzewa, uwzględnione w planie wewnętrznego dziedzińca.

Wioletta Hebrowska, Maria Christina Tsiakourma, Hasti Molavian, Katharina Sahmland (Służebne); w środku Rachel Nicholls (Elektra). Fot. Martina Pipprich

Rozgłos z czasem przeminął, zostało jednak solidne rzemiosło, od 2017 roku firmowane nazwiskiem Golo Berga, który przejął kierownictwo muzyczne sceny po włoskim dyrygencie Fabrizio Venturze. W styczniu ubiegłego roku dyrektor generalną mianowano Katharinę Kost-Tolmein, pianistkę oraz absolwentkę muzykologii i filozofii na Uniwersytecie w Heidelbergu, która po siedmiu latach zarządzania teatrem w Lubece otworzyła swój pierwszy sezon w Theater Münster przedstawieniem Leben des Orest Ernsta Křenka. Prawie rok później postanowiła wrócić do motywu wyniszczającej zemsty w rodzie Atrydów, wystawiając Elektrę Straussa – pierwszy owoc współpracy kompozytora z Hugo von Hofmannsthalem, a zarazem jego najdalszą wycieczkę w stronę radykalnego modernizmu muzycznego.

Kost-Tolmein deklaruje się jako zwolenniczka teatru „nowoczesnego i otwartego na eksperymenty”. Co to oznacza w praktyce, miałam okazję przekonać się ponad pięć lat temu w Lubece, dokąd wybrałam się na Latającego Holendra: w bardzo porządnej obsadzie i pod znakomitą batutą Anthony’ego Negusa, za to w nieudolnej aż do granic śmieszności inscenizacji Aniary Amos. Podejrzewałam, że w Münster będzie podobnie, i nie omyliłam się. Elektra w ujęciu Paula-Georga Dittricha nie była wprawdzie aż tak odstręczająca wizualnie jak lubecki Holender (być może dzięki współpracy z doświadczonym Christophem Ernstem, odpowiedzialnym za scenografię, kostiumy i reżyserię świateł), obnażyła jednak wszelkie grzechy niemieckiej Regieoper, prezentując w zamian niewiele jej cnót. Elektra jest chyba najbardziej spójnym ze wszystkich dzieł scenicznych Straussa. Nic, tylko brać i reżyserować, zwłaszcza mając w pamięci, jak potężny wpływ na dramaturgię Elektry, ale i wcześniejszej Salome, wywarły idee Maksa Reinhardta, który kategorycznie sprzeciwiał się ingerencji polityki w sferę sztuki. Tymczasem Dittrich uczynił z jednoaktówki Straussa istną orgię teatru politycznego, łącząc bez ładu i składu elementy agitpropu i staroświeckiego Zeittheater z nieznośnie spłyconą krytyką społeczną spod znaku Castorfa i Pollescha.

Rachel Nicholls i Margarita Vilsone (Chryzotemis). Fot. Martina Pipprich

I tak z operowego studium zemsty zrobił się wielki rozrachunek z niemiecką przeszłością i teraźniejszością – z udziałem protagonistów wcielających się w coraz to nowe i coraz dziwniejsze postaci. Szalonej podróży od schyłku dynastii Hohenzollernów, poprzez III Rzeszę i burzliwe lata sześćdziesiąte, aż po serial kryminalny Tatort Münster, działalność bojówek terrorystycznych NSU i tanie aluzje publicystyczne do rządów Merkel i Schrödera, towarzyszył niemal ciągły ruch sceny obrotowej. Wykonawcy zwijali się jak w ukropie, na czele z Elektrą, która wpierw zamieniła kostium drapieżnej lolitki na mundur SS, później zaś przebrała się między innymi za Romy Schneider w roli Elżbiety Bawarskiej z filmu Sissi. Szczegółowy opis tego pandemonium przerasta moją cierpliwość i ramy niniejszej recenzji. Dość wspomnieć, że alfabetyczny przewodnik po tropach reżyserskich zajął dwie strony drobnym drukiem w książeczce programowej. W miarę ujednoliconą tożsamość zachowały jedynie Służebne, ubrane przez Ernsta w zaskakująco realistyczne pancerze samic karaczana wschodniego (Blatta orientalis).

Niezmiennie podziwiam artystów, którzy w tak szkodliwych warunkach pracy po prostu robią swoje i robią to dobrze. Przyjechałam do Münster przede wszystkim ze względu na Rachel Nicholls, której karierę śledzę pilnie od czasu, kiedy zaczęła się stopniowo przestawiać na sopranowe partie dramatyczne. Ktoś kiedyś powiedział, że do Salome potrzeba nastoletniej Izoldy, a do Elektry – niewiele starszej Brunhildy. Nicholls ma w repertuarze zarówno Izoldę, jak Brunhildę, i w obydwu tych rolach zbliża się do estetyki, jaką preferowałby nie tylko Wagner, ale i Strauss. Jej głos jest stosunkowo jasny i brzmi naprawdę młodzieńczo, w doskonałych warunkach akustycznych Theater Münster nie wymaga siłowej emisji, a zważywszy na nieprzeciętną inteligencję, olbrzymią muzykalność i umiejętności aktorskie śpiewaczki staje się idealnym wehikułem prześladującego Elektrę szaleństwa. Interpretacji Nicholls zdecydowanie bliżej do kreacji Rose Pauly z końca lat trzydziestych niż do legendarnych ujęć Inge Borkh i Birgit Nilsson – co wbrew pozorom należy uznać za komplement. Jej Elektra jest zarazem krucha i przerażająca, a co najważniejsze, rozwija się jako postać, od potężnego monologu „Allein! Weh, ganz allein” aż po upiorne „Ob ich die Musik nicht höre? Sie kommt doch aus mir” w finale opery. Godnie sekundowała jej Chryzotemis w osobie Margarity Vilsone, obdarzonej sopranem nośnym, bogatym w brzmieniu, a przy tym bardzo ciepłym. Znakomitą Klitemestrą okazała się Helena Köhne, dysponująca stosownym do tej roli, pięknie rozwiniętym i znakomicie prowadzonym kontraltem – zdecydowanie jednak mniej ofiarna jako aktorka, co w pełni zrozumiałe, skoro reżyser nadał jej między innymi tożsamość Angeli Merkel. Śpiewający ładnym skądinąd barytonem Johan Hyunbong Choi (Orestes) nie zdołał zbudować przekonującej postaci swego bohatera, co – o dziwo – udało się Aaronowi Cawleyowi w krótkiej partii Egistosa. Warto zwrócić uwagę na tego śpiewaka, który wylądował w inscenizacji Dittricha w zastępstwie niedysponowanego Garriego Davislima: młody Irlandczyk zapowiada się na ciekawego Heldentenora o złocistej barytonowej barwie. Spośród pozostałych wykonawców na szczególną wzmiankę zasłużyły Maria Christina Tsiakourma, Hasti Molavian, Wioletta Hebrowska, Katharina Sahmland i Robyn Allegra Parton, tworzące idealnie zgrany, choć zróżnicowany brzmieniowo ansambl pięciu Służebnych. Nad całością mistrzowsko panował Golo Berg, umiejętnie podkreślając zarówno nowatorstwo dzieła (demoniczny przedśmiertny „walc” Elektry!), jak i zaskakujący nieraz liryzm tej partytury.

Johan Hyunbong Choi (Orestes) i Rachel Nicholls, w głębi Helena Köhne (Klitemestra). Fot. Martina Pipprich

Wyszłam zachwycona jakością wykonania, nie mogąc jednak opędzić się od myśli, o ile byłoby piękniej i straszniej, gdyby obyło się bez swastyk, płonących Hindenburgów i wszechobecnych karaluchów. Mam nadzieję, że żaden wielbiciel teatru „nowoczesnego i otwartego na eksperymenty” nie zleci Dittrichowi przeniesienia na scenę Kafkowskiej Przemiany.

Przyjaciele w biedzie

Nowy, styczniowy numer „Teatru” tym razem bez żadnych opóźnień: dostępny w całości na papierze i w dużej części w sieci. A w nim między innymi teksty Anety Głowackiej i Katarzyny Tokarskiej-Stangret o nowym idiomie śląskim oraz rozmowa Janusza Legonia z Grzegorzem Krawczykiem, dyrektorem Teatru Miejskiego w Gliwicach; wywiad Szymona Kazimierczaka z Bartłomiejem Bobrowskim, aktorem Teatru Narodowego, występującym także jako drag queen Graża Grzech; recenzja książki Moniki Milewskiej Podróż na księżyc i w kilka innych miejsc – pióra Anny Jazgarskiej; oraz mój felieton z cyklu W kwarantannie. Kilka dni temu udało się wypracować kruchy kompromis w omawianej przeze mnie kwestii. Także – a może przede wszystkim – dzięki zaangażowaniu „zwykłych” miłośników opery, którzy w Polsce wciąż nie wierzą w swą siłę sprawczą. Zapraszamy do lektury.

Przyjaciele w biedzie

Duch nowych czasów i artyści

Już wkrótce nowe raporty „z terenu”: na początek z Münster i Bolonii, a potem się zobaczy. Tymczasem wróćmy pamięcią do koncertu inauguracyjnego NOSPR, który odbył się 16 października ubiegłego roku. Orkiestrą Gospodarzy dyrygował Domingo Hindoyan, partię solową w Koncercie fortepianowym F-dur Gershwina wykonał Rudolf Buchbinder. Oto krótki esej na marginesie trzech utworów, które znalazły się w programie tamtego wieczoru.

***

Od czasu, kiedy Eurypides po raz pierwszy wziął udział w agonie tragicznym – konkursie z udziałem trzech dramaturgów, organizowanym w Atenach podczas Wielkich Dionizjów – do momentu, w którym odniósł pierwsze zwycięstwo, minęło lat czternaście. Dziesięć lat później, w roku 431 p.n.e., kiedy tworzył tetralogię złożoną z Medei, Filokteta, Diktysa i dramatu satyrowego Żniwiarze, był już mężczyzną dojrzałym i kilkakrotnym zwycięzcą ateńskich zmagań tragików. W tamtym agonie poniósł jednak klęskę, do czego w głównej mierze przyczynił się szok wywołany pierwszym ogniwem tetralogii. Widzowie Medei nie przeżyli katharsis, nie oczyścili umysłu ze zgrozy, nie wykrzesali w sobie współczucia dla ogarniętej morderczym szałem czarodziejki, nie zrozumieli nowatorstwa najtragiczniejszego z greckich tragików, który rzucił im pod nogi klucz do tajemnicy ludzkiego losu, pierwszy w dziejach literatury dramat psychologiczny, dramat odrzucenia, nienawiści i okrutnej zemsty.

Ateńczycy nie byli gotowi na taką wersję mitu. Zżyli się z opowieścią o porzuconej kobiecie, której niedolę przypieczętowała śmierć dzieci z rąk bezlitosnych Koryntyjczyków, oswoili się też z historią, w której wzgardzona Medea chciała zapewnić swoim synom nieśmiertelność i zakopała ich żywcem w świątyni Hery, ale tym razem czary ją zawiodły. To Eurypides uczynił z niej dzieciobójczynię. To on – trawestując starożytne podsumowanie jego sztuki dramatopisarskiej – pokazał Medeę taką, jaką być mogła, nie zaś taką, jaką być powinna. Trafił na mur niezrozumienia. Przegrał w agonie z Sofoklesem i synem Ajschylosa. Odniósł zwycięstwo zza grobu: jego tragedia wyparła na dobre wcześniejsze warianty mitu, przez blisko dwa i pół tysiąca lat doczekała się setek reinterpretacji, do dziś budzi grozę i wstrząsa zbiorową wyobraźnią.

Martha Graham w balecie Serpent Heart, 1946 – tancerka porusza się wraz z interaktywną rzeźbą Isamu Noguchi, twórcy scenografii do prawie dwudziestu jej spektakli

Tuż po II wojnie światowej historia Medei posłużyła za kanwę baletu Samuela Barbera, skomponowanego na zamówienie Alice Ditson Fund przy nowojorskim Uniwersytecie Columbia – z myślą o Marcie Graham, wybitnej prekursorce tańca nowoczesnego. Zarówno Barber, jak i Graham postanowili uciec od litery narracji i wydestylować z dramatu Eurypidesa czyste, ponadczasowe emocje, łącząc osnowę mityczną z realiami współczesnymi wątkiem zdrady, toksycznego uczucia i niszczącej zazdrości. Balet, zatytułowany pierwotnie Serpent Heart (Wężowe serce) doczekał się premiery w maju 1946 roku, na deskach uniwersyteckiego Macmillan Theater. Przemianowany później na Cave of the Heart (Jaskinia serca), stał się jedną z ulubionych choreografii tancerki i do dziś nie spadł z afisza Graham Dance Company.

W roku 1947 Barber ułożył muzykę baletową w siedmioczęściową suitę Medea op. 23, wykonaną po raz pierwszy w grudniu 1948, przez Philadelphia Orchestra pod batutą Eugene’a Ormandy’ego. Siedem lat później skondensował materiał do postaci ciągłej kompozycji orkiestrowej, która ostatecznie weszła do katalogu jego twórczości pod tytułem Medea’s Dance of Vengeance op. 23a. Iście filmowa opowieść idzie tropem czułej miłości, która wyradza się w dramat podejrzeń i odrzucenia, by osiągnąć kulminację w opętańczym tańcu zemsty – zgodnie z dołączonym do partytury „programem”, który Barber zestawił z pojedynczych fraz wyrwanych z tragedii Eurypidesa. Moment przeistoczenia namiętności w szaleństwo jest w tym utworze równie nieuchwytny, jak w antycznej Medei.

Przewrotny element teatralny kryje się też w Gershwinowskim Concerto in F, skomponowanym wkrótce po oszałamiającym sukcesie Błękitnej rapsodii, na zamówienie Waltera Damroscha, szefa Symfoników Nowojorskich i jednego z najgorętszych entuzjastów poprzedniego koncertu fortepianowego Gershwina. O ile wówczas twórcę zainspirowały „mechaniczne stuki i łomoty” amerykańskich pociągów, o tyle Koncert F-dur, nieco bliższy tradycyjnym założeniom formy, musiał zrodzić się w jego wyobraźni na którymś z przedstawień amerykańskiego teatru muzycznego. Utwór rozpoczyna się zamaszystym, opartym na trzech dźwiękach motywem kotłów, który wkrótce ustępuje miejsca dzikim rytmom charlestona, wodewilowym przekomarzaniom fortepianu z poszczególnymi grupami w orkiestrze, atmosferze bluesowego nokturnu w części środkowej, wreszcie, w części trzeciej, odniesieniom do ragtime’u, wplątanym w kunsztowną fugę, która znika, zanim zdąży się na dobre rozwinąć. Wszystko to podlane „klasycznym” sosem, podkradniętym z talerzy Liszta i Czajkowskiego – zupełnie jak w broadwayowskich komediach z braćmi Marx.

Prawykonanie Concerto in F, 1925

Damrosch, który poprowadził premierę utworu w Carnegie Hall, 3 grudnia 1925 roku, z kompozytorem przy fortepianie, oświadczył potem, że „Gershwin dokonał prawdziwego cudu. Przemienił się w Księcia i wziął sobie za żonę jazzowego Kopciuszka: ku rozpaczy jej zawistnych muzycznych sióstr”. Prokofiew uznał Concerto in F za „amatorszczyznę”. Schönberg był zachwycony. Po przedwczesnej śmierci Gershwina w 1937 napisał, że mało kto wśród współczesnych kompozytorów umiał tak celnie wyrazić ducha nowych czasów.

Bardzo podobne zdanie o Brahmsie sformułował Robert Schumann, w 1853 roku, na łamach „Neue Zeitschrift für Musik”. Pierwsze szkice do symfonii c-moll, która z czasem miała stać się Pierwszą Brahmsa, powstały dwa lata później. Kompozytor wrócił do tych luźnych zapisków już po śmierci swego przyjaciela i mentora. Wciąż jednak nie miał pomysłu na spójną, a zarazem oryginalną strukturę, w którą mógłby ująć cisnące mu się do głowy myśli muzyczne. Olśnienie pojawiło się w roku 1868 – zanim jednak słynny motyw rogu alpejskiego, zanotowany gdzieś w górach w Szwajcarii, został uwzględniony w części finałowej, upłynęło osiem kolejnych lat. Prawykonanie I Symfonii, dziecka, które Brahms nosił pod sercem przeszło dwie dekady, odbyło się 4 listopada 1876 roku w Karlsruhe, pod batutą Feliksa Dessoffa, i spotkało się z dobrym przyjęciem krytyki. Na uznanie nowatorstwa utworu – jego nietypowych harmonii, niezwykłego kolorytu brzmieniowego, ultraromantycznej logiki narracji – przyszło jednak poczekać dłużej. Prawdziwie innowacyjnych dzieł sztuki współczesność nie umie ani opisać, ani wyrazić ich wielkości.