Jaś nie podołał

Po długim letnim oczekiwaniu z przyjemnością anonsuję wrześniowy numer „Teatru”, w którym między innymi znajdą Państwo coroczną ankietę krytyków, czyli podsumowanie minionego sezonu; esej Agaty Kędzi o teatrze tworzonym  z myślą o ludziach młodych i bardzo młodych; oraz rozmowę Kamili Paprockiej-Jasińskiej z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk. A także mój comiesięczny felieton, tym razem o niepokojącej instragramizacji i fejsbukizacji życia operowego, nie tylko w Polsce. Zapraszamy do lektury.

Jaś nie podołał

Żeglarz znikąd

Kiedy już się zdawało, że nic jest w stanie zdezorganizować życia operowego bardziej niż COVID, do wciąż tlącej się pandemii dołączyła wojna. Na polskich scenach zmieniła niewiele. Jeśli już, to jeszcze bardziej zubożyła repertuary naszych teatrów, i to raczej na długo, bo całkowitego bojkotu kultury rosyjskiej przestrzegamy nieraz ściślej niż sami Ukraińcy. Inaczej się dzieje na świecie, który zwątpił w skuteczność artystycznych sankcji i oberwał już rykoszetem za zbyt gorliwe ich wprowadzenie w pierwszych miesiącach inwazji. Solidarność z walczącą Ukrainą manifestuje się teraz na innych polach. Można by rzec, że środowisko operowe wkroczyło w etap wojny pozycyjnej. Między leseferystami a zwolennikami kategorycznych sankcji rozpościera się pas ziemi niczyjej, niekontrolowany przez żadną ze stron. Oberwą ci, którzy naruszą tę kruchą równowagę, co przytrafiło się także Oksanie Łyniw, która wkrótce po objęciu kierownictwa muzycznego Teatro Comunale di Bologna zrezygnowała z poprowadzenia koncertowych wykonań Jolanty Czajkowskiego: po fali gwałtownych protestów ze strony rodaków, oburzonych nie tylko wyborem dzieła, ale też obsadzeniem Rosjanki w jednej z ról drugoplanowych.

W Bayreuth podobnych kontrowersji nie było. Łyniw cieszy się niezmienną sympatią tutejszej publiczności, zwracającej uwagę nie tyle na jej gafy, co na ogólną postawę wobec wojny. W ubiegłym sezonie powitano ją z otwartymi ramionami jako pierwszą w historii festiwalu kobietę za pulpitem dyrygenckim. W tym roku powróciła na Zielone Wzgórze z Latającym Holendrem w ujęciu rosyjskiego reżysera Dymitra Czerniakowa. W inscenizacji, która ściągnęłaby do Bayreuth tłumy polskich melomanów, gdyby w partii tytułowej, zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami realizatorów, wystąpił Tomasz Konieczny. Wielu z tych samych melomanów nie wpuściłoby Czerniakowa za próg żadnego polskiego teatru: nie tylko z racji narodowości, ale i dlatego, że artysta był jednym z sygnatariuszy słynnej petycji przeciwko bojkotowi rosyjskich artystów, podpisanej między innymi przez Barbarę Hannigan i Antonia Pappano. Łyniw wystarczyło, że Czerniakow okazał jednoznaczne wsparcie dotkniętym wojną Ukraińcom. Mnie też to wystarczyło, przyjechałam i nie żałuję.

Po prawej Thomas J. Mayer (Holender). Fot. Enrico Nawrath

Bayreuckie produkcje – chyba że kompletnie nieudane – wyraźnie krzepną w kolejnych sezonach. Skrytykowanego tuż po premierze Lohengrina w reżyserii Yuvala Sharona żegnano w tym roku nieledwie ze łzami w oczach. Zapewne podobnie będzie z Holendrem Czerniakowa, choć artysta – swoim zwyczajem – opowiedział w nim całkiem inną historię, z pozoru nie wchodząc w żaden dialog z pierwowzorem. Podkreślam: z pozoru. Jeśli przezwyciężyć w sobie zrozumiały bunt wagneryty i podejść do tej inscenizacji z całkiem otwartą głową, wyjdzie na jaw, że Czerniakow rozprawił się z tym, co w dziele nieznośne i niepojęte. Przede wszystkim z motywami rządzącymi Sentą, która – owszem – jest prototypem późniejszych Wagnerowskich kobiet-odkupicielek, ale zarazem postacią skrajnie irytującą, przekraczającą cienką granicę między uporem rozbisurmanionej nastolatki a równie szczenięcą głupotą i naiwnością. Zmieniając udręczonego żeglarza-tułacza w wyrachowanego mściciela, Czerniakow wreszcie tę głupotę uzasadnił, a tym samym, paradoksalnie, uprawdopodobnił historię opowiedzianą przez Wagnera. Nastoletni bunt Senty przybiera formę bezmyślnego zauroczenia tajemniczym przybyszem – zauroczenia, które nie mija nawet wówczas, gdy Holender odsłania swą prawdziwą twarz. Jej miłość przypomina uczucia, jakimi niedojrzałe emocjonalnie kobiety darzą terrorystów i seryjnych morderców.

Taka opowieść wymaga wstępu (w postaci przejmującej pantomimy na dźwiękach uwertury, kiedy poznajemy przyczynę dziecięcej traumy Holendra: jego matka, odrzucona przez Dalanda, popełniła samobójstwo na oczach chłopca) i zmodyfikowanego zakończenia, znów tylko pozornie niezgodnego z intencją kompozytora (orgię zemsty przerywa Mary, w wersji Czerniakowa żona Dalanda, zabijając przybysza; opamiętanie Senty i jej pojednanie z matką zastępują tradycyjną wizję przemienienia). Czerniakow realizuje swoją koncepcję z podziwu godną precyzją, w czystej, przyjaznej śpiewakom, olśniewającej wizualnie przestrzeni (w scenografii jak zwykle własnego projektu, doskonale oświetlonej przez Gleba Filsztyńskiego). To nieprawda, że w jego inscenizacji nie ma morza ani statku. Bliskość oceanu sugerują kostiumy Jeleny Zajcewej. Statek-widmo pojawia się w czasie jednej ze zmian, albo raczej misternych obrotów wciąż tych samych dekoracji – pod postacią sunącego w głębi sceny żagla, który ostatecznie, ku zaskoczeniu widzów, okazuje się wieżą miejskiego kościoła. Jest w tym spektaklu kilka momentów pamiętnych: począwszy od rozpaczliwej próby przywrócenia godności samobójczyni, kiedy zszokowany chłopiec zatrzymuje rozhuśtane na sznurze zwłoki matki i sznuruje jej buty, poprzez tragikomiczną scenę oświadczyn Holendra na przeszklonej werandzie domu Dalanda, aż po złowieszczy kontrast dwóch chórów w trzecim akcie, w którym upiorni żeglarze przywodzą na myśl równie upiorne skojarzenia z członkami gangsterskiej Braci z Sołncewa. W świetle wydarzeń ostatnich miesięcy tym mocniejszym głosem przemówił błękitno-żółty koloryt przedstawienia, zwłaszcza w scenie finałowej pożogi miasta, z wirującą w powietrzu masą „czarnych latawców” – szczątków ze spalonych domów, jak w wierszu Czesława Miłosza.

Elisabeth Teige (Senta) i Eric Cutler (Eryk). Fot. Enrico Nawrath

Przyznaję, że po niedawnych doświadczeniach z Holendrem pod batutą Anthony’ego Negusa poprzeczkę muzycznych oczekiwań miałam ustawioną bardzo wysoko. Z nawiązką spełniła je Elisabeth Teige w roli Senty, obdarzona mięsistym, niezwykle urodziwym, aksamitnym w brzmieniu sopranem, którym włada po mistrzowsku, subtelnie cieniując dynamikę i uwypuklając napięcia w obrębie każdej niemal frazy. Odrobinę rozczarował mnie Thomas J. Mayer w partii tytułowej, śpiewak bardzo sprawny i kulturalny, pozbawiony jednak wyrazistości swego poprzednika Johna Lundgrena, który stworzył mrożący krew w żyłach portret mężczyzny równie odpychającego osobowościowo, jak uwodzącego pięknem dramatycznego, roziskrzonego metalicznym blaskiem barytonu. Klasę samą dla siebie – także pod względem aktorskim – zaprezentował niezawodny Georg Zeppenfeld w roli Dalanda. Eryk w osobie Erica Cutlera wypadł bez zarzutu w warstwie czysto wokalnej, aczkolwiek zabrakło mu subtelności i umiaru w kształtowaniu tej niewdzięcznej dramaturgicznie postaci. W partii Sternika doskonale sprawił się Attilio Glaser, dysponujący zdrowym, jasnym, świetnie podpartym tenorem lirycznym. Głęboki, okrągły kontralt Nadine Weissman (Mary) zdradzał pewne oznaki zmęczenia, zrównoważone pełnym zaangażowaniem w niełatwą w tym ujęciu rolę tragicznej partnerki Dalanda.

Scena z III aktu. W środku Attilio Glaser (Sternik). Fot. Enrico Nawrath

Trudno jednak przewidzieć, jak śpiewacy odnaleźliby się w tej partyturze, gdyby Oksana Łyniw – zamiast przez większość narracji skupiać się na powściąganiu wolumenu orkiestry – zadbała o muzyczną logikę tej opowieści i wynikające z niej bogactwo pracy motywicznej. Latający Holender w jej ujęciu rozpadł się na szereg niepowiązanych ze sobą numerów, z orkiestrą zaledwie akompaniującą, nie zaś współtworzącą fabularną tkankę utworu, z solistami zostawionymi samym sobie przez schowane gdzieś w tle instrumenty. Zabrakło tej interpretacji ciężaru gatunkowego, soczystości brzmienia, czasem zaś zwykłej swobody, co kilkakrotnie skończyło się asynchronem między sceną a krytym kanałem, nie wspominając już o szorstkich, niepewnych intonacyjnie przebiegach w partii smyczków i asekuracyjnych wejściach w grupie instrumentów dętych. Ukraińska dyrygentka dostała jednak wielki kredyt zaufania od bayreuckiej publiczności i obecnych na spektaklach krytyków, ja zaś ten kredyt przedłużę – w nadziei, że w którymś z kolejnych sezonów, w bardziej sprzyjających okolicznościach, wszystko się zepnie, uładzi, zestroi.

Oby jak najszybciej. Świat naprawdę potrzebuje pociechy. Nie tylko na wyrost.

Versank ich jetzt in wunderbares Träumen

Na dobrą sprawę wciąż nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tyle lat zwlekałam z wyprawą do świątyni Wagnera na Zielonym Wzgórzu. Być może z wrodzonej przekory. Być może z lęku przed odrzuceniem – wystarczająco długo pracowałam w „Ruchu Muzycznym”, by utwierdzić się w przekonaniu, że jedynym polskim krytykiem, któremu udaje się regularnie akredytować w Bayreuth, jest Józef Kański (którego niniejszym serdecznie pozdrawiam, jeśli przypadkiem to czyta). A być może dlatego, że znalazłam już swego Świętego Graala i obawiałam się (poniekąd słusznie), że słynny festiwal wagnerowski nie dostarczy mi nigdy podobnych wzruszeń. A jednak się przełamałam i nie żałuję. Od mojej pierwszej wizyty, tuż przed pandemią, minęły trzy lata. Lubię rytuały. Nie wyobrażam już sobie domknięcia sezonu bez wizyty we frankońskim miasteczku. Za każdym razem się cieszę, że jedna z nielicznych wegańskich knajpek w rejencji wciąż działa i niezmiennie serwuje gorący napój ze świeżego imbiru. W tym roku ze smutkiem przyjęłam plajtę kawiarni, w której można było wybierać między tematycznymi zestawami wagnerowskich śniadań. Ze zdziwieniem odkryłam, że po dwóch latach treningu oddechowego w maskach FFP2 bez trudu znoszę duchotę bayreuckiej widowni, nawet przy sali wypełnionej do ostatniego miejsca. Wrzesień zapowiada się bardzo pracowicie. Jutro ruszam w kolejną podróż, z całkiem inną muzyką i w zupełnie odmiennym pejzażu. Niedługo czeka Państwa istny zalew recenzji. Tymczasem jeszcze chwilę odetchnijmy przed Niespodziewanym Końcem Lata, „…ści naszej jeszcze raz uwierzmy” – przecież właśnie tą drogą przychodzi do nas wszelka mądrość, jak słusznie kiedyś zauważył sam Ryszard Wagner.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Oznaki przełomu

Definitywnie kończy się stary sezon i wkrótce – oby bez przeszkód – rozpocznie się nowy, który zapowiada się wyjątkowo obficie i pod względem repertuarowym nieco inaczej niż zwykle. Wkrótce ruszam na Latającego Holendra do Bayreuth, trochę w ramach studiów porównawczych z niedawnym wykonaniem pod batutą Anthony’ego Negusa w GPO, trochę z ciekawości, jak po kilku zmianach w obsadzie wypadnie w roli tytułowej Thomas Johannes Mayer, którego bardzo dobrze wspominam z występów w Berlinie przed kilku laty. Tymczasem zamykam sezon tegorocznych wspomnień z NOSPR, esejem na marginesie koncertu 24 czerwca, pod batutą Lawrence’a Fostera i z udziałem pianistki Plameny Mangovej. Dołączam też nieustające podziękowania dla Mecenasów Upiora i przypomnienie, że tuż pod wyszukiwarką strony znajdą Państwo link z bezpośrednim przekierowaniem na Patronite.

***

Początki kariery Schuberta były tak trudne, że wielu miłośników jego twórczości niesłusznie usuwa w cień wszystko, co powstało przed rokiem 1818, kiedy kompozytor ostatecznie porzucił pracę w szkole, został bez grosza przy duszy i poszedł za swym powołaniem dzięki hojnemu wsparciu przyjaciół. Wygląda jednak na to, że brzemienna w skutki decyzja zapadła już wcześniej, być może już w roku 1813, kiedy Schubert ukończył swą pierwszą symfonię – w wieku zaledwie szesnastu lat, w piątym roku nauki w prestiżowym Kaiserlich-königliches Konvikt w Wiedniu, utworzonym w 1773 roku, po upaństwowieniu miejscowego gimnazjum jezuickiego z internatem. Ojciec kompozytora, Franz Theodor Florian, syn morawskiego chłopa, był nie tylko uzdolnionym muzykiem, lecz przede wszystkim niezwykle ambitnym nauczycielem. Po przeprowadzce spod Ołomuńca w dwa lata zyskał niezbędne uprawnienia i założył nieźle prosperującą szkołę w Lichtental na północnych obrzeżach Wiednia. Mały Franz został jej uczniem w wieku lat pięciu, odebrawszy wcześniej od ojca pierwsze lekcje gry na fortepianie. Trzy lata później zaczął się uczyć gry na skrzypcach: niedługo potem grywał już na altówce w rodzinnym kwartecie, z dwoma starszymi braćmi i ojcem realizującym partię wiolonczeli. Zanim skończył lat dziesięć, miał już za sobą pierwsze próby kompozytorskie, zdradzał też niepospolite uzdolnienia wokalne. Zdaniem Franza Theodora, miał wystarczające zadatki na wszechstronnego muzyka dworskiego, a z czasem następcę ojca w roli dyrektora szkoły w Lichtental.

Josef Abel, portret młodego Schuberta (przed 1818). Ze zbiorów Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu

Właśnie dlatego Franz Theodor wystarał się dlań o stypendium na naukę w Stadtkonvikt i polecił swego najmłodszego syna uwadze Antonia Salieriego, szefa wiedeńskiej Hofkapelle. Nieśmiały chłopak doskonalił umiejętności pod okiem organisty Wenzla Ružički, co dzień grywał w szkolnej orkiestrze, po kilku miesiącach został jej koncertmistrzem, zdarzało mu się nawet zastępować mistrza Ružičkę za pulpitem dyrygenckim. Z resztą przedmiotów szło mu raczej niesporo: nie nadążał za prymusami na lekcjach łaciny i greki, miał też kłopoty z opanowaniem programu matematyki. Gdyby nie Salieri, który z miejsca docenił drzemiący w nim talent i zaczął udzielać mu prywatnych lekcji teorii i kompozycji, młody Schubert zapamiętałby lata nauki w konwikcie jako nieustające pasmo frustracji i niespełnionych ojcowskich oczekiwań. Jego I Symfonia D-dur poniekąd zwieńczyła młodzieńczy etap w jego twórczości – po wielu i tak już udanych próbach w dziedzinie muzyki fortepianowej, kameralnej, chóralnej i orkiestrowej. Klasyczna w formie i treści, z ewidentnymi nawiązaniami do symfonii londyńskich Haydna, Symfonii praskiej oraz serenad Mozarta, z drugiej zaś strony przezornie niewzbudzająca skojarzeń z symfoniką Beethovena – zdaniem współczesnych badaczy zdradza nie tylko oznaki doskonałego opanowania rzemiosła, ale też niezwykłego wyczucia czasu i formy, które wraz z romantycznymi innowacjami dadzą w pełni o sobie znać w późniejszych symfoniach Schuberta. Kompozytor opatrzył partyturę adnotacją finis et fine – jakby tym dobitniej pragnął zaznaczyć ważną cezurę, moment decyzji, na której nie zaważyły nawet późniejsze lata wymuszonej przez ojca pracy w szkole.

Przełom w życiu Mendelssohna – tyle że innej natury – dokonał się w marcu 1837 roku. Kompozytor, opromieniony sukcesem oratorium Paul w Lipsku i Bostonie, szczęśliwy w miłości, stanął na ślubnym kobiercu z prześliczną Cecylią Jeanrenaud, po czym wyruszył z nią w blisko dwumiesięczną podróż po Nadrenii i w góry Schwarzwaldu. Nie spodziewał się, że małżeńskie uciechy całkiem zaburzą jego dotychczasowy rytm pracy. Z II Koncertem fortepianowym d-moll, zamówionym na festiwal w Birmingham, zmagał się od początku kwietnia aż do prawykonania we wrześniu. Po żadnym z jego utworów nie zostało tyle odrzuconych w twórczym procesie szkiców. Rezultat zawiódł jego oczekiwania, o czym świadczy choćby list do Ferdinanda Hillera, w którym Mendelssohn wyraził obawę, że przyjaciel „z obrzydzeniem odtrąci” jego nowy koncert. Krytycy też zachowali rezerwę. Schumann, skądinąd wielki entuzjasta muzyki Mendelssohna, ubolewał, że kompozycja jest wtórna, w warstwie harmonicznej zbyt często nawiązuje do spuścizny Bacha, a co gorsza, nie wykazuje żadnych znamion rozwoju w porównaniu z wcześniejszym o blisko dekadę Koncertem g-moll. Sam twórca skwitował swoje fiasko kąśliwą uwagą, że tak właśnie kończą się próby napisania czegokolwiek w tonacji molowej podczas miodowego miesiąca. Dzieło wróciło jednak do światowego repertuaru, i jeśli wzbudza dziś jakiekolwiek zastrzeżenia, to tylko z uwagi na względnie nieskomplikowaną partię solową fortepianu.

Żona może być też katalizatorem twórczego przełomu, o czym Elgar przekonał się prawie dziesięć lat po ślubie, w październiku 1898 roku, kiedy wrócił do domu po wyjątkowo męczącym dniu pracy z uczniami. Zjadł kolację, zapalił cygaro i usiadł do fortepianu. Alice przerwała mu po kilku minutach i wykrzyknęła: „Podoba mi się ta melodia! Co to takiego?”. Edward odparł, że nic, ale coś pewnie można z tym zrobić. Słowa dotrzymał. W ciągu niespełna trzech miesięcy skomponował cykl czternastu wariacji orkiestrowych na „temat własny”, rozwinięty z zaimprowizowanej w tamten wieczór melodii i nazwany później Enigma. Utwór zadedykował sportretowanym w wariacjach bliskim, między innymi żonie, znajomym muzykom, miejscowym notablom, sobie samemu, być może też dawnej ukochanej. Prawykonanie w St. James’s Hall w Londynie, 19 czerwca 1899, pod batutą Hansa Richtera, zakończyło się pełnym sukcesem i ugruntowało pozycję Elgara jako najwybitniejszego angielskiego twórcy swego pokolenia. Na pytania o tytułową enigmę – cisnące się krytykom na usta, bo Elgar słynął z zamiłowania do szyfrów – kompozytor odpowiadał, że zagadka musi pozostać nierozwiązana.

Bohater wariacji „G.R.S.” – organista George Robertson Sinclair wraz z nieodłącznym buldogiem o imieniu Dan

Jak się łatwo domyślić, odmowa wyjaśnienia tym bardziej pobudziła wyobraźnię tropicieli tajemnic. Niemal rok w rok pojawiają się nowe hipotezy, wysuwane nie tylko przez muzykologów, lecz także literaturoznawców i kryptografów. Jedni szukają zaszyfrowanej w temacie liczby π, drudzy odniesień do Szekspira i Pisma Świętego, jeszcze inni twierdzą, że słynny temat jest kontrapunktem do jakiejś powszechnie znanej melodii, może Auld Lang Syne, może zmodulowanej do trybu molowego arii z Così fan tutte, a może fragmentu innej kompozycji Elgara. Sceptycy twierdzą, że jeśli czegokolwiek można się w nim doszukać, to impresji z Mozartowskiej Praskiej, której Elgar niedługo przedtem wysłuchał na koncercie w Leeds.

Ostatni z przełomów dokonuje się na naszych oczach. Eduard Resatsch, wiolonczelista Bamberger Symphoniker, w niespełna pięciominutowej UKRAINIE zmieścił wszystko, o czym co dzień czytamy w nagłówkach gazet: modlitwę, zgiełk wojny, hymn Europy i Szcze ne wmerła Ukrajiny i sława, i wola. Jak z utworem obejdzie się czas, jeszcze nie wiadomo. Oby los obszedł się jak najłaskawiej z pozostałymi w ojczyźnie rodakami ukraińskiego muzyka.

Od zmierzchu do świtu

Gdyby takie lato nastało przed wiekiem, słowa żniwnej pieśni „pola już bziałe” rozniosłyby się po mazurskich wioskach co najmniej trzy tygodnie wcześniej niż zwykle, a o tej porze nikt by już „sierzpów nie zapuscał”, tylko zostawiał w polu ostatnie kłosy, żeby ochronić zboże w stodole przed plagą myszy. Że lato na Mazurach kończy się w tym roku tak samo raptownie, jak się raptownie zaczęło, można było wywnioskować już z gromadzących się na polach sejmików bocianich. Nie spodziewałam się jednak, że w połowie sierpnia, z lasu po drugiej stronie jeziora Majcz, dobiegną mnie po zmierzchu odgłosy rykowiska – jelenich godów, które zwiastują niechybne nadejście jesieni i toczą się zwykle dopiero we wrześniu.

Tadeusz Śliwiński pisał przed wojną, że ruch wśród jeleni i zmiana futra na kolor zimowy zaczynają się jeszcze przed przystąpieniem do rykowiska. „Byki, które poprzednio chodziły razem, popatrują na siebie z ukosa, a nawet próbują siły swoich wieńców, nie są to jeszcze walki ostateczne, ale fechtunek dla wprawy. Łanie zaczynają się skupiać i naradzać, a nawet matki, mające młode, porzucają je niekiedy na pewien czas, aby z sąsiadkami porozumieć się o przyszłym wyborze władcy”. Dawni leśnicy opisywali jelenie amory językiem krytyków muzycznych: wspominali w swych relacjach o preludium do ryku, o tonach urywanych, głosach uwodzicielskich i głosach grobowych, o rytmie godów, mierzonym częstotliwością i natężeniem wydawanych odgłosów. Tegorocznej sierpniowej nocy nad Majczem rej wiódł jeden silny byk, któremu nieśmiało potowarzyszyły słabsze, po czym stado się rozeszło. W ciemnościach odzywały się już tylko sowy, lelki i zagubione pisklęta żurawi.

A potem nastał świt. Tamtego poranka ciepły i mglisty, ostatniego dnia zwiastujący zmianę pogody. Zeszłam nad jezioro pół godziny przed wschodem słońca, kiedy niebo było jeszcze bezchmurne, a tafla wody przejrzysta jak szkło. Miałam poczucie, że nic się nie dzieje, a tymczasem zmieniało się wszystko. Majcz zaczął falować, ptasi skwir na przemian wybuchał i zacichał w coraz to innej kępie trzcin, słońce pojawiło się nagle nad linią drzew, po czym lunął deszcz. I skończył się równie raptownie, jak raptownie się zaczął.

Sezon moich jesiennych wędrówek też zacznie się wcześniej w tym roku. Będą deszcze, będą gody, będzie czas dzielenia się tym, co zbiorę, i przędzenia nowych nici. Na razie fechtuję dla wprawy. Znów zmieni się wszystko, choćbyśmy mieli poczucie, że nic się dzieje.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

All’s Well, Captain!

Whenever I sit down to write a review, I feel like a Owl from Winnie-the-Pooh telling Kanga an Interesting Anecdote full of long words like Encyclopaedia and Rhododendron – to which Kanga isn’t listening. Hard is the fate of a critic in a reality without rules, in a world in which freedom is mixed with arbitrariness and attempts at honest assessment supported by arguments are equated with heartless nit-picking. However, there is nothing to complain about, especially when there emerges an opportunity to experience a work as an “ordinary” music lover, which a true critic remains till the end of his or her life – contrary to accusations of having lost the ability to listen spontaneously. This is precisely what happened to me with Der fliegende Holländer, performed just twice at the new house of Grange Park Opera: treated by the company’s CEO Wasfi Kani as a test, as it were, making it possible to see whether Wagner would be catch on in a country house theatre in Surrey – and in keeping with this strategy, presented without any support (or protest) from British or foreign critics, in a pared-down production mysteriously labelled “free staging”, but with a fine cast and conducted by Anthony Negus, a representative of the Red List of endangered conductors who believe that opera can be as intense an experience as it was in the days before the internet and streaming platforms. An opportunity came, the experiment was successful, and deep down in my critic’s soul there arose an irresistible temptation to share my delight with as many readers as possible.

Peter Rose (Daland) and Bryn Terfel (Dutchman). Photo: Grange Park Opera

I began with a cheerful essay for Tygodnik Powszechny, in which I described the story of the problematic inheritance from Bamber Gascoigne’s aunt, encouraging potential tourists to visit the picturesque “The Horsleys” at least for a day. I intended to stop at that. I changed my mind. Having left aside the memories of the intrinsic element of performances at British country house operas – a parade of cocktail dresses, dinner jackets and straw hats, hampers filled to the full and stands with champagne and elderflower lemonade – I decided to come to the point. The musical point of Negus’ concept which had been maturing for years and which I had been watching for five years – since his Dutchman at Theater Lübeck, followed one year later by performances of Wagner’s Romantic opera launching another season at Longborough Festival Opera. Before that Negus conducted Der fliegende  Holländer at the Welsh National Opera, in David Pountney’s staging and under Carlo Rizzi’s musical directorship. After what I heard at West Horsley, I no longer wonder how much Negus owes to his long apprenticeship under the guidance of famous masters of the baton. Instead, I’m trying to figure out how much these masters missed in their contact with one of the most sensitive and, at the same time, the humblest, unassuming specialists in dramatic-musical narrative of Wagner’s masterpieces.

The brick edifice of Grange Park Opera, which from the outside brings to mind the bizarre structures designed by William King-Noel, Earl of Lovelace, scattered nearby, but inside hides an acoustically phenomenal, multi-level auditorium with a typically “Italian” stage in the style of Milan’s La Scala. Clear sound, undampened by anything, carries evenly throughout the interior. The singers do not have to engage in shouting matches with the orchestra, and the orchestra does not have to restrain itself too much in order not to overwhelm the singers. The listeners are transported into a bygone operatic world from before the expansion of loud, sometimes frightfully “perfected” orchestral instruments, from before the demise of the bel canto technique, annihilated in the uneven fight between the human voice, and the inhuman space and increasingly cruel demands of audiences, often unfamiliar with the physiology of singing.

Rachel Nicholls (Senta). Photo: Grange Park Opera

I have already written so much about Negus’ interpretations of Der fliegende  Holländer that I can unashamedly admit that each new performance under his baton suggests to me comparisons with achievements of old Kapellmeisters. This is not to point to sources of alleged inspiration, but to be confirmed in my conviction that Negus is one of the few conductors today who subordinate the entirety of their approach to Wagner’s scores to the laws of musical storytelling. And every time it is his own story – open to discussion, but always clear, highlighting those elements which, according to Negus, matter the most when it is necessary, which carry the narrative forward or push it to the background on other occasions. Negus is not afraid of “old-fashioned” portamenti or strong dynamic contrasts, or of accelerating and slowing down of the narrative in the spirit of genuine tempo rubato, in which time is not “stolen” with impunity, but is always given back at the end of the swaying musical phrase. By some mysterious way he maintains a balance between lyricism and declamation: the words delivered by the soloists under his baton flow from their mouths like ordinary speech, yet they are breathtaking in their tunefulness and uncommon melodic elegance.

Negus’ individual approach to the score of Der fliegende  Holländer can be felt already in the overture: with vividly highlighted, precisely delivered motifs of the eponymous hero, of love and of redemption. Negus’ storm has all the markings of a sea squall: it does not rage, like in Krauss’ interpretation, like a storm on Alpine peaks, it does not roll along with a solid sequence of thunders like in Keilberth’s and Knappertsbusch’s interpretations. It washes the ship’s deck in waves, it furls in the ragged sails, it dies down deceptively only to flare up again a moment later. Nothing is either unequivocally ghostly or entirely human. The swaggering singing of sailors from Act One bears a similarity to the initial scene of Marschner’s opera Der Vampyr, the chorus “Summ und brumm” from Act 2 – to the illustrative nature of musical devices from Weber’s Freischütz. The Dutchman is surprisingly fragile and vulnerable here, Senta – surprisingly strong and determined in the pursuit of her goal. At the end of the spectrum opposite to the romantic protagonists we find characters so humanly ordinary that it is hard not to empathise with them. They include, above all, Daland, who brings to mind irresistible associations with Rocco from Fidelio, and Eric – touchingly lyrical, Schumannian even. The narrative constructed by Negus seems like a prequel to Wagner’s later masterpieces: in the middle section of the Dutchman’s monologue “Die frist ist um”  we can already hear the anguish of Kundry from Parsifal, in the finale the love’s transfiguration of Isolde can be heard more emphatically than usual.

Nicky Spence (Eric). Photo: Grange Park Opera

Negus was able to finally present this tender and insightful interpretation in its full glory: with the superb Gascoigne Orchestra, excellent festival chorus and brilliant cast, sensitive to every suggestion. Bryn Terfel may be the most outstanding Dutchman in the world at the moment: together with Negus he turned some signs of tiredness in the voice and shortcomings in the upper register to the advantage of his protagonist, like Hans Hotter had done years later in collaboration with Fritz Reiner. Rachel Nicholls’ dark, round soprano turned out to be a perfect vehicle of determination of a very feminine Senta. It’s been a long time since I heard Eric (Nicky Spence) so wonderfully lyrical yet vocally at ease. The velvety-voiced Peter Rose was in a class of his own as Daland, torn between greed and his feelings for his daughter. Carolyn Dobbin as Mary fully capitalised on her earlier success from Longborough. Elgan Llŷr Thomas made his debut as Steersman. His is a handsome, metallic tenor with the makings of a spinto, although still a bit uneven across the registers.

The “free staging”  proved to be Stephen Medcalf’s clear and well-organised directing in Francis O’Connor’s sets from the last act of Ponchielli’s Gioconda  – the two men’s joint production premiered at Grange Park just over a month earlier. It was a commendable example of operatic recycling – at a time when opera houses in much poorer countries waste most of their budgets on lavish stagings, which often fail completely.

Everything seems to suggest that Wasfi Kani’s experiment – organised without much publicity but fully successful – will lead to more Wagnerian ventures at Grange Park Opera. In the meantime – to refer to Winnie-the-Pooh once again – as that is really the end of the story, and I am very tired after that last sentence, I think we shall stop there for a moment.

Translated by: Anna Kijak

Pieśni i tańce pocieszenia

Na tej stronie jestem już z Państwem od ośmiu lat. I z każdym kolejnym rokiem przekonuję się, że porą najpracowitszą i najowocniejszą jest lato, kiedyś utożsamiane z sezonem ogórkowym w życiu kulturalnym. Właśnie wróciliśmy z kolejnych NIFC-owskich warsztatów krytyki muzycznej, tym razem zorganizowanych w Dusznikach, przy okazji tamtejszego Festiwalu. Działo się więcej niż kiedykolwiek, i to pod każdym względem – a jednak rozstaliśmy się w poczuciu niedosytu i z nadzieją na kolejne spotkania. W szeregach „kursantów” dokonała się całkowita zmiana warty. Do Dusznik przyjechał nowy narybek i oby z biegiem lat tak pięknie dorósł, jak nasi poprzedni wychowankowie: prowadzący dziś własne blogi, podkasty i strony internetowe, zatrudniani w najbardziej prestiżowych instytucjach muzycznych w Polsce, pracujący już sami jako redaktorzy, którzy wyciągają pomocną dłoń w stronę młodszych kolegów po fachu. Dziękujemy, trzymamy kciuki i prosimy o jeszcze, a tymczasem wracamy do wspomnień minionego sezonu i koncertu NOSPR 9 czerwca, pod batutą Lawrence’a Fostera, z udziałem mezzosopranistki Karoliny Sikory, skrzypka Yamena Saadiego i chórów NFM.

***

Doktor Charles Broadley cieszył się w Cambridge sympatią. Być może dlatego, że niespecjalne predyspozycje akademickie i jeszcze skromniejsze uzdolnienia twórcze łączył z gotowością do realizowania swych marzeń z pomocą innych, bardziej utalentowanych kolegów. Za przysługi odwdzięczał się hojnie, bo na pieniądzach akurat mu nie zbywało. Było go stać na lekcje muzyki u samego Ignaza Moschelesa, który w 1825 roku osiadł w Londynie, by objąć posadę nauczyciela fortepianu w Royal Academy of Music. Żona Moschelesa wspominała go jako mężczyznę wielkiej postury, ogarniętego obsesją pisania utworów równie wielkich jak on sam. Choć pomysły dosłownie „kipiały mu spod peruki”, jego próby kompozytorskie kończyły się zawsze tak samo: Moscheles układał wszystko od nowa po swojemu, a na skierowane do ucznia pytanie, czy o to mu właśnie chodziło, niezmiennie dostawał odpowiedź, że jak najbardziej.

Jesienią 1840 roku Broadley stworzył rymowaną parafrazę Psalmu 13 i poprosił mistrza o pośrednictwo w kontakcie z Mendelssohnem, przyjacielem Moschelesa jeszcze z czasów berlińskich i ojcem chrzestnym jego syna Feliksa, kiedy cała rodzina – ze względów praktycznych – zdecydowała się przejść z religii mojżeszowej na anglikanizm. Za skomponowanie stosownej muzyki Broadley zaproponował Mendelssohnowi okrągłą sumę 20 gwinei – według ówczesnych standardów londyńskich wystarczającą na roczne utrzymanie domowej służącej. Mendelssohn przyjął zamówienie i niemal od ręki skreślił pierwszą wersję hymnu Why, o Lord, delay for ever, przeznaczoną na alt solo, chór oraz organy i wydaną jeszcze w tym samym roku w Londynie oraz w Bonn.

Ekscentryczny mecenas być może nie miał talentu, ale z pewnością miał gust. Zachwycony utworem, kilkanaście miesięcy później zwrócił się do Mendelssohna ponownie, tym razem z prośbą o zorkiestrowanie hymnu. Kompozytor znów wyraził zgodę. Mile połechtany uznaniem Broadleya i jego szczodrobliwością – kolejne zamówienie zasiliło jego budżet kwotą 10 gwinei – postanowił uzupełnić trzecią część kompozycji rozbudowaną chóralną fugą, do kwintetu i drzewa w orkiestrze dołączając także trąbki i kotły. W liście do Moschelesa podkreślił, że jest z niej wyjątkowo zadowolony i nie zamierza wnosić o podwyżkę honorarium. „Niech Broadley przyjmie ją ode mnie w prezencie, jak dorzucony do sprawunków pierniczek”. Utwór w tym kształcie, znany dziś pod tytułem Hymne albo Drei geistliche Lieder und Fuge op. 96, cieszył się sporą popularnością do roku 1846, kiedy Moscheles na dobre wyjechał z Londynu. Później popadł w zapomnienie na przeszło sto lat. Dziś wraca do łask, uwodząc nie tylko wspaniałą fugą, lecz także subtelną, pełną nietypowych rozwiązań orkiestracją, zwłaszcza w części drugiej z udziałem głosu solowego.

Ernest Bloch z żoną Marguerite oraz dziećmi Lucienne, Ivanem i Suzanne, ok. 1910

W przeciwieństwie do Mendelssohna, którego ojciec był gorącym zwolennikiem asymilacji, ochrzcił dzieci w obrządku kalwińskim i sam później dokonał konwersji, Ernest Bloch pielęgnował przez całe życie swą żydowską tożsamość kulturową. Może było w tym coś z buntu: jego przodkowie mieszkali w Szwajcarii od kilku pokoleń i choć nigdy nie udało im się wrosnąć w tkankę miejscowej społeczności, nie dbali o pamięć swych źródeł. W 1916 roku Bloch otworzył kolejny rozdział w dziejach rodzinnej wędrówki. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych. W 1920 założył i objął kierownictwo muzyczne nowo utworzonego Cleveland Institute of Music, dokąd trzy lata później ściągnął szwajcarskiego skrzypka André de Ribaupierre’a. To z myślą o nim skomponował suitę Baal Shem, w wersji pierwotnej z 1923 roku przeznaczoną na skrzypce i fortepian, zorkiestrowaną szesnaście lat później.

Bloch poświęcił tę trzyczęściową kompozycję zmarłej matce, zainspirowany postacią Izraela Ben Eliezera, zwanego Baal Szem Tow, Mistrzem Dobrego Imienia – współczesnego Bachowi „żydowskiego Lutra”, założyciela chasydyzmu na dawnych ziemiach polskich, sportretowanego między innymi na kartach Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk. Postanowił przemówić do matki w zaświatach językiem zrozumiałym dla każdego Żyda, złączyć ją z Bogiem za pośrednictwem muzycznego dziedzictwa pokoleń, począwszy od medytacyjnej modlitwy przy wezgłowiu umierającego (Vidui), przez ekstatyczny Nigun, grupowy śpiew bez słów, umożliwiający zespolenie z istotą wyższą, aż po śpiewy i tańce towarzyszące obchodom zakończenia rocznego cyklu czytania Tory (Simchat Torah). Zawarł w tym krótkim utworze esencję swego ówczesnego stylu: ekstazę podszytą nutą melancholii, tonalność ścierającą się ostro z modalnością, raptowne skoki interwałowe, gwałtowne kontrasty dynamiczne i rytmiczne. Chasydzki Bóg – zapomniany przez przodków kompozytora – jest w Baal Shem równie wszechobecny, jak w mistycznych naukach cadyka z Międzyboża, głoszącego potrzebę celebrowania pełnej zachwytu radości.

Igor Strawiński i Franz Waxman, rok 1960

Kto wie, czy w krótkim życiu Franza Waxmana – a właściwie Wachsmanna – Żyda z pruskiego Śląska, nie było więcej bólu niż późniejszych radości i zachwytów, związanych z jego oszałamiającą karierą kompozytora w amerykańskiej branży filmowej. Niewiele brakowało, żeby późniejszy zdobywca Oscara za muzykę do Bulwaru Zachodzącego Słońca w ogóle nie dożył dorosłości: jako trzylatek uległ ciężkiemu wypadkowi i prawie stracił wzrok. Studia w drezdeńskim konserwatorium opłacał z całonocnych występów w miejscowym jazzbandzie. Z Niemiec uciekł w 1934 roku, skatowany przez młodocianych nazistów na ulicach Berlina. Tragedię swojego narodu obserwował z oddali, przedostawszy się do Kalifornii po krótkim pobycie w Paryżu. Zmarł w męczarniach na raka, w wieku zaledwie sześćdziesięciu lat.

Właściwie nie wiadomo, z jakich pobudek – niedługo przed śmiercią – wziął się za komponowanie Pieśni Terezina do tekstów dziecięcych poezji z „modelowego” getta w austriackiej twierdzy. Czyżby dostrzegł w nich metaforę własnego losu? Odebranych kolorów dzieciństwa, zniweczonych marzeń studenckich, zepchniętych w cień prób ambitnej twórczości? Mali autorzy tych wierszy padali ofiarą chorób i chronicznego niedożywienia, odjeżdżali z Theresienstadt w bezpowrotnych transportach do Auschwitz, ginęli bez wieści. Ciężko chory Waxman oddał im hołd w dziele roziskrzonym barwami, porywającym swą neoromantyczną stylistyką niczym muzyka do nigdy niepowstałego filmu, ale zarazem tragicznie pękniętym – jakby twórca nie zdołał udźwignąć brzemienia Zagłady tylu małych istnień.

Nie każdy dostąpi pomocy w smutku, o którą wołał Dawid w Psalmie 13. Mendelssohn dostał ją bez pytania, Bloch sam sobie znalazł, Waxman – umarł niepocieszony.

Gut, Kapitän!

Ilekroć siadam do pisania recenzji, czuję się jak Sowa Przemądrzała z Kubusia Puchatka, opowiadająca Kangurzycy anegdotkę pełną długich słów, na przykład Encyklopedia i Rododendron – czego Kangurzyca wcale nie słucha. Ciężki jest los krytyka w rzeczywistości bez reguł, w świecie, w którym wolność miesza się z dowolnością, a próby rzetelnej, popartej argumentami oceny stawia się w jednym rzędzie z bezdusznym krytykanctwem. Nie ma jednak co narzekać, zwłaszcza kiedy nadarza się okazja obcowania z utworem na prawach „zwykłego” miłośnika, którym krytyk z prawdziwego zdarzenia pozostaje do końca życia – wbrew pomówieniom o zatratę umiejętności spontanicznego słuchania. Tak właśnie się stało przy okazji dwóch zaledwie wykonań Latającego Holendra w nowej siedzibie Grange Park Opera: potraktowanych przez dyrektor Wasfi Kani jako coś w rodzaju sprawdzianu, czy Wagner przyjmie się w „wiejskim” teatrze w Surrey – i w myśl tej strategii zrealizowanych bez wsparcia (bądź też protestów) ze strony brytyjskiej i zagranicznej krytyki, w oszczędnej inscenizacji opatrzonej tajemniczą etykietą free staging, za to z wyśmienitą obsadą i pod batutą Anthony’ego Negusa, przedstawiciela Czerwonej Księgi ginących dyrygentów, którzy wierzą, że opera może być źródłem równie intensywnych przeżyć, jak w czasach, kiedy nie było jeszcze internetu i platform streamingowych. Okazja się nadarzyła, eksperyment się powiódł, a w głębi krytycznej duszy odezwała się nieodparta pokusa podzielenia się zachwytem z jak najszerszym gronem czytelników.

Zaczęłam od pogodnego eseju na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w którym opisałam historię kłopotliwego spadku po przyszywanej ciotce Bambera Gascoigne’a, namawiając potencjalnych turystów do przynajmniej jednodniowej wędrówki po malowniczych „The Horsleys”. Zamierzałam na tym poprzestać. Zmieniłam zdanie. Odsunąwszy na bok wspomnienia nieodłącznej otoczki przedstawień w brytyjskich country house operas – parady sukien koktajlowych, smokingów i słomianych kapeluszy, wypełnionych po brzegi koszy piknikowych oraz stoisk z szampanem i lemoniadą z kwiatów czarnego bzu – postanowiłam przejść do sedna. Muzycznego sedna dojrzewającej od lat koncepcji Negusa, którą obserwuję od lat pięciu – odkąd poprowadził kilka przedstawień Holendra w Theater Lübeck, rok później zaś rozpoczął romantyczną operą Wagnera kolejny sezon w Longborough Festival Opera. Wcześniej dyrygował między innymi spektaklami Latającego Holendra w Welsh National Opera, w inscenizacji Davida Pountneya i pod kierunkiem muzycznym Carla Rizziego. Po tym, co usłyszałam w West Horsley, nie zastanawiam się już, ile Negus zawdzięcza długoletniemu terminowaniu u słynnych mistrzów batuty. Raczej zachodzę w głowę, ile tym mistrzom umknęło w kontaktach z jednym z najwrażliwszych, a zarazem najskromniejszych, nieustannie schowanych w cieniu specjalistów od narracji formalno-brzmieniowej arcydzieł Wagnera.

Anthony Negus. Fot. Grange Park Opera

Ceglany gmach Grange Park Opera – z zewnątrz przywodzący skojarzenia z rozproszonymi po okolicy cudacznymi konstrukcjami projektu Williama Kinga-Noela, earla Lovelace – wewnątrz kryje fenomenalną akustycznie, wielopoziomową widownię z typowo „włoską” sceną w stylu mediolańskiej La Scali. Czysty, niczym nieprzytłumiony dźwięk niesie się równomiernie po całym wnętrzu. Śpiewacy nie muszą przekrzykiwać orkiestry, orkiestra nie musi zanadto trzymać się w ryzach, by nie przytłoczyć głosów wokalnych. Słuchacze przenoszą się w świat dawnej opery, sprzed ekspansji donośnych, niemiłosiernie „doskonalonych” instrumentów orkiestrowych, sprzed krachu techniki bel canto, unicestwionej w nierównej walce ludzkiego głosu z nieludzką przestrzenią i coraz okrutniejszymi wymaganiami odbiorców, często nieobeznanych z fizjologią śpiewu.

Tyle już wcześniej napisałam o interpretacjach Holendra przez Negusa, że teraz mogę bezwstydnie się przyznać, że każde kolejne wykonanie pod jego batutą skłania mnie do porównań z dokonaniami dawnych kapelmistrzów. Nie dlatego, by wskazywać na źródła domniemanej inspiracji – raczej po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że Negus jest jednym z nielicznych dziś dyrygentów, którzy całość ujęcia partytur Wagnera podporządkowują prawom muzycznej opowieści. I za każdym razem jest to jego własna opowieść – otwarta na dyskusję, ale zawsze klarowna, wyróżniająca te elementy, które zdaniem Negusa znaczą najwięcej, kiedy trzeba, niosą narrację naprzód, innym razem usuwają ją w tło. Negus nie boi się ani „staromodnych” portamenti, ani mocnych kontrastów dynamicznych, ani przyśpieszania i zwalniania toku narracji w duchu najprawdziwszego tempo rubato, w którym czasu nie „kradnie” się bezkarnie, ale zawsze oddaje z końcem rozkołysanego przebiegu. Jakimś tajemnym sposobem utrzymuje równowagę między liryzmem a deklamacją: frazy podawane przez solistów pod jego batutą płyną z ich ust jak zwykła mowa, a przecież zapierają dech w piersi śpiewnością i niecodzienną elegancją melodyczną.

Bryn Terfel (Holender). Fot. Grange Park Opera

Indywidualne podejście Negusa do partytury Holendra daje się odczuć już w uwerturze: z wyraziście uwypuklonymi, precyzyjnie wyegzekwowanymi motywami tytułowego bohatera, miłości i odkupienia. Negusowy sztorm nosi wszelkie cechy morskiej nawałnicy: nie szaleje jak u Kraussa niczym burza na szczytach Alp, nie przetacza się statecznym następstwem gromów, jak u Keilbertha i Knappertsbuscha. Przelewa się falami przez pokład statku, furkocze w poszarpanych żaglach, zwodniczo zacicha, by za chwilę znów się rozsrożyć. Nic tu nie jest ani jednoznacznie upiorne, ani do końca ludzkie. Buńczuczne żeglarskie śpiewy z pierwszego aktu zdradzają pokrewieństwa z początkową sceną z opery Marschnera Der Vampyr, chór „Summ und brumm” z aktu drugiego – z ilustracyjnością muzycznych chwytów we Freischützu Webera. Holender jest tu postacią zaskakująco kruchą i podatną na zranienie, Senta – zaskakująco silną i zdeterminowaną w dążeniu do celu. Na przeciwległym biegunie do romantycznych protagonistów plasują się bohaterowie tak po ludzku zwyczajni, że aż trudno z nimi nie współczuć, na czele z Dalandem, wzbudzającym przemożne skojarzenia z postacią Rocca z Fidelia, i wzruszająco lirycznym, wręcz schumannowskim Erykiem. Budowana przez Negusa narracja sprawia wrażenie prequelu do późniejszych arcydzieł Wagnera: w środkowej części monologu Holendra Die frist ist um słychać już udrękę Kundry z Parsifala, w finale dobitniej niż zwykle pobrzmiewa miłosne przemienienie Izoldy.

Rachel Nicholls (Senta). Fot. Grange Park Opera

Tę czułą i przenikliwą interpretację Negus wreszcie mógł zrealizować w pełni: z wyśmienitą Gascoigne Orchestra, znakomitym chórem festiwalowym i doskonałą, wrażliwą na każdą sugestię obsadą. Niewykluczone, że Bryn Terfel jest w tej chwili najwybitniejszym odtwórcą partii Holendra na świecie: pewne oznaki zmęczenia głosu i niedostatki w górze skali przekuł wraz z Negusem na korzyść swej postaci, podobnie jak przed laty uczynił to Hans Hotter we współpracy z Fritzem Reinerem. Ciemny, okrągły sopran Rachel Nicholls okazał się idealnym wehikułem determinacji bardzo kobiecej Senty. Dawno nie słyszałam tak cudownie lirycznego, a zarazem swobodnego wokalnie Eryka (Nicky Spence). Klasę samą dla siebie zaprezentował aksamitnogłosy Peter Rose w roli Dalanda, rozdartego między chciwością i uczuciem do córki. Carolyn Dobbin w partii Mary w pełni zdyskontowała swój wcześniejszy sukces z Longborough. Jako Sternik z powodzeniem zadebiutował Elgan Llŷr Thomas, obdarzony urodziwym, metalicznym tenorem z zadatkami na spinto, choć jeszcze odrobinę niewyrównanym w rejestrach.

Wspomniany wcześniej free staging okazał się czytelną i uporządkowaną reżyserią Stephena Medcalfa, w scenografii Francisa O’Connora z ostatniego aktu Giocondy Ponchiellego – ich wspólnej produkcji, która miała premierę w Grange Park nieco ponad miesiąc wcześniej. Godny naśladowania przykład operowego recyklingu – w czasach, kiedy teatry w znacznie biedniejszych krajach trwonią większość budżetu na wystawne i często zupełnie nietrafione inscenizacje.

Wszystko wskazuje, że zorganizowany bez większego rozgłosu, a w pełni udany eksperyment Wasfi Kani, zaowocuje kolejnymi Wagnerowskimi przedsięwzięciami w Grange Park Opera. Tymczasem – żeby znów się odwołać do Kubusia Puchatka – ponieważ jest to koniec tej historii, a ja jestem bardzo zmęczona po ostatnim zdaniu, myślę, że tu się na chwilę zatrzymamy.

Podróże kształcą

Niedługo zatęsknimy za letnim skwarem – przynajmniej w Warszawie, gdzie zrobiło się nie tylko chłodno, ale też wilgotno i smutno, jak w Ponurym Zakątku Kłapouchego. W górę serca: rozgrzejmy się wspomnieniem koncertu NOSPR 22 kwietnia, z udziałem skrzypaczki Caroline Widman i pod batutą Lawrence’a Fostera. W najbliższy piątek Upiór ruszy w Polskę, zachęcać młodych adeptów krytyki muzycznej do wytrwałości w tych trudnych dla kultury czasach. Przedtem podzieli się jeszcze z Państwem obiecaną recenzją z Grange Park Opera, a potem się zobaczy. Planów wciąż co niemiara – oby nie zdołały ich pokrzyżować tak zwane okoliczności zewnętrzne. Zanim wejdziemy w nowy sezon, jeszcze raz podziękuję moim Mecenasom i przypomnę, że tuż pod wyszukiwarką strony znajdą Państwo link z bezpośrednim przekierowaniem na Patronite. Z Wami jakoś lepiej się słucha, pisze i żyje.

***

„Było już dobrze po zmierzchu, kiedy poszliśmy do Pałacu Holyrood, w którym mieszkała i kochała królowa Maria. Można tam obejrzeć niewielką komnatę, do której prowadzi szereg krętych schodów. Tędy właśnie zakradli się mordercy Riccia, którzy wywlekli go z izby i zasztyletowali kilka komnat dalej. Kaplica jest całkiem pozbawiona dachu, zarośnięta obficie trawą i bluszczem; przed rozbitym teraz ołtarzem korowano Marię na królową Szkotów. Wszystko zrujnowane, dotknięte rozkładem, a do środka sączy się czyste niebo. Myślę, że dziś, w tej starej kaplicy, znalazłem początek swojej szkockiej symfonii”.

List dwudziestoletniego Feliksa, opatrzony datą 30 lipca 1829 i wysłany do rodziców z Edynburga, zawiera kilka nieścisłości. Koronacja Marii odbyła się zupełnie gdzie indziej, w rezydencji Stuartów w Stirling, kiedy infantka miała zaledwie dziesięć miesięcy. Przystojny Włoch David Riccio, nadworny instrumentalista i znakomity śpiewak, faworyt oraz sekretarz królowej, raczej nie był jej kochankiem. Wrażenia Mendelssohna z malowniczej i dzikiej Szkocją są jednak niekłamane, podobnie jak wiadomość o nagłym przypływie natchnienia, potwierdzona dołączonym do listu zapisem pierwszych taktów nowego utworu.

Pałac Holyrood, rycina z 1800 roku na podstawie szkicu Thomasa Hearne’a z roku 1778

Gdyby nie ten szkic, zapewne nie dałoby się jednoznacznie powiązać szkockiej wyprawy z III Symfonią a-moll, ukończoną dopiero w 1842 roku. Kompozytor porzucił swoje zapiski niemal od razu po powrocie do Berlina i wpierw zajął się pechową Reformacyjną, z której pozostał niezadowolony do końca życia, niedługo potem zaś Włoską, owocem jego kolejnej podróży, znacznie bardziej oczywistej jako cel modnych wówczas Grand Tours, odbywanych tłumnie przez młodych arystokratów i aspirujących intelektualistów, pragnących pogłębić wiedzę o świecie, nabrać ogłady i wyrobić swój smak artystyczny. W 1831 roku Mendelssohn pisał z Rzymu, że widok tutejszych zabytków zaczyna przyćmiewać jego impresje z mglistej i mrocznej Szkocji. Po premierze Włoskiej w maju 1833 roku, w Londyńskim Towarzystwie Filharmonicznym, wszystko zdało się wskazywać, że szkockie wojaże Feliksa były raczej ucieleśnieniem marzeń jego ojca Abrahama, namiętnego wielbiciela Pieśni Osjana Jamesa Macphersona oraz prozy Sir Waltera Scotta, oraz wynikiem serdecznej przyjaźni Mendelssohnów z niemieckim dyplomatą Karlem Klingemannem, który od 1827 roku przebywał w Londynie jako sekretarz poselstwa hanowerskiego. Rodzicom kompozytora zależało przecież na poszerzeniu nie tylko horyzontów syna, lecz także sieci jego muzycznych kontaktów – a Klingemann, uzdolniony poeta i muzyk-amator, prowadził jeden z najsłynniejszych salonów intelektualnych ówczesnej stolicy, w wytwornej dzielnicy Belgravia.

Przetrwały jednak zarówno przyjaźń z Klingemannem, jak i wspomnienia ich wspólnej wycieczki do Szkocji, podparte mnóstwem notatek i rysunków autorstwa samego Mendelssohna. „Szkockość” symfonii, której zamysł powstał w głowie Feliksa podczas wizyty w Holyrood, jest niewątpliwa – nie sprowadza się jednak do ewokowania dźwiękiem tamtejszych pejzaży ani tym bardziej do stylizacji szkockich skal i rytmów, dającej o sobie znać przede wszystkim w pogodnej części drugiej. Trop prowadzi głębiej – do opowiedzianej w tym utworze historii, której zwartość została podkreślona wymogiem grania całości attacca – począwszy od posępnej introdukcji, przez splecione kontrapunktycznie tematy kolejnych części, aż po triumfalną finałową kodę z cytatem tenorowego solo z Ave Maria op. 23 nr 2. To opowieść, która rozpoczyna się w miejscu, gdzie zamachowcy pod wodzą Lorda Ruthvena zadźgali Davida Riccia na oczach ciężarnej królowej Szkotów, kończy zaś jej żarliwą modlitwą przed pójściem na szafot. Ten trop zdaje się potwierdzać także symboliczna data prawykonania Symfonii w lipskim Gewandhausie, 3 marca 1842, w roku trzechsetlecia narodzin Marii I Stuart, jednej z najtragiczniejszych i najbardziej uwielbianych bohaterek romantyzmu.

Rok 1925. Ravel i przyjaciele: pierwsza z lewej w grupce trzech objętych kobiet Hélène Jourdan-Morhange

Sonata G-dur na skrzypce i fortepian Ravela, komponowana w latach 1923-27), też jest pokłosiem swoistej podróży – w lekceważony przez ówczesnych muzyków klasycznych świat bluesa z południa Stanów Zjednoczonych. Ravel dzielił miłość do amerykańskiej muzyki popularnej ze skrzypaczką  Hélène Morhange, wdową po malarzu Jacquesie Jeanie Raoulu Jourdanie, którą poznał w 1917 roku, niedługo po śmierci jej męża w okopach Verdun. Zaprzyjaźnili się kilka lat po wojnie, kiedy Hélène sprowadziła się do niewielkiej wioski pod Montfort-l’Amaury, miasteczkiem, w którym kompozytor zamieszkał w roku 1921. To z myślą o Morhange Ravel napisał swoją Sonatę – inspirowaną jazzem i specyficzną odmianą bluesa z St. Louis, który współczesnemu słuchaczowi kojarzy się raczej z ragtime’em – drapieżną, pełną wyrazu, z nieustannie podkreślaną niekompatybilnością partii skrzypiec i fortepianu. Ten efekt obcości próbuje zachować w swej orkiestracji Yan Maresz, pianista i perkusista, który porzucił swe instrumenty na rzecz gitary jazzowej. Tę studiował wpierw jako samouk, potem zaś – jako jedyny oficjalny uczeń legendarnego brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina.

W II Koncercie Widmanna podróżuje sam instrument – od czasu prawykonania w 2018 roku w Tokio pod palcami i smyczkiem Carolin, siostry kompozytora, której brat zadedykował swój utwór. W tej wędrówce skrzypce zaczynają od poszukiwania własnego głosu, wodzone na manowce przez niechętnie odpowiadającą na ich wołania orkiestrę. W drugiej, bardzo rozbudowanej, „pieśniowej” części, przestają błądzić i ruszają w głąb siebie, tym razem w poszukiwaniu sekretu własnych emocji. W finałowym Mobile podróż gwałtownie nabiera tempa, podsumowując wszystkie poprzednie doświadczenia skrzypcowej włóczęgi: rozpoczętej po omacku, trudnej, zawsze jednak wiodącej przez rozmigotany i fascynujący harmonicznie, choć oparty na bardzo ograniczonym materiale pejzaż dźwiękowy Widmanna.

No hay caminos, hay que caminar – głosi napis na murze pewnego klasztoru w Toledo. Dróg nie ma, ale i tak trzeba iść. Czasem wręcz warto: podróże po muzycznych bezdrożach bywają najciekawsze.

Prostaczek i wąż

A to już ostatnie preludium do zbliżającej się wielkimi krokami recenzji z Latającego Holendra w Grange Park Opera. Zmysłowa (bo przeznaczona do działu „Zmysły”) opowieść o dwóch sąsiadujących ze sobą wioskach w hrabstwie Surrey i dwóch tamtejszych rezydencjach. Powikłane dzieje niechcianego spadku, który wpadł w ręce emerytowanego prezentera telewizyjnego Bambera Gascoigne’a (albo raczej spadł mu na głowę), oraz dziwacznej posiadłości Williama Kinga-Noela, earla Lovelace, gdzie jego żona Ada, jedyna ślubna córka lorda Byrona, pracowała nad algorytmem działania parowej maszyny analitycznej Charlesa Babbage’a. Anglia nie przestaje mnie zadziwiać. Całość w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Prostaczek i wąż