W labiryncie obcej konwencji

Właśnie ukazał się w sieci 24. numer „Raptularza”, a w nim materiały poświęcone Małgorzacie Szczęśniak, Krzysztofowi Warlikowskiemu i Pawłowi Mykietynowi. Z okazji podwójnego jubileuszu: trzydziestolecia współpracy scenicznej scenografki i reżysera, oraz ćwierćwiecza ich współpracy z kompozytorem. W numerze między innymi rozmowy Łukasza Grabusia ze Szczęśniak oraz Adama Suprynowicza z Mykietynem, a także mój szkic o przygodach Warlikowskiego z operą. Zapraszamy do czytania i słuchania.

W labiryncie obcej konwencji

Dokąd pędzisz, świecie?

Mili moi, osobne życzenia od Upiora jeszcze Państwo dostaną, a tymczasem anonsuję grudniowy numer „Teatru”, a w nim między innymi esej Adama Karola Drozdowskiego o zmierzchu teatru antropologicznego; rozmowę Jacka Kopcińskiego z Anną Augustynowicz, tegoroczną laureatką Nagrody im. Konrada Swinarskiego; szkic Tadeusza Kanabrodzkiego o autorskim teatrze Jolanty Juszkiewicz, występującym pod szyldem Kropka Theater; oraz – jak zwykle – mój felieton, tym razem świąteczny. Miłej lektury!

Dokąd pędzisz, świecie?

Muzyczna historia podbojów

Dziś kończy się bożonarodzeniowa odsłona gdańskiego festiwalu Actus Humanus. Kto się jeszcze nie zdecydował, może zdąży na ostatni, wieczorny koncert w Centrum św. Jana, w wykonaniu Cappella Mediterranea pod dyrekcją Leonarda Garcíi Alarcóna, z towarzyszeniem solistów – Mariany Flores, Leandra Marziotte, Pierre-Antoine’a Chaumiena i Mattea Bellotto – oraz Chœur de Chambre de Namur.

***

Bernal Díaz del Castillo, w którym Anna Ludwika Czerny, romanistka i tłumaczka jego Prawdziwej historii podboju Nowej Hiszpanii przez Ferdynanda Korteza, dostrzegła postać tragiczną, człowieka zadręczanego wyrzutami sumienia, zaszczutego przez oszczerców i wreszcie odsuniętego od łask kapryśnego króla Karola V, tak pisał we wstępie do swoich wspomnień:

„Co do mnie oraz wszystkich innych prawdziwych konkwistadorów, moich towarzyszy, służyliśmy Jego Królewskiej Mości odkrywając, zdobywając, pacyfikując i kolonizując wszystkie prowincje Nowej Hiszpanii, która jest jedną z najcenniejszych odkrytych części Nowego Świata, a którą my odkryliśmy własnym wysiłkiem, bez wiedzy Jego Królewskiej Mości. Chcę zabrać głos  i odpowiedzieć osobom, które mówiły i pisały o tym bez znajomości rzeczy, które tego ani nie widziały, ani nie posiadały prawdziwych wiadomości o tych sprawach, a to, co w tej materii rozgłaszały jedynie dla przyjemności gadania, chcąc – o ile im się uda – zaciemnić nasze liczne i znaczne zasługi, aby nie rozeszła się ich sława i aby nie zdobyły należnego uznania. Chcę mówić, żeby poszedł rozgłos zasłużony o naszych podbojach, znajdą się bowiem tutaj opowieści o czynach najtrudniejszych w świecie i sprawiedliwe jest, aby te nasze czyny, tak wspaniałe, znalazły miejsce między najbardziej sławionymi, jakie się zdarzyły. Bowiem wystawialiśmy życie nasze na bezmierne niebezpieczeństwo śmierci i ran, na straszne udręki, czy to na morzu, odkrywając ziemie, o których nigdy dotąd nie słyszano, czy to dzień i noc walcząc z mnóstwem zaciekłych wojowników, i to z dala od Kastylii, bez posiłków ni pomocy żadnej, krom wielkiego miłosierdzia Boga Pana Naszego, który był nam prawdziwą ostoją, dzięki której zdobyliśmy Nową Hiszpanię. (…) Aby nasza wyprawa oparta była na zacnych podstawach, zapragnęliśmy wziąć z nami księdza (…), który zwał się Alonso Gonzalez i zgodził się jechać z nami. (…) Skoro wszystko zostało ułożone, po wysłuchaniu mszy świętej poleciliśmy się Bogu Panu Naszemu i Dziewicy Maryi, Naszej Pani, i rozpoczęliśmy żeglugę”.

Portret Ferdynanda Korteza pędzla nieznanego malarza. Ze zbiorów Real Academia de Bellas Artes de San Fernando w Madrycie

Rozpoczynał się wiek XVI, a wraz ze świtem nowego stulecia zmierzchała dotychczasowa postać świata. Hiszpania, gdzie handel podupadł w konsekwencji wypędzenia Żydów na mocy edyktu z 1492 roku, wydanego przez Królów Katolickich Izabelę I Kastylijską i Ferdynanda II Aragońskiego, gdzie rolnictwo zamarło w następstwie rekonkwisty i wygnania z półwyspu Maurów, którzy dbali o drożność nawadniających pola kanałów – musiała szukać bogactw gdzie indziej. Marzenia o lepszym życiu, cudach legendarnej krainy El Dorado, krynicach wiecznej młodości i niewyczerpanych pokładach złota, które pozwolą Hiszpanii nareszcie wyzwolić się z długów, szły w parze z tyleż rozdętą, co nieuzasadnioną dumą narodową oraz złowieszczym fanatyzmem religijnym. W roku 1500 Francisco Jiménez de Cisneros, arcybiskup Toledo, oznajmił, że nie już w mieście nikogo, kto nie byłby chrześcijaninem. Tak samo miało być w Nowej Hiszpanii, gdzie – wedle relacji cytowanego powyżej żołnierza Korteza – w połowie XVI wieku było już dziesięć biskupstw, arcybiskupstwo w mieście Meksyku, a pod ich nadzorem mnóstwo kościołów katedralnych i klasztornych: franciszkanów, dominikanów, augustianów i bonifratrów. A kiedy Kortez pisał do Jego Królewskiej Mości, „z kałamarza sypały mu się perły, z pióra spadało mu złoto”.

Hiszpanie do dziś przeżywają postkolonialną traumę. W wystawionym niedawno w Madrycie spektaklu Extinción aktorzy Agrupación Señor Serrano miotali się od wyprawy konkwistadora Francisca de Orellana w poszukiwaniu El Dorado po nielegalną eksploatację kongijskich złóż koltanu, współczesnego „złota”, niezbędnego między innymi do produkcji smartfonów; od rozważań teologów i medyków o siedlisku ludzkiej duszy po dylematy związane ze sztuczną inteligencją. Dłoń zanurzona w czarnej glebie lasu deszczowego wyławiała stamtąd telefon komórkowy – zanurzona w ciele zmarłego uwalniała z jego trzewi płynne złoto. Wszystko to na dźwiękach muzyki powiązanej z historią hiszpańskich podbojów – słusznie uważanej przez misjonarzy i konkwistadorów za najpotężniejsze narzędzie religijnej konwersji, konstruowania nowej tożsamości, sprawowania bezwzględnej władzy w podbitych rejonach.

Pierwsza strona hymnu Hanacpachap cussicuinin w języku keczua. Rytuał Rzymski drukowany w Limie (1631)

Olbrzymi korpus zabytków muzycznych z XVI i XVII stulecia – zarówno świeckich, jak religijnych – przetrwał w archiwach przykościelnych i przyklasztornych Ameryki Środkowej i Południowej. Urodzony w Argentynie Leonardo García Alarcón wybrał zeń kilkanaście perełek i ułożył w program Carmina Latina, śpiewów nie tyle „łacińskich”, co „latynoskich”: począwszy od La Bomba Matea Flechy, kompozytora, który wprawdzie nosa poza rodzinną Iberię nie wytknął, za to spektakularnie odmalowywał przygody żeglarzy i konkwistadorów w swoich czterogłosowych ensaladas; poprzez zawleczone za Ocean dzieła Matea Romero, Diego José de Salazara i Francisca Correi de Arauxo; aż po utwory Tomása de Torrejón y Velasco Sáncheza, muzyka w służbie Pedra Fernándeza de Castro y Andrade, wicekróla Peru, a także Gaspara Fernandesa, organisty katedry w Santiago de Guatemala, oraz – last but not least – hymn procesyjny do Najświętszej Marii Panny Hanacpachap cussicuinin, do tekstu w keczua, zaczerpnięty z Rytuału Rzymskiego w opracowaniu franciszkańskiego mnicha Juana Péreza de Bocanegra, specjalisty od języków podbitego przez Francisca Pizarra imperium Inków.

Leonardo García Alarcón. Fot. Bertrand Pichene

Można się zżymać na słowa Bernala Díaza del Castillo, nieukrywającego radości, że Indianie z Nowej Hiszpanii „porzucili bałwochwalstwo i ohydne zwyczaje swoje, mają teraz kościoły, bogato zdobione ołtarzami, i wszystko, co potrzebne do świętego kultu”. Można szydzić z jego komentarza, że w Kastylii „mniej jest trąb wielkich i małych niż w Gwatemali”. Można – i trzeba – zadumać się nad Zniewolonym umysłem Czesława Miłosza, nad wściekłością pisarza, która nie wskrzesi „Karaibów wymordowanych przez gubernatora Ponce de Leon, ani nie poda garści strawy zbiegom z kraju Inków, ściganych w Kordylierach przez rycerzy wojujących wiarą i mieczem”. Warto jednak pamiętać, że muzyka starej Hiszpanii, wrzucona przez misjonarzy w tygiel okrucieństwa konkwisty i męczeństwa rdzennych mieszkańców, wróciła do ojczyzny już odmieniona i z biegiem stuleci ukształtowała nowe, znane nam po dziś dzień oblicze kultury muzycznej Półwyspu Iberyjskiego.

Love and Eternal Life

It took me eight years to come full circle and return to the beginnings to my freelancing career. In 2014, instead of celebrating the 160th anniversary of my favourite composer at home by the loudspeakers, I decided to go to a performance of The Cunning Little Vixen in a production that originated in Prague and was brought to Brno for the Janáček Brno festival – the motto of which was “Happy Birthday Leoš!”. After more than two decades on the editorial board of Ruch Muzyczny I made my debut as a freelancer with a review of Ondřej Havelka’s production. Janáček’s oeuvre has always been at the top of my priorities as a reviewer. As it happened, however, I made it to the Brno biennial for the second time only now: partly because I was always at a loss as to what to choose from the festival’s rich offerings. I nearly gave up again, because this year the organisers exceeded themselves: the programme of the nineteen-day event included no fewer than thirty-six musical events, among them five opera performances, headed by the hosts’ production of From the House of the Dead combined with the Glagolitic Mass, directed by Jiří Heřman and conducted by Jakub Hrůša, the newly appointed successor to Antonio Pappano at London’s Royal Opera House; as well as non-operatic performances of the Orchestra of Welsh National Opera, conducted by its boss Tomáš Hanus, and of the Orchestre de la Suisse Romande with Tomáš Netopil. I decided to content myself with the last four days of the festival, not wanting to miss a rare opportunity to hear Erwin Schulhoff’s only opera Plameny in its entirety. For the next two years I will wonder how to see the most of the 2024 biennial, which will last over three weeks.

Janáček Brno is a fairly new venture, launched in 2008 with an overview of all stage works of its patron. With time music by other composers was added to Janáček’s oeuvre, making it possible to show his legacy in a broader context of the period. However, the main programme axis is still opera of the modernist era – which is what adds uniqueness to the event, appreciated by, for example, the jury of the International Opera Awards, who in 2018 presented Janáček Brno with an award for the best festival. I have written many times about how the Czechs love their national repertoire and know how to popularise it all over the world. When I was in Brno I saw once again that they also know how to appreciate the mastery of foreign performers, but – unlike my compatriots – do not feel that their own music requires persistent promotion by great stars from the West.

Věc Makropulos. Nicky Spence (Gregor) and Ángeles Blancas Gulín (Emilia Marty). Photo: Marek Olbrzymek

This is hardly surprising given that Czech conductors – well-versed in the idiom of Central and Eastern European music – head some of the best orchestras in the world. I had an opportunity to admire Tomáš Hanus shortly before the outbreak of the pandemic: in a brilliant interpretation of Smetana’s The Bartered Bride at the Bayerische Staatsoper, and soon after that at the helm of WNO in a stylish and disciplined approach to Prokofiev’s War and Peace. On the day of my arrival in Brno, which happened to coincide with the Czech Struggle for Freedom and Democracy Day, Hanus led the Welsh orchestra in a programme consisting of Britten’s Four Sea Interludes, Dvořák’s Biblical Songs, Wagner’s Prelude and Liebestod from Tristan und Isolde and Janáček’s Sinfonietta, which was highly appropriate in the circumstances. I had the impression that Hanus felt the least “at home” in Wagner’s music – played too smoothly, without an inner pulse and appropriate gradation of tension. On the other hand he was able to beautifully highlight the exuberant contrasts and shimmering nature of the textures in Britten’s Interludes and at the same time surprisingly emphatically stress the composer’s Mussorgsky inspirations (for example, in the swaying Allegro spiritoso). He provided a wonderful example of collaboration with the singer in Dvořák’s songs – Adam Plachetka’s velvety bass-baritone is often lost in the sumptuous acoustics of grand opera houses; in Hanus’ subtle interpretation the soloist impressed not only with the beauty of his voice and soft phrasing, but also with wisely delivered text, taken from the 16th-century Kralice Bible. But all this was nothing in comparison with the thrilling performance of the Sinfonietta, in which the fanfare – as Janáček would have it – was played by thirteen musicians of the Czech Armed Forces’ brass band. Unlike most symphony orchestra players, they did it without a single slip-up, which clearly suggests that Janáček knew what he was doing. The concert received a tumultuous and fully deserved standing ovation, which may have contributed to WNO’s even greater success in the performance of Věc Makropulos the following day.

To this day I shudder at the memory of the only staging of this masterpiece in Poland, presented exactly ten years ago at Teatr Wielki-Polish National Opera, when the spectators – lured by a misleading promise of a science-fiction comedy, accustomed to the image of a cheerful Czech over a pint of beer, and unfamiliar with both Janáček’s oeuvre and Karel Čapek’s bitter dystopia – began to leave the auditorium in droves already halfway through the performance. What must have also contributed to this was the inept playing of the orchestra under Gerd Schaller, who not only failed to control the various instrumental groups, but also to explain to the musicians what the score was about. Hanus didn’t have the slightest problem with this, probably also because he had been poring over the score for months together with Jonáš Hájek and Annette Thein, preparing a new edition for the Prague branch of the Bärenreiter publishing house. In addition, in their interpretation of Janáček’s operas British musicians equal and sometimes even surpass Czech performers. Among the members of the international cast of WNO’s Věc Makropulos the most pleasant surprise came from the Spanish soprano Ángeles Blancas Gulín in the role of Emilia Marty – a singer endowed with a small but very charming and exceedingly expressive voice, appropriately “old-fashioned” for this difficult part, and supported by excellent acting and a great feel for the character. When it comes to the rest of the cast, the most noteworthy performances came from Nicky Spence as Gregor, David Stout as Baron Prus and the ever-reliable Mark Le Brocq as Vítek, whose monologue explaining the intricacies of the libretto – during the interval between the first and second acts – won far more approval from the Czech audience than from the blasé spectators at the Cardiff premiere. Yet who knows, perhaps my most vivid memory of the production – in a pared-down, but very stylish staging by Olivia Fuchs (director), Nicola Turner (set and costume designer), Robbie Butler (lighting designer) and Sam Sharpless (video projections) – will be Alan Oke’s brilliant performance in the episodic role of Count Hauk-Šendorf. In any case, it has to be said that the creative team hit the nail on the head when it came to Čapek’s and Janáček’s message – this is one of the masterpieces of the modernist grotesque, which in the finale should force guffaws back down our throats and transform them into helpless sobs. The creators of the Welsh production fully succeeded in this.

Plameny. Tone Kummervold (La Morte) and Denys Pivnitskyi (Don Juan). Photo: Marek Olbrzymek

Not quite so in the case of the creative team of the eagerly awaited Flammen, brought from the National Theatre in Prague and presented in its original Czech version as Plameny. Schulhoff’s only opera was unlucky, as was its composer: after the failure of the Brno premiere, nothing  came out of Erich Kleiber’s plans for a Berlin staging, due to the Nazi campaign against modern art. Schulhoff, cursed as a representative of Entartete Kunst, and hated as a Jew and a communist, after the Nazis seized Czechoslovakia he applied for Soviet citizenship, which did not protect him from deportation to the Bavarian fortress of Wülzburg, where he died of tuberculosis in 1942. He came up with the idea for an opera loosely based on the myth of Don Juan in 1923 and discussed his vision with Max Brod, a friend and biographer of Kafka, and translator of Janáček’s librettos into German. Brod advised him to collaborate with the Czech scriptwriter Karl Josef Beneš, who together with Schulhoff created an oneiric, surreal tale of a seducer in love with Death – the only woman he is unable to seduce and who ultimately seals his fate. The dissolute Don Juan will not end up in hell: the punishment for his transgressions will be the curse of eternal life, with no hope of fulfilment.

Schulhoff got down to work on the score in 1929 and slugged away at it for three years. The premiere in January 1932, at the Divadlo na Veveří, the former seat of the National Theatre in Brno, was a complete fiasco. The audience rejected not only the unique structure of the work – which combined elements of opera, pantomime and symphonic poem – but also its exuberant eclecticism, vacillating between impressionism, brutal expressionism and relatively orderly neoclassicism. Plameny begins like Prélude à l’après-midi d’un faune, only to end in gentle sounds of the glockenspiel and the celesta, which initially bring to mind the operas of Richards Strauss and then – of his not always inspired numerous imitators. In the middle it is possible to find literally everything – from almost line-for-line quotations from Berg’s Wozzeck to New Orleans jazz inspirations and an archaising pastiche in the style of Szymanowski. Schulhoff treats the human voice in Plameny in a strictly instrumental manner: perhaps the only truly “operatic” fragment in the work is La Morte’s solo in the finale of the tenth scene: with a moving glissando of the mezzo-soprano at the end of the phrase “salvation is so far away again”.

I have to do justice to Jiří Rožeň, who managed to keep the sometimes unruly musicians of the Prague orchestra in check throughout the opera. Among the soloists the singer who deserved the biggest applause was the Norwegian Tone Kummervold, underestimated by the audience, who in the thankless role of La Morte showed the full range of now nearly obsolete vocal techniques. A very decent performance came from the female chorus of Shadows, but the performers of the main roles were disappointing, which is especially true of Denys Pivnitskyi as Don Juan, a singer who is not very musical, though gifted with a healthy and strong tenor. Slightly more satisfying was the soprano Victoria Korosunova in the multiplied role of the seducer’s previous mistresses. However, I can hardly blame the singers, as the chaos on stage was primarily caused by Calixto Bieito, a director who after a few phenomenal productions in the early days of his career lost his inspiration completely and has been frittering away his talent ever since. I would advise those of my colleagues who compare Bieito’s concepts to Luis Buñuel’s to go and watch some of the latter’s films again and refresh their memories of their youth. All in all, Plameny turned out to be a beautiful catastrophe giving us hope that Schulhoff’s forgotten work would eventually return to the stage for good – hopefully in a better thought-out staging.

Jan Jirasky. Photo: Marek Olbrzymek

However, Brno did not live by opera alone. During these four days, I also managed to form an opinion (a very favourable one) on the Brno Children’s Choir under the direction of Valeria Mat’ašová and the mixed Kühn Choir, which fared slightly worse under the direction of Jakub Pikla; admire the stylish playing – reminiscent of Rudolf Firkušný’s artistry – of Jan Jirasky, a professor at the Brno Academy of Music and an outstanding specialist on Janáček piano music; and contemplate the condition of contemporary piano playing after a recital by Linda Lee, winner of this year’s Janáček Competition. Lee is technically phenomenal, but completely unaware of the meaning of the music, which pours from her fingers like perfectly round and clearly artificial pearls.

Still, I will go back to Brno, the city where Janáček spent over forty years, created his biggest masterpieces and to this day has not let himself be forgotten.

Translated by: Anna Kijak

Pożegnanie z Cremoną

I jeszcze jedna zapowiedź – wieczornego koncertu Actus Humanus 9 grudnia, w gdańskim Dworze Artusa, z udziałem Concerto Italiano pod dyrekcją Rinalda Alessandriniego.

***

Z Jeografii powszechnej, ułożonej „dla użytku młodzi polskiej” i wydanej w 1831 roku we Wrocławiu („z nową mappą powszechną kuli ziemskiej na sposób Mercatora”), można się dowiedzieć, że w Cremonie nad Padem znajduje się akademia oraz fabryki „jedwabiu, sukna, skrzypców i strun baranich”. Jeśli nie liczyć zawirowań terytorialnych po wybuchu rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich, była to już trzynasta dekada prosperity miasta pod panowaniem Cesarstwa Austrii. Przed 10 kwietnia 1707 Cremona znalazła się na krótko pod rządami Francji. Wcześniej – od podboju przez wojska cesarza Karola V w 1525 roku aż do wybuchu wojny sukcesyjnej w roku 1701, po bezdzietnej śmierci upośledzonego Karola II Habsburga – pozostawała we władzy Hiszpanii. Nie były to czasy specjalnie pomyślne dla jednego z największych ośrodków historycznej Lombardii. Cremona, w przeciwieństwie do wielu innych miast ówczesnej Italii, nie miała ani swojego księcia, ani własnego rządu. Żyła w cieniu ważniejszych miast uniwersyteckich, na marginesie istotnych wydarzeń politycznych.

Katedra w Cremonie. Fot. Roman Klementschitz

Mimo że przy tutejszej katedrze Santa Maria Assunta – zgodnie z krzywdzącą opinią niektórych turystów jedynym godnym uwagi zabytku w Cremonie – działał świetny chór, który zapewniał nie tylko godną oprawę wokalną nabożeństw, ale i solidną edukację najbardziej uzdolnionych chłopców, wykształceni już muzycy korzystali z pierwszej nadarzającej się okazji, by uciec z sennego, spowitego mgłą miasta na prowincji i poszukać szczęścia gdzie indziej. Tak postąpił Tiburtio Massaino, augustiański mnich i kompozytor, który zawędrował między innymi na dwór księcia Tyrolu Ferdynanda II w Innsbrucku, a ostatnie lata życia spędził jako maestro di cappella w lombardzkim Lodi. Tak uczynił wyśmienity kontrapunktysta Costanzo Porta, wychowanek kremońskiego klasztoru San Luca, któremu z czasem powierzono misję całkowitej odnowy praktyki muzycznej w katedrze w Rawennie. Tym tropem podążył Benedetto Pallavicino, wybitny twórca madrygałów, hołubiony na dworze Gonzagów w Mantui. W Cremonie prosperowali tylko lutnicy, począwszy od Andrei Amatiego, ojca-założyciela kremońskiej szkoły lutniczej, który w 1539 roku otworzył swój słynny warsztat w samym sercu miasta, na placu przy kościele San Domenico. Nie przyczynił się jednak do tego artystyczny klimat miasta, lecz specyficzne warunki regionu. Bezsłoneczne lata i wilgotne, często mroźne zimy – typowe dla nękającej północ ówczesnej Italii małej epoki lodowcowej – wpłynęły zarówno na strukturę sprowadzanego z Alp drewna rezonansowego, jak i właściwości żywicy, z której sporządzano lakier do pokrywania instrumentów.

Domniemany portret Claudia Monteverdiego, pędzla nieznanego malarza z Cremony

Skrzypcom i lutnikom było więc w Cremonie od ptaków lżej, czego nie da się powiedzieć o zwykłych ludziach, nękanych pogłębiającym się pod rządami Hiszpanów kryzysem, który w pierwszej połowie XVII wieku miał jeszcze ściągnąć na miasto klęskę głodu i katastrofalną falę czarnej śmierci. Takim właśnie skromnym, choć pracowitym i ambitnym człowiekiem był Baldassare Monteverdi, felczer i zielarz, właściciel niewielkiego sklepiku przy kremońskiej katedrze. Ożenił się z Maddaleną, córką złotnika, z którą doczekał się trojga dzieci, zanim młodą matkę zabrała epidemia tyfusu. Ich pierworodny syn Claudio urodził się w maju 1567 roku i wkrótce potem został ochrzczony w kościele Santi Nazario e Celso. Niewiele wiadomo o jego edukacji, poza niepotwierdzonymi informacjami, że w dzieciństwie był członkiem chóru katedralnego, potem zaś uzupełniał studia na miejscowym uniwersytecie. Pierwszy zbiór jego utworów, Sacrae cantiunculae, ukazał się w 1582 roku w Wenecji, w oficynie Angela Gardano; drukarz opatrzył go informacją, że piętnastoletni kompozytor jest uczniem Marc’Antonia Ingegneriego. Urodzony w Weronie Ingegnieri był chyba jedynym znaczącym muzykiem, który z Cremony nie uciekł, tylko się do niej sprowadził, i to już około 1570 roku. Wkrótce ugruntował swą reputację znakomitego skrzypka, śpiewaka i kompozytora: w roku 1581 został maestro di cappella w katedrze, a zapewne kilka lat wcześniej nauczycielem młodego Claudia. Wspaniały muzyk, człowiek wielkiej wartości, prawy chrześcijanin – mówili o nim kremończycy. Monteverdi zawdzięczał mu solidne podstawy rzemiosła i niezmienne przywiązanie do wielkiej tradycji polifonii renesansowej. W opublikowanej pięć lat później pierwszej księdze madrygałów wypłynął już jednak na całkiem nowe wody, eksperymentując z chromatyką i malarstwem dźwiękowym wzorem twórców mniej konserwatywnych niż Ingegneri, który jako kompozytor spełniał się przede wszystkim w muzyce religijnej.

Rinaldo Alessandrini. Fot. Emile Moysson

Druga księga wyszła drukiem w roku 1590, w oficynie Alessandra Raveriego, innego weneckiego drukarza, skądinąd blisko spokrewnionego z Gardano. Monteverdi po raz ostatni przywołał w niej nazwisko „signora Ingegneriego”, co o tyle nie dziwi, że zawarte w niej madrygały nie zdradzają już żadnych pokrewieństw ze stylem werońskiego mistrza. Znalazło to swój wyraz także w doborze tekstów, w dużej części zaczerpniętych z twórczości petrarkisty Pietra Bemba, przede wszystkim zaś z wierszy Torquata Tassa, jednego z najwybitniejszych twórców włoskiego renesansu, poety spod znaku „przenikania sztuk”, reprezentanta stylu przejściowego, łączącego elementy schyłkowe z zapowiedzią całkiem nowej epoki. W żadnym z późniejszych zbiorów madrygałowych Monteverdi nie podejmie tylu gier z wyobraźnią wzrokową słuchacza, w żadnej kolejnej księdze nie znajdziemy tylu muzycznych obrazów wschodu słońca, ożywczej bryzy, zmiennego nieba, rozćwierkanych ptaków, rwących rzek i cicho szemrzących potoków. W żadnej kolejnej księdze nie pobudzi tylu innych zmysłów odbiorcy: dźwiękowymi opisami zapachu kwiatów, rozpalonego upałem powietrza, ciepłych łez na policzkach kochanków.

Skończyły się lata terminowania. Monteverdi żegnał się w tych utworach z Cremoną: z jej sierpniowym skwarem i lodowatym chłodem zimy, z dźwiękiem dzwonów Torazzo, najwyższej kampanili we Włoszech, z kremońskim nugatem torrone, istną polifonią smaku, komponowaną przez miejscowych cukierników niczym słodki madrygał z cukru, migdałów, białek jaj, miodu i bezcennej wanilii. Dwudziestotrzyletni muzyk zamieścił w zbiorze dedykację dla Giacoma Ricardiego, doktora praw i przewodniczącego senatu mediolańskiego, u którego starał się o posadę „suonatore di vivuola”. Marzył o karierze w Mediolanie, trafił na dwór Vincenza Gonzagi, księcia Mantui, jednego z najhojniejszych mecenasów sztuki i nauki w ówczesnej Italii. Dopełnił przeznaczenia większości muzyków z Cremony. Znalazł szczęście gdzie indziej.

Nocne opowieści

Kolejna zapowiedź koncertu na gdańskim festiwalu Actus Humanus, tym razem popołudniowego recitalu Marca Beasleya, 9 grudnia w Ratuszu Głównego Miasta.

***

Północ jest bezczasem. Okamgnieniem, w którym poprzedni dzień jeszcze nie umarł, a nowy wciąż się nie narodził. Porą najciemniejszą, kiedy z grobów powstają krwiożercze strzygi, dybuki odbierają ludziom rozum, a diabły ruszają z piekieł, by polować na grzeszników. Porą, której większość z nas woli doczekać w domu, w otoczeniu najbliższych – pogrążonych we śnie, zaczytanych w książkach, zapatrzonych w ekrany komputerów, zasłuchanych w muzykę.

Jeszcze niedawno temu nasi przodkowie gromadzili się przed połową nocy przy wspólnym ogniu, żeby rozproszyć zalegający w sercach mrok opowieściami o królach i bohaterach, o mądrych i głupich uczynkach, o miłości i sprawach ostatecznych. Jedni mówili, drudzy słuchali. Bywało, że opowieść przeradzała się w pieśń, czasem przędzoną jak pojedyncza nić lnu – przez najzdolniejszego w gronie śpiewaka – czasem tkaną przez wielu niczym płótno na chłopskie koszule. Nikt się od śpiewu nie uchylał, bo śpiew jest nie tyle umiejętnością, ile strategią przetrwania. Śpiewało się dziecku, żeby umocnić z nim więź i wyprowadzić je w dorosłość. Śpiewało się przy pracy i obrzędzie, by zacieśnić wspólnotę. Śpiewało się z radości i smutku, na poprawę pamięci, dla ukojenia stresu codzienności. Śpiewało się przed północą, żeby odegnać złe duchy.

Marco Beasley. Fot. Stéphane Risack

Marco Beasley, neapolitańczyk po matce, z urodzenia i wychowania, od dziecka zanurzony w dźwiękach tamtejszych ballad, tammurriat i taranteli, jest nie tyle śpiewakiem-aktorem, co właśnie śpiewakiem-opowiadaczem. Wysnuwa swoje historie z barwnej przędzy epok, tradycji i kręgów kulturowych. Korzystając z dobrodziejstw niezwykłego głosu i charyzmatycznej osobowości, wciąga w tę narrację możliwie największą liczbę słuchaczy, także nieobeznanych z materią i konwencją dzieła. Uśmierza swym śpiewem uniwersalne strachy – słowiańskie przed marą piekielną, szkaradną, i śródziemnomorskie, przed zwiastującym śmierć widokiem pustego karawanu.

Beasley ukoił też moje lęki i przywołał niezwykłe wspomnienia, postanawiając rozpocząć recital tradycyjnym korsykańskim lamentem Le sette galere, odnoszącym się zapewne do katastrofy dwóch z siedmiu okrętów płynących z Barcelony na odsiecz Genui, które w 1693 roku rozbiły się u brzegów wyspy Giraglia na północ od Cap Corse, pociągając na dno przeszło sześciuset marynarzy. Przeszło trzysta lat później spotkałyśmy się z Patrizią Bovi, dawną współpracownicą Beasleya, przy jednym stole z Irańczykami, Berberami i Arabami – we francuskim Royaumont. Po olśniewających popisach opowiadaczy historii ze Wschodu śpiewaczka szturchnęła mnie pod blatem, pytając czy znam Le sette galere. Odpowiedziałam, że nie. „Nic nie szkodzi”, odparła. „Pokażę ci w trakcie, jak realizować podstawę harmoniczną”. I tak w improwizowanej wspólnocie przyciągnęłyśmy uwagę i podbiłyśmy serca współbiesiadników reprezentujących całkiem inne kultury muzyczne.

Tammurriata na ulicach Neapolu. Fot. Rachele Mosolo

Rdzenni mieszkańcy Korsyki przekazują sobie legendę o Panu Bogu, który kończąc dzieło stworzenia, przypomniał sobie o rozległej wyspie na morzu nazwanym później przez ludzi Śródziemnym, i nie mając już siły wymyślać kolejnych cudów, zgromadził na niej wszystko, co mu się najlepiej udało: strzeliste góry, malownicze wybrzeża, gęste lasy kasztanowe i wonne, wiecznie zielone zarośla. Ten olśniewający, a zarazem surowy raj na ziemi zamieszkuje naród ukształtowany w długotrwałym procesie mieszania grup etnicznych. Pierwotną ludność wyspy – Iberów i Ligurów – stopniowo wypierali kolonizatorzy feniccy, kartagińscy, greccy i etruscy. W III wieku p.n.e. Korsyka znalazła się w granicach Republiki Rzymskiej. We wczesnym średniowieczu wśród łacińskojęzycznej populacji zaczęli osiedlać się Grecy z Bizancjum i przedstawiciele ludów germańskich. W IX wieku Korsykę zajęli Arabowie, dwieście lat później przeszła pod zwierzchność arcybiskupa Pizy, potem dostała się w długoletnie władanie Genui.

Czynnikiem, który do dziś najmocniej określa tożsamość Korsykanów, jest śpiew. Tradycyjna wyspiarska polifonia opiera się na trzech głosach: melodię intonuje głos prowadzący (secunda), do którego kolejno dołączają terza, głos najwyższy, bogato ornamentowany, oraz bassu, zapewniający podstawę harmoniczną pieśni. Śpiewacy często ustawiają się w ciasnym półkolu, zamykają oczy, przykładają dłoń do ucha, żeby wysłyszeć wszystkie alikwoty, i w stanie graniczącym z ekstazą stroją poszczególne interwały, aż „znikąd” pojawi się czwarty głos anielski – nieistniejąca, wyobrażona linia melodyczna, która mimo to wżera się w mózg i dopełnia rezonujący w głębi trzewi wielogłos. Korsykanie wkładają w swój śpiew całe serce i ducha, emitując dźwięki na wysokiej krtani, charakterystycznym, chropawym brzmieniem, znakomicie podparte oddechem. Na pogrzebach i procesjach Wielkiego Tygodnia wyrzucają z siebie żarliwe lamentu, życie świeckich wspólnot komentują w trzygłosowych paghjella, młócą zboże na granitowych tarasach przy akompaniamencie jednogłosowych cantu di a tribbiera, podczas wiejskich uroczystości urządzają chjame e risponde – zajadłe pojedynki improwizatorów, przywodzące na myśl skojarzenia z turniejami średniowiecznych bractw śpiewaczych.

Pejzaż górski z północy Korsyki. Fot. Dorota Kozińska

Beasley w swej „północnej opowieści” łączy tradycje muzyczne Korsyki i Sardynii, canzonette alla napolitana z XVI-wiecznych druków z Antwerpii z Vergine bella Dufaya do tekstu Petrarki oraz własnymi kompozycjami. Śpiewa sam. Wielogłosu tu nie ma – albo objawia się w postaci nieistniejących, dobiegających znikąd głosów anielskich. Śpiewa po swojemu, wzbudzając protesty purystów. Ale przecież nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, jak naprawdę brzmieli śpiewacy wieków minionych – nie mamy też pojęcia, co uchodziło wtedy za piękne i jak to piękno się wówczas manifestowało. Skoro estetyka głosu potrafiła się tak diametralnie odmienić przez ostatnie pół wieku, cóż dopiero mówić o stuleciach?

O północy wychodzą z głębin topielcy i panny wodne; słychać śmiechy i klaskanie, płacze i jęki, wołania o pomoc. Demony wychodzą na brzeg, bawią się, zwodzą ludzi, próbują ich topić. Można wtedy uciec na orne pole, gdzie byty nadprzyrodzone nie mają dostępu. Albo zatracić się w śpiewie, który odpędza wszelkie zło.

Dwaj ojcowie

Idzie zima, a Upiór jakoś nie ucieka na Południe – wręcz przeciwnie, w te długie i ciemne miesiące będzie wędrował przede wszystkim po Północy i o wszystkim sumiennie doniesie, ale najpierw przypomni, że już 7 grudnia w Gdańsku rozpocznie się kolejny festiwal Actus Humanus. I już pierwszego dnia, na wieczornym koncercie w Centrum św. Jana usłyszymy Café Zimmermann pod dyrekcją Pabla Valettiego, tenora Raphaela Höhna oraz gościnnie występującą z zespołem skrzypaczkę Martę Korbel z Cohaere Ensemble i członków Akademickiego Chóru Uniwersytetu Gdańskiego – w programie, o którym piszę do książki programowej AH, podobnie jak o wszystkich pozostałych wydarzeniach festiwalu. Koncerty najbliższe mojemu sercu będę anonsować na bieżąco, na całą imprezę już teraz serdecznie zapraszam, bo w tej odsłonie będzie się wyjątkowo ciekawie działo. Przybywajcie!

***

Właściwie byli rówieśnikami. Johann Sebastian Bach przyszedł na świat w 1685 roku w Eisenach, jako ostatnie dziecko miejskiego muzyka Johanna Ambrosiusa i Marii Elisabeth Lämmerhirt, córki erfurckiego kuśnierza i stangreta. Johann Friedrich Fasch urodził się trzy lata później w Buttelstedt niedaleko Weimaru: był pierwszym dzieckiem ze związku Friedricha Georga, dyrektora miejscowej szkoły, który wkrótce potem został nauczycielem i kantorem gimnazjum w Schleusingen, oraz córki pastora Sophii Wegerig. Obydwaj stracili ojców w dzieciństwie: Bach w wieku dziewięciu lat, kilka miesięcy po śmierci matki, Fasch w wieku lat dwunastu. Osierocony Bach trafił pod opiekę najstarszego brata Johanna Christopha, organisty St. Michaeliskirche w Ohrdrufie, o przyszłość małego Fascha zatroszczył się jego wuj Gottfried Wegerig, pastor kościoła w Teuchern. Fasch już w 1697 roku został dyszkantystą w kościelnym chórze w Suhl, a trzy lata później, za sprawą innego krewnego matki, zatrudnionego na dworze w Weissenfels Andreasa Scheelego, zasilił szeregi miejscowych Kappelknaben. Bach trafił do chóru dla ubogich chłopców w kościele św. Michała w Lüneburgu w wieku lat piętnastu, tuż przed mutacją – i pozostał tam tylko ze względu na niebywały talent muzyczny, który zagwarantował mu bezpłatne utrzymanie na usługach świątyni. Obydwaj żenili się dwukrotnie. Pierwsza żona Fascha zmarła trzy lata po ślubie, w 1720 roku. Zabił ją poród ich pierwszego syna Christiana Friedricha, który odszedł kilka miesięcy później. W tym samym roku Bach pochował swą pierwszą żonę Marię Barbarę, matkę siedmiorga ich wspólnych dzieci, z których dorosłości dożyło tylko troje. Darzyli się wzajemnym szacunkiem: w rękopisach Bacha zachowały się kopie pięciu suit Fascha, który w 1722 roku, po śmierci Johanna Kuhnaua, wycofał się z konkursu na stanowisko kantora kościoła św. Tomasza w Lipsku, uznawszy, że posada należy się starszemu koledze z Eisenach. Fasch przeżył Bacha o osiem lat. Ich synowie – Carl Friedrich Christian Fasch i Carl Philipp Emanuel Bach – przyjaźnili się długo po śmierci obydwu.

Toby Rosenthal (1848-1917), Poranna modlitwa rodziny Bachów

Dwoje najstarszych dzieci Bacha – pierworodna córka Catharina Dorothea i syn Wilhelm Friedemann – nie tylko osiągnęło wiek dojrzały, ale też przeżyło więcej lat niż ojciec. Pasmo rodzinnych tragedii zaczęło się wraz z przyjściem na świat bliźniąt, w roku 1713. Johann Christoph zmarł kilka godzin po porodzie, jego siostra Maria Sophia trzy tygodnie później. Mimo to Maria Barbara dalej zachodziła w ciążę i rok po roku urodziła dwóch synów, wspomnianego już Carla Philippa Emanuela i Johanna Gottfrieda Bernharda, który zmarł w wieku dwudziestu czterech lat. W 1718 roku powiła Leopolda Augusta, ostatnie swoje dziecko, któremu udało się przeżyć raptem dziesięć miesięcy. Wycieńczona porodami i złamana rozpaczą, odeszła niespełna rok później. Bach wkrótce potem ożenił się z młodziutką Anną Magdaleną. Ich pierwsza córeczka, Christina Sophia Henrietta, urodziła się w 1723 roku. Jej młodszy brat Gottfried Heinrich okazał się niepełnosprawny umysłowo i przez całe krótkie życie wymagał troskliwej opieki. Kolejny chorowity chłopiec, Christian Gottlieb, przyszedł na świat w roku 1725 i opuścił go po trzech latach. Radość z narodzin dorodnej Elisabeth Juliany nie trwała długo: dwa miesiące później, w czerwcu 1726 roku, zmarła malutka Christina. Ernestus Andreas zmarł w przeddzień Zaduszek roku 1727. Miał zaledwie dwa dni. I nie była to bynajmniej ostatnia dziecięca śmierć w rodzinie Bachów.

Nie sposób pominąć tego pasma nieszczęść w kontekście dwóch niezwykłych kantat Bacha: Ich armer Mensch, ich Sündenknecht BWV 55, zwłaszcza zaś Ich habe genug BWV 82. Ta pierwsza powstała w roku 1726, na 22. niedzielę po Trójcy Świętej roku 1726. Anonimowy tekst kantaty nawiązuje do przypowieści o niegodziwym dłużniku z Ewangelii Mateuszowej – który nie sprolongował bliźniemu długu w wysokości stu denarów, mimo że wcześniej litościwy król zwolnił go z obowiązku spłaty należnych mu dziesięciu tysięcy talentów. To przypowieść o obowiązku przebaczenia, wzajemnej akceptacji i nieobarczania innych winą: bo każdy śmiertelnik jest komuś coś winien, a największy dług zaciąga u Boga i tylko za Jego sprawą może się od tego brzemienia uwolnić. Ich armer Mensch jest jedyną Bachowską kantatą przeznaczoną na tenor solo – być może ze względu na teologiczny związek przypowieści z postacią Świętego Piotra, któremu Bach w opracowywanej wówczas na nowo Pasji Janowej kazał przemówić tenorem w arii „Ach, mein Sinn”. Nietypowy jest również skład zespołu instrumentalnego (flet traverso, obój d’amore, dwoje skrzypiec, altówka i b.c.), dodatkowo uwypuklający bogactwo faktury polifonicznej i wyrafinowaną retorykę utworu, który zdaniem Johna Eliota Gardinera zapowiada już intymność wypowiedzi muzycznych Schumanna.

Raphael Höhn. Fot. raphaelhoehn.ch

Tekst Ich habe genug, najprawdopodobniej autorstwa Christopha Birkmanna, ucznia Bacha, nawiązuje z kolei do Kantyku Symeona z Ewangelii Łukasza – modlitwy zmęczonego życiem starca, który nie może umrzeć, aż ujrzy Mesjasza; proroctwo się spełnia, kiedy Symeon bierze na ręce małego Jezusa, przyniesionego do świątyni przez Marię. Kantata została skomponowana w 1727 roku na święto Ofiarowania Pańskiego, pierwotnie na głos basowy, obój, dwoje skrzypiec, altówkę i b.c., z czasem jednak doczekała się trzech innych wersji, w tym przetransponowanej z c-moll do e-moll wersji sopranowej z fletem zamiast oboju, współcześnie często wykonywanej przez tenory. W tym wstrząsająco pięknym utworze kryje się niejeden paradoks: z pełną nadziei przypowieścią o zjednoczeniu z Bogiem przez śmierć nie licuje przesycona bólem, pełna dysonansów i chromatycznych westchnień muzyka; ze wzniosłością teologicznego przesłania nie licuje głęboko ludzka czułość „kołysanki” Schlummert ein, ihr matten Augen, której prostotę Bach ujął – kolejna pozorna sprzeczność – w formę niezwykle złożonej arii da capo. Kompozytor wpisał tę arię, wraz z poprzedzającym ją recytatywem, do Notenbüchlein swojej żony, utalentowanej sopranistki: być może z myślą o wieczorach muzycznych dla osób goszczących w lipskim domu Bachów. „Dziesięć dziecięcych śmierci… Jako rodzic nie potrafię pojąć tego doświadczenia, ale myślę, że w jej wykonaniu fraza ‘Ich habe genug’ musiała brzmieć przekonująco. ‘Mam dość’ rodzenia martwych lub umierających dzieci” – pisał Ryszard Koziołek w eseju Religia osieroconych.

Kamień pamięci Johanna Friedricha Fascha w Zerbst

Ciekawe, jak wypadłoby zestawienie twórczości wokalnej Bacha z analogicznym dorobkiem jego rówieśnika. Niestety, wygląda na to, że większość z dziewięciu cyklów kantatowych, kilkanaście mszy i co najmniej cztery opery Fascha to utwory zaginione bezpowrotnie. Pozostaje nam więc porównywać ich kompozycje instrumentalne i na tej podstawie snuć rozważania, czy Fasch w swej estetyce bliższy był idiomowi muzyki Jana Sebastiana, czy też któregoś z jego synów. Bachowski Koncert skrzypcowy BWV 1042, być może napisany jeszcze na dworze księcia Leopolda w Köthen, zdradza ścisłe pokrewieństwo z weneckim modelem koncertu trzyczęściowego, ze skrajnymi częściami w tempach szybkich oraz wolną częścią środkową w kontrastowej tonacji – aczkolwiek z kilkoma odstępstwami od tego wzorca, na czele z ritornelową konstrukcją części pierwszej, nawiązującą do barokowej arii da capo. Koncert BWV 1042, przetransponowany do tonacji D-dur, stał się podstawą późniejszego koncertu klawesynowego BWV 1054. Tym bardziej intrygująco przedstawia się historia czwartego z koncertów klawiszowych Bacha, BWV 1055, który dopiero niedawno zaczął uchodzić za dzieło w pełni autonomiczne, pisane od początku z myślą o specyficznych walorach klawesynu. Wcześniej uznawano go za jedyny Bachowski koncert klawiszowy, którego nie sposób połączyć z zachowanym do dziś poprzednikiem, i na tej podstawie snuto hipotezy, że jego zaginiony pierwowzór powstał z myślą o violi bądź oboju d’amore.

Na tym tle obydwa koncerty Johanna Friedricha Fascha sprawiają wrażenie dzieł z zupełnie innej epoki: niemożliwe do wydatowania, ale i tak wyprzedzające czas, w którym przyszło żyć skromnemu kapelmistrzowi na dworze książęcym w Zerbst. Zdradzające dogłębną znajomość specyfiki każdego użytego w nich instrumentu. Może mniej harmonijne i nie tak wyraziste, jak koncerty Bacha, za to wdzięczniejsze i bardziej od nich melodyjne. Co jednak istotniejsze, naprawdę zapatrzone w przyszłość: jeśli nawet nie protoklasycystyczne, to już z pewnością rokokowe, wyznaczające odejście od stylu fugowanego w stronę przetworzenia tematycznego, zapowiadające przełomowe innowacje Glucka, Haydna i Mozarta.

Czyżbyśmy przecenili twórczość Lipskiego Kantora? A może w swej arogancji zlekceważyliśmy opinię samego Jana Sebastiana, który twórczość Fascha cenił czasem wyżej niż swoją własną? Ocenę ich talentów zostawmy przyszłym pokoleniom. Historia pomyliła się już nieraz.

Miłość i życie wieczne

Potrzebowałam ośmiu lat, żeby zatoczyć koło i wrócić do początków swojej niezależnej działalności. W 2014 roku, zamiast czcić sto sześćdziesiąte urodziny ulubionego kompozytora w domu przy głośnikach, wybrałam się na praskie przedstawienie Lisiczki Chytruski ­– w ramach czwartego festiwalu Janáček Brno, zorganizowanego pod hasłem „Happy Birthday Leoš!”. Po przeszło dwóch dekadach spędzonych w redakcji „Ruchu Muzycznego” zadebiutowałam jako freelancerka, recenzją spektaklu w reżyserii Ondřeja Havelki. Twórczość Janaczka zawsze plasowała się na szczycie listy moich recenzenckich priorytetów. Tak się jednak złożyło, że na brneńskie biennale dotarłam po raz kolejny dopiero teraz: po części dlatego, że zawsze miałam kłopot, co wybrać z przebogatej oferty festiwalu. O mały włos znów bym się poddała, bo w tym roku organizatorzy przeszli samych siebie: w programie dziewiętnastodniowej imprezy uwzględnili aż trzydzieści sześć wydarzeń muzycznych – w tym pięć przedstawień operowych, na czele z nową, przygotowaną przez gospodarzy inscenizacją Wspomnień z domu umarłych w połączeniu z Mszą głagolicką, w reżyserii Jiříego Heřmana i pod batutą Jakuba Hrůšy, świeżo mianowanego następcy Antonia Pappano w londyńskim Royal Opera House; a także osobne, niezależne od udziału w spektaklach występy orkiestry Welsh National Opera pod kierunkiem jej szefa Tomáša Hanusa, oraz Orchestre de la Suisse Romande z Tomášem Netopilem. Poprzestałam na czterech ostatnich dniach festiwalu, nie chcąc przepuścić rzadkiej okazji wysłuchania w całości jedynej opery Erwina Schulhoffa Plameny. Przez najbliższe dwa lata będę się zastanawiać, jak dotrzeć na większość biennale w 2024 roku, które potrwa z górą trzy tygodnie.

Janáček Brno jest przedsięwzięciem stosunkowo młodym, zainicjowanym w 2008 roku przeglądem wszystkich dzieł scenicznych Patrona. Z czasem do twórczości Janaczka dołączyła muzyka innych kompozytorów, pozwalająca ukazać jego dorobek w szerszym kontekście epoki. Osią programową wciąż jednak pozostaje opera doby modernizmu – co stanowi o wyjątkowości imprezy, docenionej między innymi przez jurorów International Opera Awards, którzy w 2018 roku wyróżnili Janáček Brno nagrodą dla najlepszego festiwalu. O tym, że Czesi kochają swój rodzimy repertuar i potrafią go skutecznie popularyzować na całym świecie, pisałam już wielokrotnie. W Brnie przekonałam się po raz kolejny, że umieją też docenić mistrzostwo zagranicznych wykonawców, ale – w przeciwieństwie do naszych rodaków – nie mają poczucia, że ich własna muzyka wymaga natarczywej promocji przez wielkie gwiazdy z Zachodu.

Tomáš Hanus i Adam Plachetka na próbie przed koncertem orkiestry WNO. Fot. Marek Olbrzymek

Trudno im zresztą się dziwić, skoro czescy dyrygenci – świetnie otrzaskani z idiomem twórczości środkowo- i wschodnioeuropejskiej – stają za pulpitem najlepszych orkiestr świata. Tomáša Hanusa miałam okazję podziwiać tuż przed wybuchem pandemii: w brawurowej interpretacji Sprzedanej narzeczonej Smetany na scenie Bayerische Staatsoper, a wkrótce potem na czele zespołów WNO, w stylowym i zdyscyplinowanym ujęciu Wojny i pokoju Prokofiewa. W dniu mojego przyjazdu do Brna, który przypadł akurat w czasie obchodów czeskiego Święta Walki o Wolność i Demokrację, Hanus poprowadził walijską orkiestrę w programie złożonym z Czterech interludiów morskich Brittena, Pieśni biblijnych Dworzaka, Preludium i Miłosnej śmierci Izoldy Wagnera oraz niezwykle stosownej w tych okolicznościach Sinfonietty Janaczka. Odniosłam wrażenie, że Hanus najmniej „u siebie” czuje się w muzyce Wagnera – zagranej zbyt gładko, bez wewnętrznego pulsu i odpowiedniej gradacji napięć. Za to pięknie mu się udało wyeksponować żywiołowe kontrasty i migotliwość faktur w Brittenowskich Interludiach, a przy tym zaskakująco dobitnie podkreślić inspiracje kompozytora twórczością Musorgskiego (choćby w rozkołysanym Allegro spiritoso). Wspaniały przykład współpracy ze śpiewakiem dał w pieśniach Dworzaka – aksamitny bas-baryton Adama Plachetki często ginie w przepastnej akustyce wielkich scen operowych; w subtelnej interpretacji Hanusa solista zachwycił nie tylko urodą głosu i miękkim frazowaniem, lecz także mądrze podanym tekstem, zaczerpniętym z XVI-wiecznej Biblii kralickiej. Wszystko to jednak nic w zestawieniu z porywającym wykonaniem Sinfonietty, w której fanfarę – jak Janaczek przykazał – zagrało trzynastu muzyków orkiestry dętej Czeskich Sił Zbrojnych. I to bez jednej wpadki, które symfonikom przytrafiają się zawsze, co jednoznacznie wskazuje, że Janaczek wiedział, co robi. Koncert nagrodzono burzliwą i w pełni zasłużoną owacją na stojąco, która być może przyczyniła się do tym większego sukcesu WNO w danym nazajutrz spektaklu Věc Makropulos.

Věc Makropulos z WNO. Alan Oke (Hrabia Hauk-Šendorf) i Ángeles Blancas Gulín (Emilia Marty). Fot. Marek Olbrzymek

Do dziś wzdrygam się na wspomnienie jak dotąd jedynej inscenizacji tego arcydzieła w Polsce, dokładnie dziesięć lat temu w TW-ON, kiedy widzowie, skuszeni bałamutną obietnicą komedii science-fiction, przyzwyczajeni do obrazu pogodnego Czecha nad kuflem piwa, nieobeznani zarówno z twórczością Janaczka, jak i z gorzką dystopią Karela Čapka – zaczęli tłumnie opuszczać salę już w połowie przedstawienia. Z pewnością przyczyniła się do tego również nieporadna gra orkiestry pod batutą Gerda Schallera, który nie tylko nie zdołał ogarnąć poszczególnych grup instrumentalnych, ale też wytłumaczyć muzykom, o co chodzi w tej partyturze. Hanus nie miał z tym najmniejszego kłopotu, zapewne również dlatego, że ślęczał nad nią miesiącami wraz z Jonášem Hájkiem i Annette Thein, przygotowując nową edycję dla praskiego oddziału wydawnictwa Bärenreiter. Inna rzecz, że brytyjscy muzycy w interpretacji oper Janaczka dorównują czeskim wykonawcom, a czasem nawet ich przewyższają. W międzynarodowej obsadzie Věc Makropulos z WNO najmilszą niespodziankę sprawiła hiszpańska sopranistka Ángeles Blancas Gulín w roli Emilii Marty – obdarzona głosem niedużym, ale bardzo urodziwym i niezwykle wyrazistym, stosownie „staroświeckim” do tej trudnej partii, podpartej w jej przypadku wyśmienitym aktorstwem i znakomitym wyczuciem postaci. W pozostałej części obsady na wyróżnienie zasłużyli przede wszystkim Nicky Spence w partii Gregora, David Stout jako Baron Prus i niezawodny Mark Le Brocq w roli Witka, którego monolog objaśniający zawiłości libretta – w przerwie między pierwszym a drugim aktem – zyskał znacznie większą aprobatę czeskiej widowni niż zblazowanych widzów premiery w Cardiff. Kto wie jednak, czy z tego spektaklu – w oszczędnej, ale bardzo stylowej inscenizacji Olivii Fuchs (reżyseria), Nicoli Turner (scenografia i kostiumy), Robbiego Butlera (reżyseria świateł) i Sama Sharplessa (projekcje wideo) – nie zapamiętam przede wszystkim Alana Oke’a w brawurowej, epizodycznej roli Hrabiego Hauka-Šendorfa. Skądinąd realizatorzy trafili w sedno przekazu Čapka i Janaczka – to jedno z arcydzieł modernistycznej groteski, które w finale powinno wepchnąć nam rechot z powrotem do gardła i przeistoczyć go w bezradny szloch. Twórcom walijskiego przedstawienia w pełni się to udało.

Gorzej natomiast poszło realizatorom wyczekiwanych Flammen, przywiezionych z Teatru Narodowego w Pradze i zaprezentowanych w oryginalnej czeskiej wersji pod tytułem Plameny. Jedyna opera Schulhoffa nie miała szczęścia, podobnie jak jej twórca, który po klęsce prapremiery w Brnie nie doczekał się planowanej przez Ericha Kleibera premiery w Berlinie – wyklęty jako przedstawiciel Entartete Kunst, znienawidzony jako Żyd i komunista, po zajęciu Czechosłowacji przez nazistów wystąpił o obywatelstwo ZSRR, które nie uchroniło go przed deportacją do bawarskiej twierdzy Wülzburg, gdzie zmarł na gruźlicę w 1942 roku. Na pomysł opery luźno nawiązującej do mitu o Don Juanie wpadł w roku 1923 i przedyskutował swą wizję z Maksem Brodem, przyjacielem i biografem Kafki oraz tłumaczem librett Janaczka na niemiecki. Brod doradził mu współpracę z czeskim scenarzystą Karlem Josefem Benešem, który wspólnie z Schulhoffem stworzył oniryczną, surrealną opowieść o uwodzicielu zakochanym w Śmierci – jedynej kobiecie, której nie jest w stanie uwieść, i która ostatecznie przypieczętuje jego los. Rozpustny Don Juan nie skończy w piekle: karą za jego występki będzie przekleństwo wiecznego życia, bez jakiejkolwiek nadziei spełnienia.

Plameny. W środku Denys Pivnitskyi (Don Juan). Fot. Marek Olbrzymek

Schulhoff zabrał się do pracy nad partyturą w roku 1929 i ślęczał nad nią trzy lata. Premiera w styczniu 1932 roku, na scenie Divadla na Veveří, dawnej siedziby Teatru Narodowego w Brnie, skończyła się kompletnym fiaskiem. Publiczność odrzuciła nie tylko specyficzną strukturę dzieła – łączącego elementy opery, pantomimy i poematu symfonicznego – ale też jego rozbuchany eklektyzm, miotający się od impresjonizmu, poprzez brutalny ekspresjonizm, aż po względnie uporządkowany neoklasycyzm. Plameny zaczynają się niczym Popołudnie fauna, żeby skończyć się w łagodnych współbrzmieniach dzwonków i czelesty, w pierwszym odruchu przywodzących na myśl opery Straussa, w drugim – rzeszę jego nie zawsze natchnionych naśladowców. Pośrodku można doszukać się dosłownie wszystkiego – od niemal dosłownych cytatów z Wozzecka Berga, po inspiracje nowoorleańskim jazzem i archaizujący pastisz w stylu Szymanowskiego. Głos ludzki w Plamenach Schulhoff potraktował ściśle instrumentalnie: bodaj jedynym prawdziwie „operowym” ustępem dzieła jest solo La Morte w finale dziesiątej sceny: z przejmującym glissando mezzosopranistki na słowach „zbawienie jest znów tak daleko”.

Muszę oddać sprawiedliwość Jiříemu Rožeňowi, który przez całą narrację opery zdołał utrzymać na wodzy niesfornych czasem muzyków praskiej orkiestry. Spośród solistów na największe brawa zasłużyła niedoceniona przez publiczność odtwórczyni roli La Morte – Norweżka Tone Kummervold, która w tej niewdzięcznej partii ukazała pełny wachlarz odchodzących już w przeszłość technik wokalnych. Nieźle wypadł sześcioosobowy, żeński chór Cieni, zawiedli wykonawcy głównych ról, zwłaszcza niemuzykalny, choć obdarzony zdrowym i mocnym tenorem Denys Pivnitskyi w partii Don Juana. Nieco lepiej sprawiła się sopranistka Victoria Korosunova w zwielokrotnionej roli dotychczasowych kochanek uwodziciela. Trudno mi jednak winić śpiewaków, skoro do chaosu na scenie przyczynił się w pierwszym rzędzie Calixto Bieito, reżyser, który po kilku zjawiskowych inscenizacjach z wczesnego okresu twórczości całkiem stracił natchnienie i od tamtej pory rozmienia się na drobne. Moim kolegom po fachu, którzy porównują jego koncepcje z filmami Luisa Buñuela, radzę wybrać się do iluzjonu i odświeżyć wspomnienia z młodości.

Plameny okazały się w sumie piękną katastrofą, dającą nadzieję, że zapomniane dzieło Schulhoffa ostatecznie wróci na sceny – oby w lepiej przemyślanym ujęciu teatralnym. Nie samą operą Brno jednak żyło – przez te cztery dni zdołałam też wyrobić sobie zdanie (bardzo przychylne) o Brneńskim Chórze Dziecięcym pod kierunkiem Valerii Mat’ašovej oraz o mieszanym Chórze Kühna, który radził sobie nieco gorzej pod ręką Jakuba Pikli; zachwycić się stylową, przywodzącą na myśl sztukę Rudolfa Firkušnego grą Jana Jiraskego, profesora Akademii Muzycznej w Brnie i wybitnego specjalisty od muzyki fortepianowej Janaczka; zadumać się nad kondycją współczesnej pianistyki po recitalu Lindy Lee, zwyciężczyni tegorocznego Konkursu imienia Patrona, fenomenalnej technicznie i kompletnie nieświadomej, o czym jest muzyka, która sypie się spod jej palców jak idealnie okrągłe i ewidentnie sztuczne perły.

Ale i tak wrócę do Brna, miasta, gdzie Janaczek spędził przeszło czterdzieści lat, stworzył swoje największe arcydzieła i do dziś nie dał o sobie zapomnieć.

A Polish Week in London

I didn’t expect that after nearly two years of pandemic scarcity I would be travelling to the United Kingdom as often as I have done recently. In the past six months alone, despite concerns over the war and the growing post-Brexit chaos, I have visited two of London’s most important concert halls and three English opera houses, one of them twice. The occasion for my November trip was another festival of Polish sacred music, Joy & Devotion (which I wanted to hear in its entirety after the excellent impressions of last year’s inaugural concert), and the world premiere of Agata Zubel’s Piano Concerto No. 2 – two events co-organised by the Adam Mickiewicz Institute and included in London’s still extremely rich musical offerings within just one week.

London greeted me in its usual way: with torrential rain, deafening noise and plenty of surprises in the hotel, which the following day – after I changed rooms – I linked to the presence of Sir John Barbirolli’s ghost roaming around. Had I realised earlier that the conductor had been born in that very house, in a flat above a bakery that closed down years ago, the ghost might have left me in peace already on the first night. He was more gracious later, although he continued his pranks until the end, breaking my radiator and from time to time, without any warning, turning on the shower in my tiny bathroom. Such things sometimes happen in England, and this is one of the reasons I love this country, where a newcomer is reminded at every turn that he or she is treading on the footsteps of the past. For example, on the way to St Martin-in-the-Fields, through a labyrinth of West End theatres, where the senior Mr Barbirolli, one-time violinist at La Scala, played, as did his son John, before he put aside his cello and took up the baton.

It is hard to find a place in this part of the capital without a thriving cultural life. All the more reason for me to admire the persistence and consistency of Paweł Łukaszewski, who not only managed to organise his festival for the second time – in one of Europe’s most famous churches – but is already making bold plans for next season. Once again he managed to persuade three English ensembles to work with him, each ensemble with a very different character and different mission, but all well known to the local audiences, and to the musicians who collaborate with them and often even were brought up within their ranks. I have already written extensively in Tygodnik Powszechny about The Gesualdo Six, an ensemble led by Owain Park, which opened last year’s festival. The leaders of the other two choirs fully deserve to be called icons of British musical life. Stephen Layton is one of the few choirmasters who are just as successful as conductors of orchestral ensembles (until 2016 he led the City of London Sinfonia, which he took over two years after the death of Richard Hickox). In 1986 he founded the chamber choir Polyphony with one concert in mind. The choir has been active ever since, recording more than a dozen albums, some of them for the Hyperion label, and establishing itself as one of the world’s leading ensembles specialising in Bach and Handel. Two years its “senior”, the Rodolfus Choir came into being thanks to the initiative of Ralph Allwood, former Director of Music at Eton College and a keen populariser of choral music among people of all ages and levels of musical ability. The choir is made up of young and very young singers, most of them participants in the famous Choral Courses, organised by Allwood for more than forty years – courses that for many became the springboard for future careers, not just in choral music.

Stephen Layton. Photo: Marcin Urban/IAM

The festival’s size and structure of its programme have remained unchanged: three concerts of Polish choral and organ music (the only departure from this pattern being the participation of the cello in a work by Roxanna Panufnik, but more on that in a moment), primarily works by contemporary composers, including those of the younger generation, works sometimes presented alongside the legacy of earlier periods. This time, however, there were no revelations on a par with Krzysztof Borek’s Missa Mater Matris, and the debutants were somewhat disappointing – among them Marek Raczyński, whose Missa brevis was heralded as the festival’s greatest sensation. Yet the members of The Gesualdo Six interspersed its individual segments with music by other composers, perhaps in the hope of concealing the formal shortcomings of the work, which lost its momentum already after a very interesting and original Kyrie, inspired – perhaps subconsciously – by the tradition of the Eastern Churches. In comparison with last year the performance of the phenomenal sextet (joined in several pieces by Fiona Fraser, Rachel Ambrose Evans and Will Prior) was not entirely satisfying. Despite their customary perfect intonation, wonderfully blended voices and overall culture of sound, their performance lacked the enthusiasm that so inspired the singers at the inauguration of the previous festival. The “Joy & Devotion” could only be felt in Górecki’s Veni, o mater terrae and O mater semper alma, which began the concert, and which are, after all, nothing more than extracts from the unfinished cycle Z pieśni kościelnych (Church Songs) based on the church songbook compiled by Father Jan Siedlecki – with a Latin text by Edward Tambling, published only after the composer’s death. Górecki’s harmonisations are simple and, at the same time sincere and decidedly “his own” – which cannot be said of Teofil Klonowski’s nineteenth-century setting of Gaude Mater Polonia, sung gloomily at the end of the evening. For us it is one of the most important historic pieces of Poland’s musical culture; for the English, well-versed in the history of plain-chant – another version of the popular Eucharistic hymn O salutaris hostia in an anachronic and rather graceless setting for four voices. I think that Owain Park’s ensemble needs to be intrigued by something again, be given pieces of the highest quality, be made proud that they are revealing to the local audience early music other than the relatively well-known works by Pękiel and Gorczycki.

Members of Rodolfus Choir during a rehearsal. Photo: Marcin Urban/IAM

Much more delight was provided by the excellent Polyphony choir, which opened the festival with a programme consisting exclusively of new music. This was the first time I heard the ensemble live and I fully agree that Layton has raised it to the highest world-class level. The singers’ clear voice production, beautiful, luminous timbre (especially in the even-voiced sopranos), and above all, their perfect sense of musical timing and drama, enabled them to emphasise all the more the strengths of works written in the aesthetics already familiar to the British (e.g. Paweł Łukaszewski’s Missa Sancti Papae), draw attention to the intriguing aspects of the style of the young composers (Ziółkowski’s subtle Ave Maris Stella, intriguing in terms of its colour) and cover the shortcomings of the weaker items on the programme (I will not mention the names, but just note that Polish choral music sometimes verges dangerously on kitsch). It was a display of sheer professionalism, just as the concert of the Rodolfus Choir three days later was an exemplary demonstration of the effects of working with a virtually amateur ensemble largely made up of teenage singers. Ralph Allwood chose their repertoire cleverly, selecting primarily texturally simpler gems of early music. Neither minor rhythmic stumbles nor occasional intonation slip-ups were offensive in their performance; instead, the audience was gripped by the joy of music-making and full commitment to the works presented. The experienced choirmasters instils in his choristers the most essential elements of their craft, as we saw during the performance of Roxanna Panufnik’s composition, which was interrupted by sudden applause. All Shall Be Well, a dialogue rich in complex harmonies and sudden dynamic shifts between the choir and the cello (Leo Popplewell), in which Panufnik juxtaposes the text and melody of Bogurodzica with the words of the English mystic Juliana of Norwich, requires maximum concentration, especially from such young performers. The choristers resumed the interrupted climax confidently and with a smile on their lips. This small incident encapsulated the essence of the festival slogan, also captured in the playing of the excellent organist Rupert Jeffcoat, who amazes not only with his technical virtuosity, but also with his sophisticated ornamentation and imaginative, often unusual registration of the instrument.

Edward Gardner, Tomoko Mukaiyama and the London Philharmonic Orchestra. Photo: LPO

The walk across the Thames, to the Royal Festival Hall, proved not only to be a trip into entirely different aesthetics, but also an unexpected journey deep into musical time. Agata Zubel’s Piano Concerto No. 2 – a concerto with a single soloists but with two pianos, including one microtonally tuned – was written for Tomoko Mukaiyama, a Japanese-Dutch pianist, visual artist and performer. Both the author of the programme note and later commentators stressed the performative aspect of the piece – of little significance in my opinion in comparison with the intricate form, the polyphony of sparkling colours typical of Zubel and the subtle references to Lutosławski – in terms of working with rhythm and sophisticated transitions from chaos to order and back again. Particularly striking in the Concerto is the middle movement: a delicate, instrumental “song” in which faithful observers of the composer’s work will easily find grains of an almost human voice thrown into the spectral orchestral fabric. Zubel has been extraordinary lucky when it comes to performers. It would be hard to imagine more sensitive interpreters of this work than the London Philharmonic Orchestra with Edward Gardner, one of the world’s most distinguished specialists on Lutosławski’s legacy, who in the following items on the programme showed the inspirations of the Concerto in ever deeper retrospect. First, he unveiled the astonishingly classical beauty of Lutosławski’s Symphony No. 4, which Andrzej Chłopecki once called the swan song of modernism, then he delighted the audience with a lyrical take on The Rite of Spring – two pieces without which Zubel’s Piano Concerto No. 2 would never have been written or would have sounded quite different.

So there are reasons for us to be proud, but we must not drown this pride in national complexes. I’m looking forward to future Joy & Devotion festivals. I wish Agata Zubel a speedy return to London concert halls. I expect that Polish music will be heard more and more in the British Isles. In the meantime let us explore, answer questions, reveal contexts and prepare programme booklets for future seasons. British music lovers are genuinely interested in music, and not only their own.

Translated by: Anna Kijak

Światy równoległe

Właśnie wróciłam z Brna, a tymczasem ukazał się listopadowy numer „Teatru”. Jacek Cieślak recenzuje Ostatnich Sowietów, spektakl skomponowany z reportaży Swietłany Aleksijewicz i wystawiony przez Divadlo v Dlouhé w Pradze; w „Przestrzeniach teatru” o zmarłym w ubiegłym roku Jerzy Limonie i jego bezcennym dorobku piszą Zbigniew Majchrowski oraz Dobrochna Ratajczakowa – w sąsiedztwie Pochwały cenzury, tekstu Profesora z 2016 roku; Barbara Osterloff kreśli portret Doroty Kołodyńskiej i jej warszawskiej Pracowni Projektowania Kostiumu i Przestrzeni Scenicznej, ja zaś wyszydzam kolejne absurdy w swoim comiesięcznym felietonie. Za kilka dni ukaże się wydanie papierowe, wszystkie wymienione materiały i wiele innych ciekawych rzeczy można poczytać już w sieci. Zapraszamy!

Światy równoległe