Trzy debiuty, trzy olśnienia

No i mam kolejną nauczkę, żeby się nie zarzekać. Na premierę Pierścienia Nibelunga w reżyserii Valentina Schwarza nie dotarłam, wciąż mając do nadrobienia kilka bayreuckich inscenizacji z lat ubiegłych. W zeszłym roku też sobie darowałam nową tetralogię – zniechęcona na ogół miażdżącymi recenzjami wizji reżyserskiej, nierówną, w kilku przypadkach wręcz nietrafioną obsadą, oraz powrotem za pulpit młodego, niewątpliwie utalentowanego, ale niezbyt doświadczonego fińskiego dyrygenta Pietariego Inkinena, który w 2021 roku odebrał mi resztki przyjemności obcowania z ukochaną Walkirią. W tym sezonie zabrakło mi argumentów – po Corneliusie Meistrze, potem zaś Inkinenie, batutę przejęła Simone Young, której debiutu na Zielonym Wzgórzu nie mogliśmy się doczekać od lat. Drugą sensacją była zapowiedź występu Michaela Spyresa w roli Zygmunta, tym większą, że chodziło o debiut podwójny – amerykański tenor nigdy przedtem nie śpiewał tej partii na scenie. Ciekawość zawodowa przeważyła, choć wyznaję ze skruchą, że zaakredytowałam się tylko na Złocie Renu i Walkirii. Po tym, co zobaczyłam i usłyszałam, nie wykluczam, że w przyszłym roku skorzystam z ostatniej okazji zapoznania się z całością – choćby po to, by zweryfikować kilka tropów interpretacyjnych, których chwyciłam się podczas analizy dwóch pierwszych części Ringu.

Złoto Renu. Ólafur Sigurdarson (Alberyk) i John Daszak (Loge). Fot. Enrico Nawrath

Schwarz wkroczył do Bayreuth z opinią ikonoklasty i buntownika, na którą skądinąd godziwie sobie zapracował. Oznajmił, że zamierza wyreżyserować Pierścień niczym czteroczęściową sagę na platformie Netflix – opowieść o problemach i dylematach współczesnej rodziny, dostosowaną do wrażliwości dzisiejszego odbiorcy ze wszystkimi wynikającymi z tej decyzji konsekwencjami dramaturgicznymi. W pełni świadom, że Wagner sięgnął do dziesiątków źródeł, by stworzyć własną mitologię na nadchodzące czasy, sam poczuł się mitotwórcą i – jak to określił – „z konsekwentnym brakiem poszanowania” dla libretta dokonał w nim zasadniczych zmian: nie w warstwie tekstowej, lecz interpretacyjnej. Osią dramaturgiczną całości uczynił konflikt dwóch braci-bliźniaków, Alberyka i Wotana. Fizycznie obecne w Pierścieniu złoto Renu zastąpił wielorakim symbolem władzy. Z Zyglindy – ciężarnej już przed nadejściem Zygmunta – uczynił ofiarę gwałtu Wotana, całkowicie stawiając na głowie relacje między postaciami Walkirii. Ponieważ Schwarz uciekł się do porównania z filmowymi próbami demitologizacji mitów zastanych, pozwolę sobie zauważyć, że w blisko trzydziestoletniej historii Netflixa nikt nie dokonał adaptacji tak dalece odbiegającej od pierwowzoru, by widz – żeby cokolwiek z niej zrozumieć – musiał posiłkować się obszernymi wyjaśnieniami reżyserskimi. Obył się bez nich nawet zwariowany norweski serial Ragnarok, którego twórcy rozprawili się bezlitośnie nie tylko z mitologią nordycką, ale i Pierścieniem Nibelunga – a mimo to narracja pozostała czytelna, przede wszystkim dla głównych adresatów produkcji, czyli pryszczatych nastolatków, którzy nie zawsze mieli pojęcie, dlaczego pewien pensjonariusz domu opieki w fikcyjnym miasteczku Edda nosi czarną opaskę na oku i nazywa się Wotan Wagner.

Od strony koncepcyjnej Ring w ujęciu Schwarza jest zatem kompletną katastrofą, zarazem jednak katastrofą perwersyjnie atrakcyjną wizualnie, głównie za sprawą świetnej scenografii Andrei Cozziego, niezłych kostiumów Andy’ego Besucha, sprawnej reżyserii świateł, przygotowanej w tym roku przez Nicola Hungsberga na podstawie pierwotnej koncepcji Reinharda Trauba, i – last but not least – niezwykłych walorów sceny w Festspielhaus, której głębia uwydatnia każdy detal i wyjaskrawia każdą barwę. Schwarz nie umie jednak wykorzystać tej świetnie zaaranżowanej przestrzeni, wywołującej tylko powierzchowne skojarzenia z planem filmowym. Narracja rozgrywa się w zbyt wielu miejscach równocześnie, z braku możliwości stosowania zbliżeń i długich najazdów kamery rozprasza uwagę i w rezultacie grzęźnie na manowcach poplątanych, rozłażących się wątków pobocznych.

Złoto Renu. Tomasz Konieczny (Wotan). Fot. Enrico Nawrath

A jednak widać w tym jakąś rozpaczliwą próbę skuszenia widza obietnicą tajemnicy. Nie ma w tej inscenizacji złota, pierścienia ani Nothunga, są jednak niewyjaśnione do końca symbole, których znaczenie odsłoni się być może w kolejnych częściach cyklu. Czyżby złotem był koszmarny, okrutny chłopiec w żółtej koszulce, którego Alberyk porywa spod opieki Cór Renu? A może to tylko ułuda, może prawdziwą metaforą pierwotnego ładu natury jest dwoje obsypanych złotym brokatem dzieci z Walkirii – ucieleśnionych wizji pierwotnego stanu niewinności Zyglindy i Zygmunta? Co oznacza ukazywany pod różnymi postaciami ostrosłup? Czyżby we wszystkich przejawach – od wielościennej odmiany kostki Rubika, którą Wotan podsuwa piekielnemu chłopczykowi do zabawy, aż po świetlistą przestrzeń, do której dąży Brunhilda w finale Walkirii – był wieloznacznym symbolem władzy i przemocy, pierścieniem, Tarnhelmem i włócznią Wotana w jednym?

Na te pytanie nie dostajemy odpowiedzi i wątpię – być może niesłusznie – że zyskamy ją pod koniec Pierścienia. Schwarz ma całkiem niezły warsztat reżyserski i tę niespójną opowieść o toksycznej rodzinie ożywia od czasu świetnie rozegranymi epizodami i wdzięcznymi etiudami aktorskimi, które zamiast rozwinąć się w spójną narrację, pękają niczym bańki mydlane. Jak brawurowa, choć odrobinę przeszarżowana scena, w której Erda przed słowami „Weiche, Wotan, weiche” z impetem ciska o podłogę tacą pełną kieliszków do szampana. Jak początek I aktu Walkirii, w którym Hunding wśród rozbłysków burzy walczy z panelem przepalonych bezpieczników elektrycznych. Jak celnie ujęta esencja rozczarowania Zygmunta, który na wieść, że w Walhalli nie połączy się z Zyglindą, porzuca walizkę spakowaną w podróż do pałacu poległych. Większość pomysłów Schwarza bierze się jednak znikąd i donikąd nie prowadzi, co dotyczy między innymi spektakularnego Niecwałowania Walkirii: spowitych w bandaże i odbywających rekonwalescencję w klinice chirurgii plastycznej.

Walkiria. Michael Spyres (Zygmunt), Georg Zeppenfeld (Hunding) i Vida Miknevičiūtė (Zyglinda). Fot. Enrico Nawrath

Zastanawiam się, na ile to pandemonium teatru postdramatycznego zaważyło na doborze obsady i stylu realizacji poszczególnych partii wokalnych. W Złocie Renu zgodnie z koncepcją Schwarza dostaliśmy bliźniaków Alberyka i Wotana w postaciach dwóch odrażających typów spod ciemnej gwiazdy, których śpiew – daleki od wszelkich kanonów piękna i subtelności – niósł z sobą tylko potężny ładunek pogardy, frustracji i nienawiści (odpowiednio Ólafur Sigurdarson i Tomasz Konieczny). Wyzuta z uczuć, przedwcześnie postarzała Fryka znalazła przekonującą odtwórczynię w osobie dysponującej zmęczonym już i nadmiernie rozwibrowanym mezzosopranem Christy Mayer. Przerażona, trwająca niemal w katatonii Freja odzywała się prześlicznym, ale chwilami jakby zmrożonym głosem Christiny Nilsson. Świetnie prowadzony tenor Ya-Chung Huang musiał tym razem sprostać skrajnie jednowymiarowej, wręcz karykaturalnej wizji postaci Mimego. To samo dotyczy Johna Daszaka, którego interpretacja Logego była jak żywcem wyjęta z angielskiego wodewilu – co nie dziwi, skoro Schwarz wymyślił go sobie w roli prawnika rodziny Wotana. Erda w osobie Okki von der Damerau skutecznie nadrabiała braki techniczne wyrazistą ekspresją. Z dwóch braci olbrzymów bardziej zapadł mi w pamięć Fafner, realizowany niedużym i chwilami niestabilnym, ale bardzo urodziwym basem Tobiasa Kehrera. Mirko Roschkowski (Froh) wypadł blado w porównaniu ze znakomitym Nicholasem Brownlee w roli Donnera (zajrzałam w obsadę Złota Renu szykowanego jesienią w Bayerische Staatsoper i odkryłam z satysfakcją, że nie tylko ja słyszę go raczej w partii Wotana). Miękkości i liryzmu doczekałam się tylko w śpiewie Cór Renu – z tym większą radością odnotowuję udany występ polskiej mezzosopranistki Natalii Skryckiej w roli Wellgundy. W kolejnej części Pierścienia do postaci znanych z prologu dołączyły tradycyjnie już rozwrzeszczane córy Wotana, na których tle zaskakująco korzystnie wypadła Catherine Foster w partii Brunhildy, zrealizowanej muzykalnie, z dużym zaangażowaniem i chwilami nieodzownym poczuciem humoru, aczkolwiek dysponująca niewątpliwie urodziwym sopranem Angielka jak zwykle nie ustrzegła się kłopotów z intonacją i nadmiernym wibratem.

I tylko pierwszy akt Walkirii spełnił moje marzenie o prawdzie najbardziej ludzkiego z dramatów muzycznych Wagnera – za sprawą dwojga fenomenalnych debiutantów: Vidy Miknevičiūtė, która oddała cały niepokój, ekstazę i udrękę Zyglindy sopranem dość ostrym, ale zarazem giętkim, spontanicznym, roziskrzonym barwami, nieskazitelnym zarówno pod względem intonacyjnym, jak i artykulacyjnym; oraz Michaela Spyresa, który wziął Bayreuth szturmem i z miejsca zaprezentował się jako jeden z najlepszych Zygmuntów w powojennej historii festiwalu. Podziwiam niezwykłą inteligencję tego śpiewaka, który doskonale wyczuwa moment, w którym należy dokonać zmiany repertuaru bez szkody dla głosu, a zarazem w pełnej harmonii z estetyką i tradycją wykonawczą nowo opanowanych partii. Jego niemczyzna pozostawia jeszcze to i owo do życzenia (dotyczy to także emisji niektórych samogłosek, wciąż przywodzącej na myśl skojarzenia z wielką operą francuską), jeśli jednak chodzi o nasycenie głosu, jego specyficznie barytonowe brzmienie, pięknie otwarte góry i zaokrąglone dźwięki w dole skali, nade wszystko zaś wrażliwe, prawdziwie pieśniowe kształtowanie frazy – myślę, że Spyres zachwyciłby samego Wagnera. Śpiew tej Zyglindy i tego Zygmunta mógłby wzruszyć skałę: z pewnością wzruszył niezawodnego Georga Zeppenfelda, który dopełnił kunszt obojga zdumiewająco wrażliwym ujęciem postaci niekochanego, sfrustrowanego Hundinga.

Walkiria. Tomasz Konieczny i Catherine Foster (Brunhilda). Fot. Enrico Nawrath

Warto było przyjechać do Bayreuth choćby na ten jeden akt, na tę godzinę wspaniałego muzykowania pod czułą batutą Simone Young. Australijska dyrygentka próbowała rozjaśnić partyturę całego Pierścienia, wyodrębnić z faktury lekceważone dotąd detale, podkreślić tragedię bogów, ludzi i istot pośrednich niemal impresjonistyczną grą świateł i cieni. W warstwie orkiestrowej udało jej się osiągnąć ten cel w pełni. W warstwie wokalnej często musiała walczyć z oporną materią, zwłaszcza w Złocie Renu, kiedy solistom udawało się czasem zagłuszyć, zakrzyczeć i zatupać subtelnie i mądrze grającą orkiestrę. Ile w tym winy Schwarza, na ile przyczyniła się do tego hołubiona na Zielonym Wzgórzu maniera tubalnego śpiewu, jaki miała w tym udział sama dyrygentka, broniąca swej wizji wbrew wszelkim przeciwnościom – przekonam się może za rok. Już teraz wiem, że festiwal nie powinien wypuścić z rąk ani Miknevičiūtė, ani Young, ani Spyresa. Arcydzieła Wagnera zasługują na powrót wrażliwych interpretatorów.

Sen o burzy

Co robią na emeryturze słynni inwestorzy giełdowi i zarządcy funduszów inwestycyjnych? Warren Buffett, który niedługo skończy 94 lata, podobno wciąż lubi sobie pograć na ukulele. Młodszy o lat dwadzieścia Anthony Bolton, jeden z najskuteczniejszych inwestorów w Wielkiej Brytanii, wycofał się z zarządzania wielkim kapitałem w 2014 roku i postanowił dokończyć swą pierwszą operę. Prapremiera Życia i śmierci Aleksandra Litwinienki odbyła się w 2021 roku w Grange Park Opera i wywołała dość mieszane reakcje krytyki, choć nawet kręcący nosem recenzenci musieli przyznać, że utwór nie odbiega poziomem od większości nowych oper brytyjskich. Kompozycja Boltona zyskała niemały rozgłos za granicą, także w Rosji, gdzie Andriej Ługowoj, deputowany Dumy Państwowej i główny podejrzany o udział w zabójstwie byłego podpułkownika KGB, oświadczył, że opera jest dziełem zachodnich służb specjalnych, a jej premierę uznał za bezczelną prowokację.

Na tamto przedstawienie nie dotarłam z powodu związanych z pandemią ograniczeń wjazdowych. I naprawdę żałowałam, bo Anthony Bolton, absolwent elitarnej Stowe School i słynnego Kolegium Świętej Trójcy w Cambridge, studiował muzykę pilniej niż niejeden zawodowy kompozytor w Polsce. Grał na wiolonczeli i fortepianie, a jego pierwszym nauczycielem kompozycji – jeszcze na studiach – był Nicholas Maw, późniejszy twórca opery Wybór Zofii według powieści Williama Styrona, wystawionej w ROH w 2002 pod batutą Simona Rattle’a. W tym samym roku Bolton powrócił do dawnej pasji i zaczął brać lekcje prywatne, między innymi u Colina Matthewsa, tego samego, który wraz ze swym bratem Davidem współpracował z Deryckiem Cooke przy rekonstrukcji X Symfonii Mahlera.

Hugh Cutting (Ariel). Fot. Marc Brenner

W tym roku nadarzyła się kolejna okazja, by sprawdzić referencje Boltona. Przekonałam się, że wizyta w Grange Park Opera na premierze jego drugiego utworu scenicznego – Island of Dreams na motywach Burzy Szekspira – wymaga przedłużenia pobytu w Anglii o zaledwie dwa dni. Postanowiłam nadrobić zaległości.

Malkontenci znów utyskiwali, że nie ma sensu porywać się na kolejną adaptację Szekspirowskiego arcydzieła, skoro istnieje już Burza Adèsa. Poza tym – ich zdaniem – jedna z ostatnich sztuk Stratfordczyka niespecjalnie nadaje się na tworzywo opery, czym należy tłumaczyć niewielkie zainteresowanie kompozytorów tym źródłem inspiracji. Nie jest to do końca prawda: Burza cieszyła się ogromną popularnością wśród twórców operowych przełomu XVIII i XIX wieku. Poza tym Bolton, w przeciwieństwie do Adèsa, skompilował libretto z fragmentów oryginalnego tekstu Szekspira – podobnie zresztą, jak w 1956 roku uczynił szwajcarski kompozytor Frank Martin, biorąc za podstawę libretta swojej opery Der Sturm klasyczny przekład niemiecki Schlegla i Tiecka.

Wiele wskazuje, że Bolton może sobie pozwolić na eksperymenty, choćby nieudane. W obsadzie jego Island of Dreams znalazł się między innymi Hugh Cutting w kontratenorowej partii Ariela, a w Prospera miał się pierwotnie wcielić Simon Keenlyside, ostatecznie zastąpiony przez kanadyjskiego barytona Bretta Polegato. Reżyserią zajął się David Pountney we współpracy z austriackim artystą wideo Davidem Haneke, z którym kilka lat temu, w San Francisco Opera, wypróbował nowatorski system „triptychon” – złożony z trzech precyzyjnie zsynchronizowanych, przesuwnych ekranów projekcyjnych.

Brett Polegato (Prospero). Fot. Marc Brenner

Muzycznie dostałam mniej więcej to, czego się spodziewałam: operę sprawną warsztatowo i przystępną w odbiorze, w warstwie instrumentalnej wyraźnie inspirowaną twórczością Holsta i Brittena, chwilami może zbyt ostro skręcającą w stronę ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego filmu (wielokrotne nawiązania do tradycyjnych piosenek angielskich i XIX-wiecznego meksykańskiego walca Sobre las olas Juventina Rosasa), zorkiestrowaną jednak barwnie i z dużą dozą wyobraźni. Trochę gorzej Bolton poradził sobie z partiami wokalnymi, dając szerokie pole do popisu jedynie postaci Prospera – w tym przypadku w znakomitej i mądrze pomyślanej kreacji Polegato, dysponującego uwodzicielskim, pięknym w barwie barytonem. W duetach sopranowej Mirandy (Ffion Edwards) i tenorowego Ferdynanda (Luis Gomes) zabrakło żaru prawdziwych uczuć, i to nie z winy wykonawców, śpiewających świeżymi, dobrze postawionymi głosami i dokładających wszelkich starań, by tchnąć trochę życia w swoich papierowych bohaterów. Szkoda też niewykorzystanych w pełni możliwości Cuttinga, którego urodziwy i fenomenalny technicznie kontratenor zdaje się głosem wymarzonym do „muzyki Ariela”, tak celnie przeciwstawionej kiedyś przez Jana Kotta „muzyce Kalibana”. Z tej pierwszej zapamiętałam cudownie zmysłową piosenkę „Where the bee sucks, there suck I”. Tę drugą ofiarnie pod względem aktorskim, lecz niezbyt nośnym i dźwięcznym bas-barytonem zrealizował Andreas Jankowitsch. Z pozostałych solistów szczególnie zapadł mi w pamięć baryton William Dazeley w partii Alonsa, imponujący nie tylko kulturą śpiewu, lecz i znakomitą dykcją. Najbardziej mi szkoda przeszarżowanych ról Trinkula i Stefano (tenor Adrian Thompson i baryton Richard Suart). Wyrazy uznania pod adresem dyrygenta George’a Jacksona za rzetelność i precyzję w przygotowaniu całości wraz z zespołem Gascoigne Orchestra. Jeśli chodzi o koncepcję Pountneya – tam, gdzie było widać jakąkolwiek pracę reżyserską, wzbudzała nieodparte wrażenie recyklingu kilkudziesięciu dawniejszych produkcji Sir Davida (spotęgowane przez kostiumy projektu April Dalton). Jeśli chodzi o bardzo kolorowe projekcje – nie wiem, czy na miejscu Hanekego podpisałabym się pod tak ewidentnym dziełem AI.

Ffion Edwards (Miranda) i Luis Gomes (Ferdynand). Fot. Marc Brenner

Lecz mimo wszelkich zastrzeżeń wyszłam z teatru zadowolona. W Anglii nie każda nowa opera musi okazać się arcydziełem. Czasem bywa ekwiwalentem sprawnie napisanego czytadła lub zgrabnej, lecz niezapadającej w pamięć filmowej adaptacji klasyki. Są przecież dźwięki, które cieszą, nie szkodząc wcale.

A Myth That Rolls Its Way Through the Forest Like a Bear

I arrived in Longborough for the last of the four June performances of Das Rheingold in 2019 from the scorching heat of Warsaw straight into pouring rain and bitter cold. I joked later that I expected a snowstorm before Act I of Die Walküre, planned for the following season, and that I preferred not to scare anyone by trying to guess what weather anomalies would accompany the performances of Götterdämmerung. What I did not foresee, however, was the pandemic, which slammed the United Kingdom shut in lockdown and put a question mark over the production of the second complete Ring des Nibelungen at LFO. The situation began to improve a bit in 2021, but I was unable to see Die Walküre. Foreign observers decided not to take the risk of getting stuck in either self-isolation or quarantine, especially as most B and Bs and hotels were closed. In any case, the production was semi-staged and featured an orchestra of just thirty-strong. Fortunately, the delayed premieres of Siegfried and Götterdämmerung took place as planned, in 2022 and 2023, respectively, and this season, after five years of preparation, the complete Ring, directed by Amy Lane and conducted by Anthony Negus, was presented in Longborough three times.

I can’t remember ever waiting more eagerly for accreditation. The tickets were not on open sale at all: they sold out in a flash among donors and patrons six months before the beginning of the festival. The small theatre in the Cotswolds, affectionately referred to, albeit with a degree of irony, as the “English Bayreuth”, finally provided a legitimate basis for comparisons with the festival house on the Green Hill. It is not and probably never will be a match for it. It is certainly already a counterbalance – a pilgrimage destination for Wagnerites from all over the world, for lovers and connoisseurs who do not feel the need to deconstruct or “rediscover” Wagner’s oeuvre, sufficiently aware as they are of the cultural determinants and interpretive traditions to believe in its immanent potential.

Das Rheingold. Mark Le Brocq (Loge). Photo: Matthew Williams-Ellis

Longborough productions have never been at odds with the work, but did not always dazzle with richness of imagination. Amy Lane’s concept, which I have been following in stages since 2019, rarely refers the spectator to the sphere of the symbolic (lighting: Charlie Morgan Jones; set and props: Rhiannon Newman Brown; costume designer: Emma Ryott). The director focuses more on storytelling, at times resorting to solutions that are too literal and exaggerated, reaching for superfluous and unnecessarily “familiar” props, not taking full advantage, on the other hand, of the possibilities offered by projections and stage lights. I have already written about this when reviewing the previous, individually staged parts of the cycle, and I feel even more sorry that Lane lacked the time or energy to correct the shortcomings pointed out earlier. This is because this year’s Die Walküre turned out to be unquestionably the best part of the cycle in theatrical terms. Set on a gloomy looking stage, amidst flashes of moonlight emerging from graphite blackness, amidst the blue of the night sky, toned down with a brown hue, and the cool green of a spectral forest, it perfectly matched the intention of Wagner himself, who emphasised in his stage directions – which were ahead of his time –  to leave the rest to the imagination. This painting-like purity – bringing to mind the symbolic meaning of Friedrich’s works and the poetry of Lessing’s forest landscapes – was lacking especially in the overloaded staging of Siegfried. I must admit, however, that it was only after watching the entire Ring within a short period of time that I became aware of the homogeneity of the concept developed by the director, who decided to link all the parts of the tetralogy with a clear compositional idea, like in a true epic. Lane introduces individual characters and motifs with unrelenting consistency, making them more and more easily recognisable and closer to the spectators as the stage action progresses. In the background of all the productions run loose thoughts, reminiscences and forward-looking visions, presented in an old-fashioned picture frame. The key to interpreting the whole thing is a mysterious leather-bound notebook – perhaps Wotan’s diary – passed from one person to another, and helping the participants in the drama return to previously suspended threads and slowly close the tale, the finale of which Wagner had suggested already in Das Rheingold.

The sense of consistency and stage truth was also reinforced by Negus’ decision to entrust the roles of characters returning in the successive parts of the tetralogy to the same singers – an idea that had proved impossible to fully implement in previous seasons and that is rarely reflected in casts of Der Ring des Nibelungen at other theatres. The artist who deserves a special mention is the tireless Bradley Daley, whose technically assured, yet rough sounding and a bit “rough-hewn” tenor perfectly suits the character of Siegfried – a kind of anti-hero of this tragedy, a thoughtless and sometimes cruel boy, whom fate has not allowed to mature, except perhaps in the last flash of his agony. One of the brightest points of the cast was Paul Carey Jones (Wotan/Wanderer), who has a sonorous and very focused bass-baritone with a distinctive honeyed tone. He gave a memorable performance especially in Die Walküre, poignantly torn between a desperately kept up semblance of authority and voice of the heart. I found him slightly less convincing in Das Rheingold and Siegfried, where an unquestionable display of vocal skill sometimes took the better of the subtlety of interpretation. Of the two Nibelungs I was definitely more impressed by Adrian Dwyer, a singer with a meaty and flexible tenor, in the role of Mime. Mark Stone did not repeat his success of five years previously: his portrayal of Alberich, blinded by hatred and lust for power, brilliant in terms of acting, did not find sufficient support this time in his vocal performance, given in a voice that was loud, but dull and no longer seducing with a wide colour palette. On the other hand, Madeleine Shaw’s rounded, luscious soprano took on even greater clarity in the role of the intransigent Fricka, haughty to the point of caricature.

Die Walküre. Foreground: Paul Carey Jones (Wotan). Photo: Matthew Williams-Ellis

Two singers took on dual roles, which deserves particular mention especially in the case of Mark Le Brocq, a versatile artist with a resonant, clear, well-trained tenor. Opera regulars associate him primarily with Mozart and Britten (he has recently received excellent reviews for his portrayal of Aschenbach in WNO’s new staging of Death in Venice), although Le Brocq does not shy away from lighter and supporting roles in Wagner’s operas (last year I could not praise him enough after Tristan at Grange Park Opera, where the director cast him in a role that merges the characters of Melot and the Young Sailor into one). In Longborough he accomplished what seemed impossible: sang Loge and Siegmund three times on consecutive days. In his showpiece part from Das Rheingold he played with phrasing and caressed every word with the same flexibility and ease with which he schemed against the Nibelungs. He approached Siegmund in Die Walküre quite differently, with a darker, more focused voice, coloured alternately by shades of misery and love ecstasy. Although Le Brocq’s singing lacked a denser, truly heroic tone, the artist made up for this shortcoming with his ability to “narrate” his role, to build it as nineteenth-century theatre actors did. In the first two acts of Die Walküre he was accompanied on stage by one of the best Hundings I have ever encountered live. I found Julian Close’s bass – cavernous and black as night – combined with a chilling interpretation of the character more memorable than his take on Hagen in Götterdämmerung, less convincing, at times even overdone, in comparison with last year.

I delayed my assessment of Lee Bisset, who once again portrayed Brünnhilde, until the last moment. The Scottish singer has a beautiful, rich, golden-coloured soprano, a splendid stage presence that seems perfect for the role, and outstanding acting skills. Unfortunately, there is an increasingly intrusive vibrato in her voice, over which the artist completely loses control in dynamics above mezzo forte. Perhaps this is due to fatigue, perhaps to insufficient breath support, which is also suggested by forcibly attacked notes at the top of the scale. But what can I say, I would have followed her Brünnhilde into the fire that consumed Walhalla anyway – there is so much wisdom in her singing, such a fusion with the character portrayed, so much truth derived straight from the pages of the score. I find it hard to extricate myself from this paradox, especially since in every part of the Ring sparks were literally flying across the LFO stage, kindled by the characters present on it. They included the phenomenal Sieglinde of Emma Bell, whose warm, luscious soprano brought to my mind irresistible associations with the voice of young Régine Crespin; the magnificent, slightly baritonal Froh portrayed by Charne Rochford; the velvety-voiced Fasolt (Pauls Putnins); the exquisitely matched Gibichung siblings (Laure Meloy and Benedict Nelson) and the fiery Waltraute (Claire Barnett-Jones). Not to mention the twenty-two-strong male chorus in Götterdämmerung, which would outclass many larger ensembles with its power and clarity of sound.

Siegfried. Bradley Daley in the title role. Photo: Matthew Williams-Ellis

There would have been no such marvels, if it had not been for Anthony Negus – an absolutely uncompromising man, a conductor who came to the fore only when he knew far more about Wagner’s music and its contexts than most of his colleagues making their debuts on the Green Hill today. I have written many times that he is a master at deciphering and exploiting the dramatic potential of the music to the full. Just as often I have compared his interpretations to living beings – undulating to the rhythm of their collective breathing, teeming in the depths of the orchestra pit, wailing like sea birds and rustling like leaves. Negus is a natural-born narrator, who can attract and focus the listener’s attention for hours without missing a single detail of the musical tale.

Yet it is not enough to come up with an apt interpretation. It still needs to be exacted from the musicians. Or in other words: the conductor needs to win them over to his vision, to make them recognise it as their own and speak with one voice in rapture. I spent my childhood and early youth behind the Iron Curtain, briefly raised in the 1970s, which enabled me to experience my first live tetralogy – in Warsaw, in a production featuring Berit Lidholm and Helge Brilioth, among others. I had to wait nearly half a century for a Ring that would be as coherent and equally thrilling – albeit immersed in an earlier tradition, closer to the original contexts – until my visit to Longborough. And I fear that the world of Wagnerian mythology will never again emerge as vividly from nothingness as in the prelude to Das Rheingold under Negus. That I will not live to see a future Siegfried reforge his father’s sword at the pace indicated by the composer, “Kräftig, doch nicht zu schnell”. That in no finale of Götterdämmerung will the Rhine flow so widely, having returned to its former bed.

Götterdämmerung. Lee Bisset (Brünnhilde) and Bradley Daley (Siegfried disguised as Gunther). Photo: Matthew Williams-Ellis

Whatever happens, I will certainly not forget the introduction to Act I of Die Walküre, conducted and played in such a way: with the violins’ and violas’ tremolando persistently and yet powerfully contrasted dynamically – sometimes within a single bar – with references to the Wotan’s spear motif in the cellos and double basses tearing into it as if into living flesh, with later flashes of Donner’s thunderbolts in the brass. And when the storm began to subside, all you had to do was “nudge the branch with your hand to still be able to smell the phosphorus of the lightning”, as in Nowak’s poetry. And it is still possible to smell this phosphorus. May it smell as long as possible.

Translated by: Anna Kijak

Mit, co lasem jak niedźwiedź się toczy

Na ostatnie z czterech czerwcowych przedstawień Złota Renu w 2019 roku zjechałam do Longborough z rozpalonej skwarem Warszawy – wprost w sążnistą ulewę i przenikliwy chłód. Żartowałam później, że przed I aktem planowanej na następny sezon Walkirii spodziewam się śnieżycy i wolę nikogo nie straszyć, jakie anomalie pogodowe będą towarzyszyły przedstawieniom Zmierzchu bogów. Nie przewidziałam jednak pandemii, która zatrzasnęła Wielką Brytanię w lockdownie i postawiła pod znakiem zapytania dalszą realizację drugiego kompletnego Pierścienia Nibelunga w LFO. Sytuacja zaczęła się odrobinę poprawiać w roku 2021, Walkiria przeszła mi jednak koło nosa. Obserwatorzy z zagranicy nie podjęli ryzyka ugrzęźnięcia w samoizolacji albo kwarantannie, zwłaszcza że większość pensjonatów i hoteli pozostała zamknięta na cztery spusty. Spektakl przygotowano zresztą w wersji półscenicznej i z udziałem zaledwie trzydziestoosobowej orkiestry. Na szczęście opóźnione premiery Zygfryda i Zmierzchu bogów odbyły się już zgodnie z planem, odpowiednio w 2022 i 2023 roku, a w tym sezonie, po pięciu latach przygotowań, Ring w reżyserii Amy Lane i pod batutą Anthony’ego Negusa, poszedł w Longborough trzykrotnie.

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek czekała w większym napięciu na akredytację. Bilety w ogóle nie trafiły do otwartej sprzedaży: rozeszły się na pniu wśród darczyńców i patronów, pół roku przed rozpoczęciem festiwalu. Niewielki teatr w Cotswolds, nazywany czule, choć z pewną dozą ironii „angielskim Bayreuth”, wreszcie dostarczył zasadnych podstaw do porównań z domem festiwalowym na Zielonym Wzgórzu. Nie jest i zapewne nigdy nie będzie dla niego konkurencją. Z pewnością jest już przeciwwagą – miejscem pielgrzymek wagnerytów z całego świata, miłośników i znawców, którzy nie czują potrzeby dekonstrukcji bądź odkrywania „na nowo” twórczości Wagnera – na tyle świadomi uwarunkowań kulturowych i tradycji interpretacyjnych, by uwierzyć w jej immanentny potencjał.

Złoto Renu. Paul Carey Jones (Wotan) i Madeleine Shaw (Fryka). Fot. Matthew Williams-Ellis

Inscenizacje w Longborough nigdy nie kłóciły się z dziełem, nie zawsze jednak olśniewały bogactwem wyobraźni. Koncepcja Amy Lane, którą śledziłam etapami od 2019 roku, rzadko odsyła widza w sferę symbolu. Reżyserka bardziej się skupia na opowiadaniu historii, uciekając się czasem do rozwiązań zbyt dosłownych i przerysowanych, do użycia zbędnych i niepotrzebnie „swojskich” rekwizytów – z drugiej zaś strony nie wykorzystując w pełni możliwości projekcji i świateł scenicznych. Pisałam już o tym przy okazji poprzednich, wystawianych pojedynczo części cyklu i tym bardziej mi szkoda, że Lane zabrakło czasu albo energii na skorygowanie wytykanych wcześniej mankamentów. Bo zrealizowana w tym roku Walkiria pod względem teatralnym okazała się bezsprzecznie najlepszym członem cyklu. Osadzona w mrocznej scenerii, wśród wyłaniających się z grafitowej czerni rozbłysków księżycowego światła, wśród złamanego brunatnym odcieniem błękitu nocnego nieba i chłodnej zieleni widmowego lasu – idealnie wpisała się w zamysł samego Wagnera, który w wyprzedzających epokę didaskaliach podkreślał, by resztę zostawić wyobraźni. Tej malarskiej czystości – przywodzącej na myśl skojarzenia z symboliczną wymową dzieł Friedricha i poezją leśnych pejzaży Lessinga – zabrakło zwłaszcza w przeładowanej inscenizacji Zygfryda. Muszę jednak przyznać, że dopiero po obejrzeniu w krótkim czasie całego Ringu zdałam sobie sprawę z jednorodności koncepcji reżyserki, która postanowiła spiąć wszystkie człony Tetralogii wyraźną klamrą kompozycyjną, jak w prawdziwym eposie. Lane wprowadza poszczególne postaci i motywy z żelazną konsekwencją, coraz łatwiej rozpoznawalne, coraz bliższe widzowi w miarę postępów akcji scenicznej. W tle wszystkich spektakli przewijają się luźne myśli, reminiscencje i wybiegające w przyszłość wizje, ujęte w staroświecką ramę obrazu. Kluczem do interpretacji całości jest przechodzący z rąk do rąk tajemniczy notatnik w skórzanej oprawie – być może dziennik Wotana – który pomaga uczestnikom dramatu wracać do zawieszonych wcześniej wątków i powoli domykać opowieść, której finał Wagner zasugerował już w Złocie Renu.

Poczucie konsekwencji i prawdy scenicznej ugruntowała też decyzja Negusa, by partie bohaterów powracających w kolejnych częściach Tetralogii powierzyć tym samym śpiewakom – zamysł, którego nie udało się zrealizować w pełni w poprzednich sezonach i który nieczęsto znajduje odzwierciedlenie w obsadach Pierścienia Nibelunga w innych teatrach. Na szczególne wyróżnienie zasługuje niezmordowany Bradley Daley, którego świetnie prowadzony, a zarazem szorstki w brzmieniu i odrobinę „z gruba ciosany” tenor idealnie pasuje do postaci Zygfryda – swoistego antybohatera tej tragedii, bezmyślnego i okrutnego czasem chłopca, któremu los nie pozwolił dojrzeć – chyba że w ostatnim przebłysku przedśmiertnej agonii. Jednym z najjaśniejszych punktów obsady okazał się Paul Carey Jones (Wotan/Wędrowiec), dysponujący dźwięcznym i bardzo skupionym bas-barytonem o charakterystycznej miodowej barwie. Pamiętną kreację stworzył zwłaszcza w Walkirii, przejmująco rozdarty między rozpaczliwie podtrzymywanym pozorem autorytetu a głosem serca. Odrobinę mniej przekonał mnie w Złocie Renu i w Zygfrydzie, gdzie niekwestionowany popis umiejętności wokalnych brał czasem górę nad subtelnością interpretacji. Z dwóch Nibelungów zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu obdarzony mięsistym i elastycznym tenorem Adrian Dwyer w partii Mimego. Mark Stone nie powtórzył swego sukcesu sprzed pięciu lat: jego ujęcie zaślepionego nienawiścią i żądzą władzy Alberyka, brawurowe pod względem aktorskim, nie znalazło tym razem dostatecznego podparcia w warstwie wokalnej, realizowanej głosem donośnym, lecz zmatowiałym i nieuwodzącym już tak szeroką paletą barw. Tymczasem krągły, soczysty sopran Madeleine Shaw nabrał jeszcze większej wyrazistości w partii nieprzejednanej Fryki, wyniosłej aż do granic karykatury.

Walkiria. Scena z III aktu. Fot. Matthew Williams-Ellis

Dwóch śpiewaków wzięło na siebie podwójne role, co zasługuje na szczególną wzmiankę zwłaszcza w przypadku Marka Le Brocqa, artysty wszechstronnego, dysponującego dźwięcznym i jasnym, doskonale wyszkolonym tenorem. Bywalcy teatrów operowych kojarzą go przede wszystkim z repertuarem Mozartowskim i Brittenowskim (niedawno zebrał świetne recenzje jako Aschenbach w nowej inscenizacji Śmierci w Wenecji w WNO), choć Le Brocq nie stroni też od lżejszych i drugoplanowych partii w operach Wagnera (w zeszłym roku nie mogłam się go nachwalić po Tristanie w Grange Park Opera, gdzie reżyser obsadził go w roli scalającej w jedno postaci Melota i Młodego Żeglarza). W Longborough dokonał jednak rzeczy z pozoru niemożliwej: trzykrotnie zaśpiewał dzień po dniu Logego i Zygmunta. W swej popisowej już partii ze Złota Renu bawił się frazą i pieścił każde słowo z równą giętkością i swobodą, z jaką knuł intrygi przeciwko Nibelungom. Do Zygmunta w Walkirii podszedł całkiem inaczej, głosem ciemniejszym, bardziej skupionym, podbarwianym na przemian odcieniami niedoli i miłosnej ekstazy; i choć w śpiewie Le Brocqa zabrakło gęstszego, prawdziwie bohaterskiego brzmienia, artysta wynagrodził ten mankament umiejętnością „opowiadania” swej roli, budowania jej wzorem XIX-wiecznych aktorów dramatycznych. W dwóch pierwszych aktach Walkirii towarzyszył mu na scenie jeden z najlepszych Hundingów, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia na żywo. Przepastny jak studnia i czarny jak noc bas Juliana Close’a – w połączeniu z mrożącą krew w żyłach interpretacją samej postaci – zapadły mi w pamięć bardziej niż jego ujęcie partii Hagena w Zmierzchu bogów, w porównaniu z ubiegłym rokiem mniej przekonujące, chwilami wręcz przeszarżowane.

Z oceną Lee Bisset, która po raz kolejny wcieliła się w Brunhildę, zwlekałam do ostatniej chwili. Szkocka śpiewaczka ma przepiękny sopran o bogatej, złocistej barwie, wyśmienitą, jakby wymarzoną do tej roli prezencję sceniczną i wybitne zdolności aktorskie. Niestety, w jej głosie coraz bardziej razi zanadto szerokie wibrato, nad którym artystka całkowicie traci kontrolę w dynamice powyżej mezzoforte. Być może wynika to ze zmęczenia, być może z niedostatecznego podparcia oddechowego, na co wskazywałyby także siłowo atakowane dźwięki w górnej części skali. Cóż jednak na to poradzę, że za jej Brunhildą i tak poszłabym w ogień, który strawił Walhallę – tyle w tym śpiewie mądrości, takie w nim zespolenie z kreowaną postacią, tyle prawdy wywiedzionej wprost z kart partytury. Trudno wywikłać się z tego paradoksu, zwłaszcza że w każdej części Ringu przez scenę LFO dosłownie przeskakiwały iskry, wzniecane przez obecnych na niej wykonawców: wśród nich także fenomenalną Zyglindę w osobie Emmy Bell, której ciepły, soczysty sopran wzbudził we mnie nieodparte skojarzenia z głosem młodej Régine Crespin; wspaniałego, naznaczonego barytonowym odcieniem Froha w ujęciu Charne Rochforda; aksamitnogłosego Fasolta (Pauls Putnins); znakomicie dobrane rodzeństwo Gibichungów (Laure Meloy i Benedict Nelson) i żarliwą jak ogień Waltrautę (Claire Barnett-Jones). Nie wspominając już o dwudziestodwuosobowym męskim chórze w Zmierzchu bogów, który potęgą i wyrazistością brzmienia zdeklasowałby niejeden zespół występujący w pełnym składzie.

Zygfryd. Paul Carey Jones jako Wędrowiec i Bradley Daley w roli tytułowej. Fot. Matthew Williams-Ellis

I nie byłoby wszystkich tych cudowności, gdyby nie Anthony Negus – człowiek absolutnie bezkompromisowy, dyrygent, który wyszedł w cienia dopiero wówczas, kiedy o muzyce Wagnera i towarzyszących jej kontekstach wiedział o niebo więcej niż debiutujący dziś na Zielonym Wzgórzu koledzy po fachu. O tym, że jest mistrzem w rozszyfrowywaniu i wykorzystywaniu do cna potencjału dramatycznego zawartego w samej muzyce, pisałam już wielokrotnie. Równie często porównywałam jego interpretacje do żywych istot – falujących w rytm wspólnego oddechu, kłębiących się w czeluściach orkiestronu, zawodzących jak morskie ptaki i szeleszczących jak liście. Negus jest urodzonym narratorem, który potrafi przyciągnąć i skupić uwagę słuchacza na długie godziny, a przy tym nie uronić żadnego szczegółu muzycznej opowieści.

Nie wystarczy jednak obmyślić celnej interpretacji. Trzeba ją jeszcze wyegzekwować od muzyków. Albo inaczej: przekonać ich do swej wizji, sprawić, by uznali ją za także za własną i w uniesieniu przemówili jednym głosem. Dzieciństwo i pierwszą młodość spędziłam za Żelazną Kurtyną, która w latach siedemdziesiątych na chwilę się odemknęła i uraczyła mnie pierwszą Tetralogią doświadczoną na żywo – w Warszawie, z udziałem między innymi Berit Lidholm i Helgego Briliotha. Na Ring tak spójny i równie porywający, aczkolwiek zanurzony we wcześniejszej, bliższej pierwotnym kontekstom tradycji, musiałam czekać blisko pół wieku, aż do wizyty w Longborough. I boję się, że świat Wagnerowskiej mitologii już nigdy nie wyłoni się tak sugestywnie z prabytu, jak w preludium do Złota Renu pod batutą Negusa. Że nie doczekam, aż któryś następny Zygfryd przekuje ojcowski miecz we wskazanym przez kompozytora tempie „Kräftig, doch nicht zu schnell”. Że w żadnym finale Zmierzchu bogów Ren nie popłynie tak szerokim nurtem, wróciwszy w dawne koryto.

Zmierzch bogów. Julian Close (Hagen) i Benedict Nelson (Gunther). Fot. Matthew Williams-Ellis

Jakkolwiek będzie, z pewnością nie zapomnę tak poprowadzonego i tak zagranego wstępu do I aktu Walkirii: z uporczywym, a zarazem potężnie skontrastowanym dynamicznie – czasem w obrębie jednego taktu – tremolandem skrzypiec i altówek, z wdzierającymi się w nie jak w żywe mięso nawiązaniami do motywu włóczni Wotana w wiolonczelach i kontrabasach, z późniejszymi rozbłyskami piorunów Donnera w blasze. A gdy burza zaczęła się oddalać, wystarczyło „trącić ręką gałąź, aby czuć jeszcze fosfor błyskawicy”, jak w poezji Nowaka. I ten fosfor wciąż pachnie. Oby jak najdłużej.

On Orlando Who Went Mad With Great Love

It is hard to believe that it has been over half a century. This may be because the Academy Ancient Music, established in 1973, has had only three music directors to date: its founder Christopher Hogwood, who spent thirty-three years with it; Richard Egarr, who headed it for fifteen seasons; and Laurence Cummings, who took the helm in 2021, after ten years as the artistic director of the Internationale Händel-Festspiele Göttingen. The name of the ensemble is an allusion to the elite group of musicians operating from 1726 at London’s Crown and Anchor Tavern near Strand and then the Freemasons Hall in Covent Garden. Although in the eighteenth century time flew more slowly than it does today, the term “ancient music” was used to refer not only to pre-Reformation works, but also to rarely heard old works by English and foreign composers. This included the music of George Frederick Handel, who has been one of the pillars of the “new” Academy.

The most important events in the celebrations of the AAM’s fiftieth anniversary included the launch of Richard Bratby’s book Refiner’s Fire – in which the author tells the story of the ensemble against the background of the twentieth-century revolution in period performance of early music – as well as the first-ever complete recording of Mozart’s keyboard pieces. In the flurry of other engagements I had to miss most of the orchestra’s ambitious ventures in the concert halls of London and Cambridge. I could not, however, resist the temptation to hear Orlando at the finale of the anniversary celebrations at the Barbican Centre, especially given the fact that I encountered Handel’s last opera written for Senesino and staged at the King’s Theatre, Haymarket, in my youth in the AAM’s 1990 recording, conducted by Hogwood and featuring James Bowman in the title role. Another “magic” opera by Handel and, at the same time, the first based on Ariosto’s Orlando furioso – and compared later by musicologists with Mozart’s Die Zauberflöte – is ostensibly an opera seria, but with fantastic elements, full of unexpected twists and turns, watched as if from a distance and sometimes clearly with tongue in cheek. The anonymous libretto (perhaps by the composer himself) draws on an earlier text by Carlo Sigismondo Capece, the court poet of the queen consort of Poland Marie Casimire Sobieska. In Ariosto’s work the mad Orlando flies across the world and travels to the moon; among the multitude of characters we find Saracens, brave knights and sorcerers; and there is also room for a sea monster and a winged hippogriff. Handel’s version is slightly simpler, which does not change the fact that the brave knight falls in love with a Cathayan princess, who in turn has given her heart to an African prince, of whom a simple shepherdess is enamoured. The figure pulling the strings is the magician Zoroastro, who makes sure that the protagonists guide the plot towards a relatively happy ending.

Iestyn Davies (Orlando) and Laurence Cummings. Photo: Mark Allan

The opera is full of peculiarities, from the sinfonia in the disquieting key of F sharp minor, used by Handel probably once before (in the harpsichord suite HWV 431), Zoroastro’s first elaborate showpiece – a magnificent bass aria, Italian in style, at a point where listeners of the day would have expected instead a bravura aria of the main protagonist, all the way to one of the most famous mad scenes in the history of the form, with Orlando’s supposed descent into the underworld, in which Handel changes the soloist’s tempo seven times and metre five times, resorting, for example, to the “indecent” measure of 5/8, and, in addition, giving Senesino a tempo di gavotta aria, interrupted in the middle by a despairing larghetto, where pathos competes with the grotesque. What is also peculiar are the relationships between the protagonists – with the shepherdess Dorinda being unexpectedly put on a par with Orlando, able to draw far wiser conclusions from her unrequited love for Medoro than the King of the Franks’ paladin in love with the unattainable Angelica. If we add to this Orlando’s sleep scene from Act III – accompanied by two longing violette marine and cello pizzicato – we will see a masterpiece that broke with the convention of the period enough for the composer to fall out with the first performer of the title role, and for the opera to disappear from the stage after only eleven performances, only to return nearly two hundred years after its 1733 London premiere.

During its final concert of the season the AAM – led by Cummings standing at the harpsichord – also confirmed its dramatic qualities, thanks especially to the extraordinarily lucid and disciplined playing of the twenty-strong orchestra. Particularly worthy of note in it were Bojan Čičić (who together with William Thorpe put aside his violin to lull Orlando to sleep in “Già l’ebro mia ciglio” with the soft sound of two violas d’amore, in lieu of the mysterious violette marine); the remarkable oboists Leo Duarte and Robert de Bree, who also played the recorders; as well as Ursula Paludan Monberg and David Bentley, who complemented the colour of Act I with the pure and full sound of two natural horns, held high with the bells facing upwards. The strings were magnificent with their luscious sound and masterfully nuanced narrative, while Alastair Ross (harpsichord) and William Carter (theorbo) impressed with their stylish ornamentation in the continuo.

Iestyn Davies and Anna Dennis (Angelica). Photo: Mark Allan

The Academy of Ancient Music’s line-up was twice as small as that of the ensemble which accompanied the first performers of the opera and which was described – admiringly, it must be said – by the Scottish politician and composer Sir John Clerk as so powerful that it occasionally drowned out the singers. The voices of the five soloists reached the Barbican Hall auditorium with no problems whatsoever, although the supple and colourful bass of Matthew Brook (Zoroastro) carried over the orchestra much better in dazzling coloraturas than in the sometimes dull notes in the lower register. In the title role Iestyn Davies was certainly no much for the legendary Senesino in terms of volume, but he made up for his lack of powerful sound with the nobility of his countertenor voice, immaculate technique and exceptional musicality (excellent “Fammi combattere” from Act I). The role of Medoro – entrusted to a female singer as the composer intended – was sung well by Sophie Rennert, a singer endowed with an agile mezzo-soprano, spot-on intonation-wise, but perhaps just a bit too bright for this en travesti alto part. It would be hard, however, to direct any criticism at Rachel Redmond, whose clear, “dancing” soprano was perfect for Dorinda, while her fiery temperament and exceptional sense of comedy would surely have won praise from Celeste Gismondi, who played the beautiful shepherdess during the premiere of the work. Yet the highlight of the entire cast was Anna Dennis (Angelica), who, as she had done two months earlier in Göttingen, was impressive in her freedom of phrasing, her wonderfully open top register and her ability to paint a mood with an appropriate voice colour – in her “Verdi piante” the grass really swayed and the leaves were reflected in the river as if in a mirror.

Thus, there is no need for sumptuous sets and elaborate gestures to learn from Handel’s perverse sentimental education, to reflect on Orlando’s madness, Angelica and Medoro’s happiness, and Dorinda’s surprisingly mature wisdom. All that is needed is a belief in the magic power of one the greatest masterpieces of Baroque opera – a belief fuelled by Laurence Cummings’ infectious enthusiasm. The Academy of Ancient Music will have more jubilees to celebrate: since its very beginning it has been looked after by some genuine wizards.

Translated by: Anna Kijak

O Orlandzie, co z wielkiej oszalał miłości

Aż trudno uwierzyć, że to już ponad pół wieku. Być może dlatego, że powstała w 1973 roku Academy of Ancient Music miała do tej pory zaledwie trzech dyrektorów muzycznych: swego założyciela Christophera Hogwooda, który spędził z nią aż trzydzieści trzy lata, Richarda Egarra, który stał na jej czele przez piętnaście sezonów, oraz Laurence’a Cummingsa, który przejął stery w roku 2021, po dziesięciu latach kierowania Internationale Händel-Festspiele Göttingen. Nazwa zespołu nawiązuje do elitarnej grupy muzyków, od 1726 roku działającej w londyńskiej tawernie Crown and Anchor niedaleko Strandu, później zaś w siedzibie loży masońskiej w dzielnicy Covent Garden. Mimo że w XVIII stuleciu czas biegł wolniej niż dziś, terminem „ancient music” określano wówczas nie tylko twórczość okresu przedreformacyjnego, ale też dawne, niesłyszane na co dzień dzieła angielskich i cudzoziemskich kompozytorów barokowych. W tym muzykę Jerzego Fryderyka Händla, która od początku jest jednym z filarów repertuaru „nowej” Akademii.

Anna Dennis (Angelica) i Laurence Cummings na czele AAM. Fot. Mark Allan

Wśród najważniejszych wydarzeń obchodów pięćdziesięciolecia AAM znalazły się między innymi premiera książki Richarda Bratby’ego Refiner’s Fire, której autor opowiedział historię zespołu na tle XX-wiecznej rewolucji w dziedzinie wykonawstwa muzyki dawnej, a także pierwsza w dziejach fonografii kompletna rejestracja utworów klawiszowych Mozarta. W natłoku innych obowiązków musiałam pominąć większość ambitnych przedsięwzięć orkiestry w salach koncertowych Londynu i Cambridge. Nie oparłam się jednak pokusie wysłuchania Orlanda na finał jubileuszu w Barbican Centre – zwłaszcza, że z ostatnią Händlowską operą przeznaczoną dla Senesina i wystawioną w King’s Theatre przy Haymarket zetknęłam się w młodości właśnie w nagraniu Academy of Ancient Music z 1990 roku, pod dyrekcją samego Hogwooda, z Jamesem Bowmanem w partii tytułowej. Kolejna w dorobku Händla opera „czarodziejska”, a zarazem pierwsza na motywach Orlando furioso Ariosta, przez późniejszych muzykologów porównywana z Die Zauberflöte Mozarta, to niby opera seria, ale z elementami fantastycznymi, pełna nieprzewidzianych zwrotów akcji, obserwowanych jakby z dystansu i czasem z wyraźnym przymrużeniem oka. Anonimowe libretto (być może autorstwa samego kompozytora) nawiązuje do wcześniejszego tekstu Carla Sigismonda Capecego, skądinąd nadwornego poety królowej Marysieńki. U Ariosta szalony Orlando fruwa po całym świecie, wyprawia się na Księżyc, w tłumie postaci przewijają się Saraceni, dzielni rycerze i czarnoksiężnicy, znalazło się też miejsce dla potwora morskiego i skrzydlatego hipogryfa. U Händla jest nieco prościej, co nie zmienia faktu, że dzielny rycerz kocha się w kitajskiej księżniczce, która z kolei oddała swe serce afrykańskiemu księciu, ten zaś jest obiektem westchnień prostej pastereczki. A za sznurki pociąga czarodziej Zoroastro, pilnując bacznie, żeby protagoniści poprowadzili intrygę ku w miarę szczęśliwemu zakończeniu.

Mnóstwo w tym utworze dziwności, począwszy od sinfonii w niepokojącej tonacji fis-moll, bodaj tylko raz użytej wcześniej przez Händla (w suicie klawesynowej HWV 431), przez pierwszy rozbudowany popis Zoroastra – wspaniałą, włoską w stylu arię basową, w której miejscu ówcześni słuchacze spodziewaliby się raczej brawurowej arii głównego bohatera, aż po jedną z najsłynniejszych w dziejach formy scen szaleństwa z rzekomym zejściem Orlanda do podziemi, w której Händel siedmiokrotnie zmienił soliście tempo i pięciokrotnie metrum, uciekając się między innymi do „nieprzystojnej” miary na 5/8, a na domiar włożył w usta Senesina arię tempo di gavotta, złamaną pośrodku rozpaczliwym larghetto, gdzie patos walczy o lepsze z groteską. Osobliwe są także relacje między postaciami – z niespodziewanie wysuniętą na równorzędny plan z Orlandem pasterką Dorindą, która z nieodwzajemnionej miłości do Medora potrafi wyciągnąć znacznie mądrzejsze wnioski niż rozkochany w niedosiężnej Angelice paladyn króla Franków. Dołóżmy do tego jeszcze scenę snu Orlanda z III aktu – z towarzyszeniem dwóch tęsknie brzmiących violette marine oraz wiolonczel pizzicato – a odsłoni się przed nami arcydzieło na tyle wyłamujące się z ówczesnej konwencji, by poróżnić kompozytora z pierwszym wykonawcą głównej partii, zejść ze sceny po zaledwie jedenastu przedstawieniach i wrócić do łask po upływie blisko dwustu lat od londyńskiej premiery w 1733 roku.

Na pierwszym planie teorbista William Carter oraz Iestyn Davies (Orlando). Fot. Mark Allan

Na koncercie zamykającym sezon AAM – prowadzonym przez Cummingsa na stojąco od klawesynu – potwierdziło też swoje walory dramaturgiczne, zwłaszcza dzięki niezwykle przejrzystej i zdyscyplinowanej grze dwudziestoosobowej orkiestry. W tej zaś na szczególną wzmiankę zasłużyli koncertmistrz Bojan Čičić (który wraz z Williamem Thorpem odłożył skrzypce, by w arii „Già l’ebro mia ciglio” ukołysać Orlanda do snu miękkim dźwiękiem dwóch viol d’amore, zastępujących tajemnicze violette marine); wspaniali oboiści Leo Duarte i Robert de Bree, którzy realizowali też partie fletów prostych; oraz Ursula Paludan Monberg i David Bentley, dopełniający koloryt I aktu czystym i pełnym brzmieniem dwóch trzymanych wysoko, skierowanych kielichem ku górze rogów naturalnych. Smyczki zachwyciły soczystością barwy i mistrzowskim niuansowaniem narracji, stylowym zdobnictwem w partii continuo zaimponowali Alastair Ross (klawesyn) i William Carter (teorba).

Academy of Ancient Music wystąpiła w dwukrotnie mniejszym składzie niż zespół towarzyszący pierwszym wykonawcom opery, o którym szkocki polityk i kompozytor Sir John Clerk pisał – owszem, z zachwytem – że brzmiał na tyle potężnie, by czasem zagłuszać śpiewaków. Głosy pięciorga solistów docierały na widownię Barbican Hall bez żadnych problemów, choć giętki i kolorowy bas Matthew Brooka (Zoroastro) zdecydowanie lepiej niósł się nad orkiestrą w brawurowych koloraturach niż w przymglonych czasem dźwiękach dolnej części skali. Realizujący partię tytułową Iestyn Davies z pewnością nie dorównał wolumenem legendarnemu Senesino, niedostatek potęgi brzmienia wynagrodził jednak szlachetnością barwy swego kontratenoru, nieskazitelną techniką i wyjątkową muzykalnością (znakomite „Fammi combattere” z I aktu). W roli Medora – zgodnie z intencją kompozytora odgrywanej przez kobietę – dobrze spisała się Sophie Rennert, obdarzona giętkim i pewnym intonacyjnie mezzosopranem, może odrobinę zbyt jasnym do tej altowej partii en travesti. Trudno za to skierować jakiekolwiek zastrzeżenia pod adresem Rachel Redmond, której czysty, „roztańczony” sopran idealnie pasował do postaci Dorindy, a jej ognisty temperament i niepospolita vis comica z pewnością wzbudziłyby uznanie samej Celeste Gismondi, która wcieliła się w piękną pasterkę na premierze dzieła. Ozdobą całej obsady okazała się jednak Anna Dennis (Angelica), która podobnie jak dwa miesiące wcześniej w Getyndze zaimponowała swobodą frazy, wspaniale otwartą górą i umiejętnością malowania nastroju odpowiednio dobraną barwą głosu – w jej „Verdi piante” naprawdę trawa się kołysała, a liście odbijały się w rzecznej toni jak w lustrze.

Nie trzeba zatem pysznych dekoracji i wymyślnych gestów, by wynieść naukę z przewrotnej Händlowskiej szkoły uczuć, zadumać się nad szaleństwem Orlanda, szczęściem Angeliki i Medora, zaskakująco dojrzałą mądrością Dorindy. Wystarczy wiara w magiczną moc jednego z największych arcydzieł opery barokowej – podsycana zaraźliwym entuzjazmem Laurence’a Cummingsa. Academy of Ancient Music ma przed sobą jeszcze niejeden jubileusz: od początku istnienia czuwają nad nią prawdziwi czarodzieje.

The Master and Euridice

The beginning of June marked precisely seventy years since the first attempt to perform L’Orfeo on period instruments: at the Wiener Festwochen, under the baton of Paul Hindemith, officially with the Wiener Symphoniker, in fact – with musicians recruited from that orchestra, who were part of the still “nameless” ensemble, Concentus Musicus Wien, founded a year earlier by the Harnoncourts. In the long journey of Monteverdi’s masterpiece to operatic stages, Swiss tropes were already present: the performers used material prepared by Hindemith, who took up a professorship at the University of Zürich after the war. The modest staging on the Konzerthaus stage was by Leopold Lindtberg, who had left Vienna in 1933, fleeing the brownshirt revolution, and reached Switzerland by a circuitous route through Paris, Warsaw and Tel Aviv.

The sound recording of the 1954 event was released just over a decade ago, too late for L’Orfeo aficionados – even the oldest ones, who grew up with the famous recordings featuring Layos Kozma or Nigel Rogers – to treat it as something else than a mere period curiosity. What did go down in history, however, was the Opernhaus Zürich’s venture, initiated shortly after the composer’s four-hundredth birthday and launched with a staging of La favola d’Orfeo that proved to be a real breakthrough in the history of the work. Firstly, because of Jean-Pierre Ponnelle’s theatrical concept, which defined the canon of staging Baroque operas for many years to come. Secondly, by commemorating this production in a television film, later released on DVD, thanks to which we gained access to the chronologically oldest video recording of L’Orfeo. Thirdly and most importantly, because of the musical direction of Nikolaus Harnoncourt, who decided to create a separate ensemble at the Zürich company for the Monteverdian cycle and to assemble the cast primarily from among local artists (the eponymous Thracian singer was portrayed by Philippe Huttenlocher, perhaps the first baritone performer of the role in the history of period instrument performance).

José Maria Lo Monaco (La Musica) and Krystian Adam (Orfeo). Photo: Monika Rittershaus

Thus it would not be an exaggeration to say that L’Orfeo began its modern stage life in Zürich. And however we judge Ponnelle’s stagings today – long outdated according to malcontents, still treated as an important point of reference by no less numerous enthusiasts – it is impossible to avoid comparisons between the memorable initiative of the 1970s and the new productions of Monteverdi operas, which have appeared regularly on the local stage since Andreas Homoki took over as director of Opernhaus Zürich. After Il ritorno d’Ulisse in patria directed by Willy Decker and L’incoronazione di Poppea by Calixto Bieito it was time for Orfeo.  The latest premiere was prepared by Evgeny Titov, a relatively young graduate of the St. Petersburg Theatre Arts Academy, who, after a brief acting career in Russia, went on to study at the Reinhardt Seminar in Vienna and has since directed mostly drama. His experience in opera is limited to just a handful of productions, of which last year’s Poppea at the Opéra national du Rhin was unanimously criticised for being incompatible with Raphaël Pichon’s musical concept.

The Zürich Orfeo fared even worse in that it diverged from the concept of Monteverdi himself. Titov places the whole thing in a uniformly dark setting (set design by Chloe Lamford and Naomi Daboczi, costumes by Annemarie Woods), only occasionally illuminated by the cold flash of steel, the pallid light of fluorescent tubes and the bluish glow of slow-motion projections, bringing to mind irresistible associations with ectoplasm floating in the dark. Orpheus digs a grave already in the Prologue, Eurydice will rise from a coffin before the wedding, and will return to it often enough to make the spectators doubt whether they are really dealing with a flesh-and-blood being. The phrenetic energy of the first act and the beginning of the second act – until the words “dopo il mal vie più felice”, after which the Messenger arrives and Orpheus sees for himself in the cruelest possible manner that the sleeping dogs should be left lying – is not reflected at all on stage. The joyful dances of the shepherds take the form of grotesque pre-nuptial rituals – in the barren blackness of basalt rocks, with faded flowers in men’s boutonnieres and large artificial fruits in place of the lushness of Thracian meadows. It gets brighter – paradoxically – only after the descent into Tartarus. Death, however, lurks everywhere. Having lost Eurydice again – though she may have been dead from the very beginning – Orpheus finds himself back in the same setting with a white coffin and a dug up grave. Summoned by Apollo to heaven, he lingers a bit too long. A loud shot is heard in the darkness of the stage.

Krystian Adam. Photo: Monika Rittershaus

There was some discussion in the lobby about whether the director wanted to turn Monteverdi’s tale of Orpheus into a suicide’s nightmarish dream, an equally nightmarish journey into the depths of emotions that accompany loss, or a universal parable about the disastrous consequences of an excess of feelings. I dare to formulate yet another hypothesis: that Titov made an unsuccessful, though at times visually appealing, attempt to tell the story of Orpheus through Bulgakov’s The Master and Margarita. Hence the strange resemblance of scenes in the first act to the grand ball at Satan’s. Hence the ubiquitous darkness of the staging, for the Master does not deserve light, only peace and quiet. Hence the suspiciously Mephistophelean appearance of Apollo in the finale. Hence the suggestion that both Orpheus and Eurydice must die in order to depart for another world. That’s all very well, but there is no connection to Striggio’s libretto and sometimes there is blatant contradiction with the music.

The music, which resounded in Zürich with sufficient brilliance to make up for any shortcomings of Titov’s staging. The artists who stood out in particular among the carefully selected cast were the male singers: the bass Mirco Palazzi with his noble and perfectly supported voice in the dual roles of Caronte and Plutone; the experienced British tenor Mark Milhofer as Apollo, singing with a voice that was clear and even across registers; and Massimo Altieri as 1. Pastore, captivating with his flexibility and freedom of phrasing. Particularly striking among the female voices was Simone McIntosh, whose rounded and rich mezzo-soprano was just as convincing in the role of La Speranza as in the expressively extremely different role of Proserpina. Miriam Kutrowatz was slightly disappointing, singing Euridice as if from a distance, as a result of which she failed to fully show the qualities of her silvery soprano. José Maria Lo Monaco (La Musica/Messagera/Eco) sometimes had trouble restraining her excessive vibrato, but otherwise her interpretations stood out by virtue of their considerable musicality and sense of style.

Miriam Kutrowatz (Euridice), Simone McIntosh (Proserpina), and Mirco Palazzi (Plutone). Photo: Monika Rittershaus

The revelation of the Zürich production, however, was Krystian Adam as Orfeo. His ardent tenor is getting an increasingly beautiful baritonal tinge at the lower end of the scale with each passing season, without losing the purity of the high notes or the ability to make smooth transitions between registers. Most importantly, the singer impresses with his superb Italian diction, understanding of the text and technical ease, thanks to which the immeasurable wealth of the Monteverdian ornamenti and abbellimenti loses all marks of empty showmanship and serves only what it is supposed to serve, that is to highlight the affects contained in the music. The absence of L’Orfeo from the repertoires of Polish opera companies is a growing mystery to me: surely we can no longer make excuses, saying we lack a worthy performer of the title role.

The beautiful overall picture was made complete by the superbly prepared chorus of the Zürcher Sing-Akademie and La Scintilla orchestra, which has continued the tradition started at Opernhaus Zürich by Harnoncourt for more than two decades. The whole thing was conducted by Ottavio Dantone, who for the second time used a new edition by Bernardo Ticci, prepared for an earlier production in Lausanne, which premiered in 2016. This time it got more sensitive and competent performers, which was apparent already in the famous Toccata, enriched by the bright, soft sound of Baroque cornettos. It’s a pity that the director did not let himself be inspired by this musical energy. However, I do not lose hope that one day the words of Bulgakov’s Margarita will come true and everything will be as it should be.

Translated by: Anna Kijak

Mistrz i Eurydyka

Na początku czerwca minęło dokładnie siedemdziesiąt lat od pierwszej próby wykonania Orfeusza na instrumentach historycznych: w ramach Wiener Festwochen, pod batutą Paula Hindemitha, oficjalnie z Wiener Symphoniker, w rzeczywistości – z udziałem muzyków tej orkiestry, którzy weszli w skład założonego rok wcześniej przez małżeństwo Harnoncourtów, wciąż jeszcze „bezimiennego” zespołu Concentus Musicus Wien. W długiej podróży arcydzieła Monteverdiego na sceny operowe już wtedy pojawiły się tropy szwajcarskie: wykonawcy korzystali z materiałów przygotowanych przez samego Hindemitha, który po wojnie objął profesurę na Uniwersytecie Zuryskim. Twórcą skromnej inscenizacji na estradzie Konzerthausu był Leopold Lindtberg, który w 1933 roku uciekł z Wiednia przed brunatną rewolucją i dotarł do Szwajcarii okrężną drogą przez Paryż, Warszawę i Tel Awiw.

Zapis dźwiękowy tamtego wydarzenia z 1954 roku opublikowano zaledwie kilkanaście lat temu, zbyt późno, by miłośnicy Orfeusza ­– nawet ci najstarsi, wychowani na słynnych nagraniach z Layosem Kozmą lub z Nigelem Rogersem – mogli potraktować je inaczej niż w kategoriach ciekawostki z epoki. Do historii przeszło jednak przedsięwzięcie Opernhaus Zürich, zainicjowane wkrótce po czterechsetnej rocznicy urodzin kompozytora i rozpoczęte inscenizacją La favola d’Orfeo, która okazała się prawdziwym przełomem w dziejach utworu. Po pierwsze, ze względu na koncepcję teatralną Jean-Pierre’a Ponnelle’a, która na długie lata wyznaczyła kanon inscenizacji oper barokowych. Po drugie, przez upamiętnienie tej produkcji w filmie telewizyjnym, wydanym później na płytach DVD, dzięki czemu zyskaliśmy dostęp do najstarszej chronologicznie wideorejestracji Orfeusza. Po trzecie i najważniejsze, ze względu na kierownictwo muzyczne Nikolausa Harnoncourta, który podjął decyzję, by dla potrzeb cyklu Monteverdiańskiego stworzyć osobny ansambl przy zespole zuryskiego teatru i skompletować obsady przede wszystkim z miejscowych artystów (w tytułowego śpiewaka z Tracji wcielił się wówczas Philippe Huttenlocher, bodaj pierwszy barytonowy odtwórca tej partii w dziejach wykonawstwa historycznego).

Scena zbiorowa z I aktu. Fot. Monika Rittershaus

Nie będzie zatem przesady w stwierdzeniu, że Orfeusz rozpoczął swój nowoczesny żywot sceniczny właśnie w Zurychu. I jakkolwiek dziś oceniamy inscenizacje Ponnelle’a – zdaniem malkontentów dawno przebrzmiałe, przez nie mniej licznych entuzjastów wciąż traktowane jako ważny punkt odniesienia – nie sposób uniknąć porównań między pamiętną inicjatywą z lat 70. a nowymi produkcjami oper Monteverdiego, które od czasu objęcia dyrekcji Opernhaus Zürich przez Andreasa Homokiego pojawiają się regularnie na tamtejszej scenie. Po Powrocie Ulissesa w reżyserii Willy’ego Deckera i Koronacji Poppei w ujęciu Calixta Bieito przyszedł czas na Orfeusza. Pod najnowszą premierą podpisał się Evgeny Titov, stosunkowo młody absolwent petersburskiej Akademii Sztuki Teatralnej, który po krótkiej karierze aktorskiej w Rosji podjął studia w Reinhardt Seminar w Wiedniu i od tego czasu reżyserował głównie spektakle dramatyczne. Jego doświadczenia w teatrze operowym ograniczają się do zaledwie kilku przedstawień, z których ubiegłoroczna Poppea w Opéra national du Rhin została zgodnie skrytykowana za niezgodność z koncepcją muzyczną Raphaëla Pichona.

Z zuryskim Orfeuszem poszło o tyle gorzej, że rozjechał się z koncepcją samego Monteverdiego. Titov osadził całość w jednolicie mrocznej scenerii (scenografia Chloe Lamford i Naomi Daboczi, kostiumy Annemarie Woods), czasem tylko rozświetlanej zimnym błyskiem stali, trupim światłem jarzeniówek i niebieskawą poświatą spowolnionych projekcji, przywodzących na myśl nieodparte skojarzenia ze snującą się w ciemnościach ektoplazmą. Orfeusz kopie grób już w Prologu, Eurydyka przed ślubem podniesie się z trumny, do której będzie później wracać na tyle często, by widzowie nabrali wątpliwości, czy aby na pewno mają do czynienia z istotą z krwi i kości. Frenetyczna energia pierwszego aktu i początku aktu drugiego – aż do słów „dopo il mal vie più felice”, po których nadchodzi Posłanka i Orfeusz przekonuje się w najokrutniejszy możliwy sposób, że nie należy wywoływać wilka z lasu – nie znajduje żadnego odzwierciedlenia na scenie. Radosne pląsy pasterzy przybierają postać groteskowych obrzędów przedślubnych – w jałowej czerni bazaltowych skał, z wyblakłymi kwiatami w męskich butonierkach i wielkimi sztucznymi owocami w miejsce bujności łąk Tracji. Jaśniej – paradoksalnie – robi się dopiero po zejściu do Tartaru. Śmierć jednak czai się wszędzie. Orfeusz, straciwszy po raz kolejny Eurydykę, być może od początku martwą, trafia znów w tę samą scenerię z białą trumną i rozkopanym grobem. Zawezwany przez Apolla do nieba, ociąga się chwilę zbyt długo. W ciemnościach wygaszonej sceny rozlega się huk wystrzału.

Krystian Adam (Orfeusz). Fot. Monika Rittershaus

W kuluarach toczyły się dyskusje, czy reżyser chciał zmienić Monteverdiańską baśń o Orfeuszu w koszmarny sen samobójcy, równie koszmarną wędrówkę w głąb emocji towarzyszących utracie, czy też uniwersalną przypowieść o zgubnych konsekwencjach nadmiaru uczuć. Ośmielę się wysunąć jeszcze inną hipotezę: że Titov podjął nieudaną, choć momentami atrakcyjną wizualnie próbę opowiedzenia historii Orfeusza przez pryzmat Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa. Stąd dziwne podobieństwo scen w I akcie do wielkiego balu u szatana. Stąd wszechobecny mrok inscenizacji, bo Mistrz nie zasłużył na światłość, tylko na spokój. Stąd podejrzanie mefistofeliczny wygląd Apolla w finale. Dlatego sugestia, że umrzeć muszą oboje – Orfeusz i Eurydyka – żeby odejść do innego świata. Wszystko pięknie, tylko bez związku z librettem Striggia i nieraz w rażącej sprzeczności z muzyką.

Ta zaś wybrzmiała w Zurychu z dostatecznym blaskiem, by wynagrodzić wszelkie niedostatki inscenizacji Titova. W starannie dobranej obsadzie odznaczyli się zwłaszcza panowie: obdarzony szlachetnym i doskonale podpartym basem Mirco Palazzi w podwójnej roli Charona i Plutona; doświadczony brytyjski tenor Mark Milhofer w partii Apolla, dysponujący głosem jasnym i wyrównanym w rejestrach; a także ujmujący giętkością i swobodą frazy Massimo Altieri jako Pierwszy Pasterz. Wśród głosów żeńskich szczególną uwagę zwróciła Simone McIntosh, której krągły i bogaty w alikwoty mezzosopran w równym stopniu przekonał słuchaczy w partii Nadziei, jak i w skrajnie odmiennej pod względem wyrazowym roli Prozerpiny. Odrobinę rozczarowała Miriam Kutrowatz, realizująca partię Eurydyki jakby z dystansu, przez co nie zdołała ukazać w pełni walorów swego srebrzystego sopranu. José Maria Lo Monaco (Muzyka/Posłanka/Echo) miała czasem kłopot z powściągnięciem zbyt szerokiego wibrata, poza tym jednak jej interpretacje wyróżniały się sporą muzykalnością i wyczuciem stylu.

Mark Milhofer (Apollo), Miriam Kutrowatz (Eurydyka) i Krystian Adam. Fot. Monika Rittershaus

Rewelacją zuryskiego przedstawienia okazał się jednak Krystian Adam w partii Orfeusza. Jego żarliwy tenor z każdym kolejnym sezonem nabiera coraz piękniejszego barytonowego odcienia w dolnym odcinku skali, nie tracąc zarazem ani czystości wysokich dźwięków, ani zdolności dokonywania płynnych przejść między rejestrami. Co jednak najistotniejsze, śpiewak imponuje znakomitą włoską dykcją, zrozumieniem tekstu i swobodą techniczną, dzięki której niezmierzone bogactwo Monteverdiańskich ornamenti i abbellimenti traci wszelkie znamiona pustego popisu i służy wyłącznie temu, czemu ma służyć, czyli podkreśleniu zawartych w muzyce afektów. Nieobecność L’Orfeo w repertuarach polskich teatrów operowych jest dla mnie coraz większą zagadką: z pewnością nie możemy już się tłumaczyć brakiem godnego wykonawcy partii tytułowej.

Pięknego obrazu całości dopełnił znakomicie przygotowany chór Zürcher Sing-Akademie oraz orkiestra La Scintilla, od ponad dwudziestu lat kontynuująca tradycję zapoczątkowaną w Opernhaus Zürich przez Harnoncourta. Całość poprowadził Ottavio Dantone, korzystając już po raz drugi z nowej edycji Bernarda Ticciego, przygotowanej z myślą o wcześniejszej produkcji w Lozannie, której premiera odbyła się w roku 2016. Tym razem zyskała wrażliwszych i bardziej kompetentnych odtwórców, co dało o sobie znać już w słynnej Toccacie, wzbogaconej jasnym, miękkim dźwiękiem barokowych cynków. Szkoda, że tej muzycznej energii nie dał się porwać reżyser. Nie tracę jednak nadziei, że kiedyś spełnią się słowa Bułhakowowskiej Małgorzaty i wszystko będzie tak, jak być powinno.

The Dark Tenderness of the Sarabande

Agatha Christie once said that the books we read would return to us in an extraordinary manner. Sometimes music does too. Last year I arrived in Göttingen straight from Venice, after a performance of Il trionfo del Tempo e del Disinganno at Teatro Malibran – and I did not expect that arias from this oratorio would come back to me not only at the Handel Festival, but also several months later at Bayreuth Baroque. This season I planned to arrive for the finale of the Göttingen festival, but I had to change my plans and came for the first three days of the event – which was launched by a performance of Il trionfo by the soloists and the FestspielOrchester conducted by George Petrou. “Lascia la spina” returned to me again the following day. And not just once. In a manner as extraordinary as it was unexpected.

This year’s inauguration took place in the newly restored Stadthalle on the outskirts of the Old Town. Until recently, the future of the huge building, erected in the early 1960s on the basis of Rainer Schell’s design, hung in the balance. The building was in a poor technical condition. Some residents still have not got used to its modernist aesthetics: primarily its unusual facade made of iridescent ceramic slabs, to which the Stadthalle owes its derisive nickname “tiled stove”. Doubts were raised as to whether the structural elements made of asbestos and exposed during the renovation might not pose a health risk to the public. The renovation works were prolonged due to the pandemic and in the end cost more than double the planned amount. Critics did not go silent even after the grand opening of the Stadthalle in January 2024. Specialists complained about, for example, the concert hall’s acoustic defects, which, despite costly treatments, could not be eliminated in a space restored in accordance with the original architectural design.

There is no denying it, it is no Musikverein, and lovers of nineteenth-century symphonic music certainly have a right to feel disappointed. However, Handel’s oratorio, featuring a small orchestra and four soloists, sounded sufficiently selective and transparent in the Stadthalle for listeners to be able to fully appreciate the pulse, emotion and drama of this youthful masterpiece. The production was discreetly directed by Ilka Seifert, Sasha Waltz’s assistant for the Warsaw production of Hosokawa’s Matsukaze, supported by other collaborators of the German choreographer: Folkert Uhde, author of symbolic, non-distracting video projections, and Jörg Bittner, responsible for the lighting. However, their efforts would have been of no use, if it had not been for the thoughtful interpretation of Petrou, who opted for a highly difficult – and masterfully implemented by the musicians – idea of gradually, almost imperceptibly slowing down the narrative until finally “stopping the time”. The FestspielOrchester Göttingen, founded in 2006 by Nicholas McGegan, who added instrumentalists with long-standing ties to the festival to its line-up, is on a par with Europe’s best baroque ensembles. Petrou knows not only how to make it sound as a unified organism, but also how to give showcase the individual virtuosos (led by the phenomenal oboist Susanne Regel; Fernando Aguado, an organist with an exceptional sense of style; and the concertmistress, about whom more in a moment). He also works brilliantly with singers, who created a convincing quartet of “living” allegories – despite an unexpected cast change in the role of Bellezza.

Il Trionfo del Tempo e del Disinganno. Anna Dennis (Bellezza) and Elizabeth Blumenstock (violin). Photo: Alciro Theodoro da Silva

Or maybe it was because of this change, as the indisposed Louise Kemény was replaced by the phenomenal singer actress Anna Dennis, an artist with an expressive soprano, whose colour she can shade, as if she were mixing pigments on a palette. I was very impressed by Emöke Barath as Piacere. Hers is a rich, dark soprano with superb support, which she demonstrated in the aria “Lascia la spina”, sung in an exceptionally slow, “languid” tempo. Xavier Sabata did a surprisingly fine job as Disinganno, making up for some shortcomings of his now fading countertenor with a wise interpretation. The young Emanuel Tomljenović, an artist endowed with a full, handsome and perfectly placed tenor, effortlessly overcame all the difficulties of the role of Tempo, although in his case I did miss a deeper reflection on the text.

Regardless of the musical qualities of the performance, the audience was certainly impressed by the director’s beautiful yet simple decision to have Bellezza take the first violinist Elizabeth Blumenstock by the hand in the finale, bring her out of the orchestra, seat her in a chair at the front of the stage and sing “Tu del Ciel ministro eletto” in such an intimate duet with the concertmistress that the audience became oblivious to the whole world. Who knows, perhaps what moved me more than the singing was the stylish playing of the veteran of the historically informed performance practice moving the bow across the strings of an instrument that was already “grown up” when Handel was born.

The day after the dazzling inauguration we moved to the Deutsches Theater, where a new staging of one of the festival patron’s operas is premiered each year. This time the organisers surprised some regulars by joining the growing campaign to resurrect the pasticcio genre. I have written about it many times, especially in the context of Rivoluzione e Nostalgia at La Monnaie, so I don’t need to convince anybody how fervently I am supporting it. Nor do I need to say that it takes a great deal of knowledge, and not just musicological knowledge, to create a good pasticcio; that it takes painstaking work and angelic patience; and, above all, that it requires a true belief in the durability and power of the operatic form.

Krystian Lada demonstrated that it was possible to assemble a coherent story about the 1968 revolt and its far-reaching consequences from fragments of Verdi’s operas. George Petrou and Laurence Dale – a fine British tenor who took up directing and conducting after a triumphant career – opted for a seemingly more conservative approach, creating a Handelian pasticcio on the basis of Balzac’s short story “Sarrasine”. Few people remember, however, that the second life of this 1830 literary miniature began precisely in 1968, with a seminar devoted to it by Roland Barthes, who published the transcript of his lectures at the École pratique des hautes études in Paris in his famous book S/Z. In it he carried out a brilliant deconstruction of the “logic of the plot”, the axis of which is the story of a young, rebellious sculptor and his obsessive love for the beautiful singer Zambinella – unwilling to make a closer acquaintance with the artist, who has no idea that the object of his yearning is, in fact, a beautiful castrato.

The weakness of Barthes’ new theory of meanings was pointed out by, among others, Ewa Bieńkowska, who wrote that when reading S/Z she got the impression she was dealing with a man for whom “reading is a delight and who would like to share this subtle pleasure with us”. However, the book caused quite a stir across the world and attracted a wave of interest in Balzac’s forgotten piece, for obvious reasons also among musicians and theatre people. The story of Sarrasine and Zambinella was told by, for example, Neil Bartlett in a once famous operatic vaudeville with music by Nicolas Bloomfield.

Sarrasine. Myrsini Margariti (Madame de Rochefide) and Sreten Manojlović (Balzac). Photo: Alciro Theodoro da Silva

Petrou and Dale approached Sarrasine the way Bieńkowska once imagined Barthes engrossed in Balzac, “savouring every word, summoning to his aid … all his learning, all the knowledge and associations provided by a solid and wide-ranging education”. Petrou compiled the musical material of the two-act pasticcio exclusively from works by Handel – fragments from operas, cantatas and oratorios (often in alternative versions or those rejected by the composer), as well as excerpts from his concerti grossi – with a recurring sarabande motif, which manifests itself in various forms, from the instrumental fragment from Almira, the aria “Lascia la spina” from Il trionfo, to the sarabande from Suite in D minor HWV 437, so memorably used in Barry Lyndon. Dale added French and Italian dialogues to the libretto.

The artists remained faithful to Balzac’s “story within a story”, highlighting the two parallel love plots – the courtship of the Narrator, identified here with Balzac, of Madame de Rochefide, and Sarrasine’s infatuation with the castrato Zambinella – as well as the clash of opposites present in the literary original: darkness and glamour, youth and old age, beauty and ugliness. This was facilitated by Giorgina Germanou’s sparse sets, well lit by John Bishop, against backdrop of which the set designer was all the more effective in building a multifaceted narrative structure using evocative costumes. She did that in very good collaboration with the director, who directed the soloists – as well three Deutsches Theater actors accompanying them in minor roles – with truly British precision.

The main burden rested with the four singers, the most memorable among whom was Samuel Mariño as Zambinella. It is a role as if made for him: the Venezuelan soprano is distinguished not only by his unusual voice, but also by his intriguing androgynous looks, which, in combination with very decent acting skills, enabled him to create a convincing portrayal of an unhappy castrato. However, I do not share most of my colleagues’ admiration for the vocal side of his performance. Mariño is endowed with a soprano that is undoubtedly lovely, but not backed by solid technique – although he can certainly “cheat” by means of spectacular trills, often unconnected to the logic of phrasing, as well as other, not always stylish embellishments. His volume is slight and he does not even know how to hide this: in fact, he exhausted all his potential in the aria “L’armi implora” from the first act. Musically, he was definitely outshone by Juan Sancho in the title role. I first encountered this singer live last year in Madrid, during the premiere of Corselli’s Achille in Sciro. Some over-expression in his luscious tenor – jarring in the role of Nearco at the time – worked perfectly this time as a vehicle for Sarrasine’s amorous sufferings. The beautiful and subtle Madame de Rochefide was portrayed by the Greek soprano Myrsini Margariti, an artist endowed with a voice that is luminous and wide-open in the upper register, but has too much vibrato at times. The soft, sparkling basso cantante of Sreten Manojlović (Balzac) caught my attention already in 2019, in the Viennese Halka conducted by Łukasz Borowicz, in which Manojlović was given the episodic role of the Piper. At that time I also appreciated his acting talent, although Mariusz Treliński handled the character he portrayed rather unceremoniously. The way Manojlović built the character of Lotario in the production of Flavio at last year’s Bayreuth Baroque became the subject of an in-depth analysis by several of my students at Warsaw’s Academy of Dramatic Arts. His Balzac in Sarrasine demonstrates his consistent development as an artist, both in his singing (a wonderfully passionate, “whispered” duet with Madame de Rochefide in Act One) and in his acting. Laurence Dale entrusted him with the extremely difficult task of playing the role of a participant in the events, while at the same time observing things from a distance, as a “storyteller”. And it was he, not the cardinal’s envoys, who was made Sarrasine’s killer by Dale – in the finale of the opera Balzac saves Zambinella by dealing a coup de grâce to the unhappy, pain-crazed creature he himself created as the narrator.

Musical Playmobil Performance at Sheddachhalle. Maren Ries (violin) and Jan de Winne (flute). Photo: Alciro Theodoro da Silva

I left Göttingen two days after the premiere of Sarrasine, having become convinced that Petrou was successfully continuing the mission of his predecessors. I laughed at a less than hour-long performance by the NeoBarock ensemble, which, with the help of LEGO blocks and projections by Michael Sommer, explained to kids what Rameau’s Les Indes galantes was all about. I appreciated a concert by the saxophonist Lutz Koppetsch and the Bayerisches Kammerorchester Bad Brückenau, conducted by Johannes Moesus, at the Stadthalle Northeim, which was diligently prepared, though mainly with older listeners, still unaccustomed to the sound of early instruments, in mind. I was saddened to hear that Ernst Puschmann, the “Bell-ringer of St. Jacobi” who for years had expanded the church’s chimes by adding more bells and last year had created a “real” two-octave carillon – died less than a month before the opening of the Händel-Festspiele. Fortunately, he managed to inaugurate the instrument before that – and Martin Begemann was presumably proud to take over his mantle as performer of the festival morning concerts from the tower of St. James’ Church.

Next year I will try to hear and see more. May it return later. There is never enough surprises.

Translated by: Anna Kijak

Mroczna czułość sarabandy

Agatha Christie powiedziała kiedyś, że przeczytane książki wracają do nas w sposób niezwykły. Podobnie bywa z muzyką. W zeszłym roku dotarłam do Getyngi wprost z Wenecji, po inscenizacji Il trionfo del Tempo e del Disinganno w Teatro Malibran – i nie spodziewałam się, że pojedyncze arie z tego oratorium będą do mnie wracały nie tylko na Festiwalu Händlowskim, ale też kilka miesięcy później na Bayreuth Baroque. W tym sezonie zamierzałam pojawić się na końcówce getyńskiego święta, ale musiałam zmienić plany i zjechałam na pierwsze trzy dni imprezy – zainaugurowanej właśnie Il trionfo w wykonaniu solistów oraz FestspielOrchester pod kierunkiem George’a Petrou. „Lascia la spina” znów wróciła do mnie nazajutrz. I to niejeden raz. W sposób tyleż niezwykły, ile nieoczekiwany.

Tegoroczna inauguracja odbyła się w świeżo odnowionej Stadthalle na skraju miejskiej starówki. Przyszłość potężnego gmachu, wzniesionego na początku lat 60. według projektu Rainera Schella, jeszcze niedawno wisiała na włosku. Budowla była w fatalnym stanie technicznym. Część mieszkańców do tej pory nie oswoiła się z jego modernistyczną estetyką: przede wszystkim z nietypową elewacją z opalizujących płyt ceramicznych, której Stadthalle zawdzięcza złośliwy przydomek „pieca kaflowego”. Pojawiły się wątpliwości, czy odsłonięcie azbestowych elementów konstrukcji w trakcie renowacji nie stworzy zagrożenia dla zdrowia ludności. Prace remontowe przedłużyły się w związku z pandemią i zamknęły w kwocie przeszło dwukrotnie wyższej niż planowano. Głosy krytyki nie milkły nawet po uroczystym otwarciu Stadthalle w styczniu 2024 roku. Specjaliści utyskiwali między innymi na wady akustyczne sali koncertowej, których mimo kosztownych zabiegów nie udało się zniwelować w przestrzeni odtworzonej zgodnie z pierwotnym założeniem architektonicznym.

Nie da się ukryć, Musikverein to nie jest, i wielbiciele XIX-wiecznej symfoniki z pewnością mają prawo czuć się rozczarowani. Händlowskie oratorium z udziałem niewielkiej orkiestry i czworga solistów zabrzmiało jednak w Stadthalle wystarczająco selektywnie i przejrzyście, by słuchacze mogli w pełni docenić puls, emocje i dramaturgię tego młodzieńczego arcydzieła. Wykonanie zostało dyskretnie wyreżyserowane przez Ilkę Seifert, asystentkę Sashy Waltz przy warszawskim spektaklu Matsukaze Hosokawy, wspartej przez innych współpracowników niemieckiej choreografki: Folkerta Uhdego, twórcę symbolicznych, nierozpraszających uwagi projekcji wideo, oraz odpowiedzialnego za światła Jörga Bittnera. Na nic jednak zdałyby się ich starania, gdyby nie przemyślana interpretacja Petrou, który zdecydował się na wyjątkowo trudny – i po mistrzowsku zrealizowany przez muzyków – zamysł stopniowego, niemal niezauważalnego spowalniania narracji aż po ostateczne „zatrzymanie czasu”. FestspielOrchester Göttingen, założona w 2006 przez Nicholasa McGegana, który uwzględnił w jej składzie instrumentalistów związanych od dawna z festiwalem, dorównuje poziomem najlepszym zespołom barokowym w Europie. Petrou umie nie tylko zestroić ją w jednobrzmiący organizm, ale też dać pole do popisu poszczególnym wirtuozom (na czele z fenomenalną oboistką Susanne Regel, obdarzonym wyjątkowym wyczuciem stylu organistą Fernandem Aguado oraz koncertmistrzynią, o której za chwilę). Świetnie też współpracuje ze śpiewakami, którzy stworzyli przekonujący kwartet „żywych” alegorii – mimo niespodziewanej zmiany w obsadzie partii Bellezzy.

Il trionfo del Tempo e del Disinganno. W głębi na ekranie Xavier Sabata (Disinganno) i Emanuel Tomljenović (Tempo); na pierwszym planie Emöke Barath (Piacere) i Anna Denis (Bellezza). Fot. Alciro Theodoro da Silva

A może właśnie dzięki tej zmianie, bo niedysponowaną Louise Kemény zastąpiła zjawiskowa, także pod względem aktorskim, Anna Dennis – dysponująca wyrazistym sopranem, którego barwę potrafi cieniować, jakby mieszała pigmenty na palecie. Doskonałe wrażenie wywarła na mnie Emöke Barath w roli Piacere – sopranistka o głosie ciemnym, bogatym w alikwoty i znakomicie podpartym, co udowodniła w arii „Lascia la spina”, zaśpiewanej w wyjątkowo wolnym, „zastygającym” tempie. Zaskakująco dobrze wypadł Xavier Sabata jako Disinganno, wynagradzając pewne niedostatki blaknącego już kontratenoru mądrością interpretacji. Młodziutki Emanuel Tomljenović, obdarzony pełnym, urodziwym i świetnie ustawionym tenorem, bez trudu pokonał wszelkie trudności partii Tempo, choć akurat w jego przypadku zabrakło mi głębszej refleksji nad tekstem.

Niezależnie od walorów muzycznych wykonania, publiczność zapamiętała też piękny, a zarazem prosty zabieg reżyserki, żeby w finale Bellezza ujęła za rękę pierwszą skrzypaczkę Elizabeth Blumenstock, wyprowadziła ją z orkiestry, usadowiła na krześle z przodu sceny i zaśpiewała „Tu del Ciel ministro eletto” w tak intymnym duecie z koncertmistrzynią, by słuchacze zapomnieli o całym świecie. Kto wie, czy nie bardziej niż śpiew wzruszyła mnie stylowa gra weteranki nurtu wykonawstwa historycznego, prowadzącej smyczek po strunach instrumentu, który był już „dorosły”, kiedy Händel dopiero się rodził.

Nazajutrz po olśniewającej inauguracji przenieśliśmy się do Deutsches Theater, gdzie rokrocznie odbywa się premiera nowej inscenizacji którejś z oper patrona festiwalu. Tym razem organizatorzy sprawili niektórym bywalcom niespodziankę, włączając się w coraz szerszą kampanię wskrzeszenia gatunku pasticcio. Pisałam o niej wielokrotnie, zwłaszcza w kontekście Rivoluzione e Nostalgia w La Monnaie, nie muszę więc nikogo przekonywać, jak gorąco jej kibicuję. Nie muszę też dodawać, że stworzenie dobrego pasticcia wymaga ogromnej wiedzy, nie tylko muzykologicznej; mrówczej pracy i anielskiej cierpliwości; nade wszystko zaś prawdziwej wiary w trwałość i siłę przekazu formy operowej.

Krystian Lada udowodnił, że z fragmentów oper Verdiego można złożyć spójną opowieść o rewolcie 1968 roku i jej dalekosiężnych konsekwencjach. George Petrou i Laurence Dale – znakomity tenor brytyjski, który po zakończeniu triumfalnej kariery zajął się reżyserią i dyrygenturą – podeszli do rzeczy z pozoru bardziej zachowawczo, tworząc Händlowskie pasticcio na motywach opowiadania Balzaka Sarrasine. Mało kto jednak pamięta, że drugie życie tej literackiej miniatury z 1830 roku zaczęło się właśnie w roku 1968 – od poświęconego jej seminarium Rolanda Barthes’a, który zapis swoich wykładów w paryskiej École pratique des hautes études opublikował w słynnej książce S/Z. Dokonał w niej brawurowej dekonstrukcji „logiki fabuły”, której osią jest historia młodego, zbuntowanego rzeźbiarza i jego obsesyjnej miłości do pięknej śpiewaczki Zambinelli – niechętnej nawiązaniu bliższej znajomości z artystą, który nie ma pojęcia, że obiekt jego westchnień jest w rzeczywistości pięknym kastratem.

Na słabość nowej teorii znaczeń Barthes’a wskazywała między innymi Ewa Bieńkowska, pisząc, że z lektury S/Z wyniosła raczej wrażenie obcowania z człowiekiem, dla którego „czytanie jest rozkoszą i który tej subtelnej przyjemności chciałby i nam udzielić”. Książka odbiła się jednak szerokim echem w świecie i pociągnęła za sobą falę zainteresowania zapomnianym utworem Balzaka, z oczywistych względów także wśród muzyków i ludzi teatru. Historię Sarrasine’a i Zambinelli opowiedział między innymi Neil Bartlett w głośnym niegdyś wodewilu operowym z muzyką Nicolasa Bloomfielda.

Sarrasine. Juan Sancho w roli tytułowej i Samuel Mariño jako Zambinella. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Petrou i Dale podeszli do Sarrasine w taki sposób, w jaki Bieńkowska wyobraziła sobie kiedyś zaczytanego w Balzaku Barthes’a, który „smakuje każde słowo, przywołuje na pomoc (…) całe swoje wykształcenie, wszystkie wiadomości i skojarzenia, jakich dostarcza solidna i szeroko zakrojona edukacja”. Petrou skompilował materiał muzyczny dwuaktowego pasticcia wyłącznie z utworów Händla – fragmentów oper, kantat i oratoriów (często w wersjach alternatywnych lub odrzuconych przez kompozytora), ale też wyimków z concerti grossi – z nawracającym motywem sarabandy, która objawia się pod najrozmaitszymi postaciami, od fragmentu instrumentalnego z Almiry, przez arię „Lascia la spina” z Il trionfo, aż po pamiętną z Barry’ego Lyndona sarabandę z Suity d-moll HWV 437. Dale uzupełnił libretto dialogami francuskimi i włoskimi.

Twórcy dochowali wierności Balzakowskiej „opowieści w opowieści”, uwypuklając zarówno dwa równolegle rozwijane wątki miłosne – czyli zaloty Narratora, utożsamionego tutaj z Balzakiem, do Madame de Rochefide, oraz wcześniejsze o lat kilkadziesiąt zauroczenie Sarrasine’a kastratem Zambinellą – jak i obecne w literackim pierwowzorze zderzenia przeciwieństw: mroku z przepychem, młodości ze starością, urody z brzydotą. Pomogły w tym oszczędne, dobrze oświetlone przez Johna Bishopa dekoracje Giorginy Germanou, na których tle scenografka tym skuteczniej budowała wielowątkową strukturę narracji przy użyciu sugestywnych kostiumów. Dodajmy, że w bardzo dobrej współpracy z reżyserem, który poprowadził solistów – oraz towarzyszących im w rolach pobocznych troje aktorów Deutsches Theater – z iście brytyjską precyzją.

Główny ciężar spoczął na czworgu śpiewaków, z których odbiorcom najbardziej zapadł w pamięć Samuel Mariño w roli Zambinelli. Istotnie, jakby dla niego stworzonej: wenezuelski sopranista odznacza się nie tylko nietypowym głosem, ale też intrygującą, androgyniczną urodą, która w połączeniu z niezłym rzemiosłem aktorskim pozwoliła mu stworzyć przekonującą postać nieszczęśliwego kastrata. W przeciwieństwie do większości kolegów po fachu nie podzielam jednak zachwytów nad wokalną stroną jego popisu. Mariño dysponuje sopranem niewątpliwie urodziwym, ale niepopartym rzetelną techniką – choć z pewnością potrafi „oszukiwać” spektakularnymi, często niepowiązanymi z logiką frazy trylami, oraz innymi, nie zawsze stylowymi ozdobnikami. Wolumen ma nikły i nie umie nawet tego ukryć: na dobrą sprawę wyczerpał cały swój potencjał w arii „L’armi implora” z pierwszego aktu. Pod względem muzycznym zdecydowanie górował nad nim Juan Sancho w roli tytułowej, śpiewak, z którym zetknęłam się po raz pierwszy na żywo w ubiegłym roku w Madrycie, przy okazji premiery Achille in Sciro Corsellego. Pewien nadmiar ekspresji w jego soczystym tenorze – rażący wówczas w partii Nearco – tym razem sprawdził się doskonale jako nośnik miłosnych cierpień Sarrasine’a. W piękną i subtelną Madame de Rochefide wcieliła się grecka sopranistka Myrsini Margariti, obdarzona głosem świetlistym i szeroko otwartym w górnym rejestrze, aczkolwiek chwilami zanadto rozwibrowanym. Na mięciutki, roziskrzony barwami basso cantante Sretena Manojlovicia (Balzac) zwróciłam uwagę już w 2019 roku, w wiedeńskiej Halce pod batutą Łukasza Borowicza, w której powierzono mu epizodyczną rolę Dudziarza. Wtedy też doceniłam jego talent aktorski, choć Mariusz Treliński obszedł się dość bezceremonialnie z kreowaną przez niego postacią. Sposób, w jaki Manojlović zbudował charakter Lotaria w przedstawieniu Flavia na ubiegłorocznym Bayreuth Baroque, stał się przedmiotem pogłębionej analizy kilkorga moich studentów w warszawskiej Akademii Teatralnej. Jego Balzac w Sarrasine dowodzi konsekwentnego rozwoju artysty, zarówno w warstwie wokalnej (cudownie namiętny, „wyszeptany” duet z Madame de Rochefide w I akcie), jak i aktorskiej. Laurence Dale powierzył mu niezmiernie trudne zadanie wcielenia się w uczestnika zdarzeń, a zarazem obserwującego rzecz z dystansu „opowiadacza”. I jego właśnie, nie zaś wysłanników kardynała, uczynił zabójcą Sarrasine’a – w finale opery Balzac ratuje Zambinellę, zadając coup de grâce nieszczęśliwej, oszalałej z bólu istocie, którą sam stworzył jako narrator.

Koncert w Stadthalle Northeim. Lutz Koppetsch i Bayerisches Kammerorchester Bad Brückenau pod batutą Johannesa Moesusa. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Wyjechałam z Getyngi dwa dni po premierze Sarrasine, zdążyłam się jednak przekonać, że Petrou z powodzeniem kontynuuje misję swoich poprzedników. Uśmiałam się na niespełna godzinnym występie zespołu NeoBarock, który z pomocą ludzików LEGO i projekcji Michaela Sommera wytłumaczył maluchom, o czym są Les Indes galantes Rameau. Doceniłam koncert saksofonisty Lutza Koppetscha i Bayerisches Kammerorchester Bad Brückenau pod dyrekcją Johannesa Moesusa w Stadthalle Northeim, przygotowany rzetelnie, choć głównie z myślą o starszych słuchaczach, wciąż nienawykłych do brzmienia dawnych instrumentów. Posmutniałam na wieść, że Ernst Puschmann – „Dzwonnik z St. Jacobi”, który od lat rozbudowywał kościelny kurant o kolejne dzwony i w zeszłym roku stworzył „prawdziwy”, dwuoktawowy karylion – zmarł niespełna miesiąc przed otwarciem Händel-Festspiele. Na szczęście zdążył zainaugurować instrument wcześniej – i można przypuszczać, że Martin Begemann z dumą przejął po nim schedę jako wykonawca poranków festiwalowych z wieży kościoła św. Jakuba.

W przyszłym roku postaram się usłyszeć i zobaczyć więcej. Niech potem wraca. Nigdy dość niespodzianek.