Los, trznadel i tajemnica
Jeszcze raz spróbuję wyruszyć w świat – tym razem za Brittenem i w stronę, gdzie jeszcze Upiora nie było, mianowicie do Finlandii. Relacja z poprzedniej wyprawy do Bath, a właściwie sylwetka związanego z tamtym wydarzeniem reżysera, czeka już na swoją kolej w redakcji „Teatru” i wkrótce pojawi się także i tutaj. Tymczasem krótki esej o najsłynniejszym utworze w dziejach muzyki i pewnej nowej kompozycji, wyrosłej z nieoczywistej inspiracji spuścizną jego autora. Koncert NOSPR pod batutą Dominga Hindoyana odbył się 12 grudnia ubiegłego roku, partie solowe w utworze Gubajduliny wykonali Piotr Pławner, Ivan Monighetti i Klaudiusz Baran.
***
Żeby czerpać pełną przyjemność z lektury Howards End E. M. Forstera, warto poznać nie tylko angielskie realia epoki. Równie istotną rolę w powieści odgrywa muzyka, ściślej zaś V Symfonia Beethovena, którą pisarz uczynił potężnym kołem zamachowym narracji jednego z rozdziałów. Już pierwsze zdanie zapada w pamięć – niczym słynny czterodźwiękowy motyw otwierający Beethovenowskie arcydzieło. „Każdy chyba przyzna, że «Piąta symfonia» Beethovena jest najwznioślejszym hałasem, jaki znają ludzkie uszy”. Po nim następuje szczegółowy, pełen humoru i czułości opis symfonii, która raduje wszystkich: biegłych znawców kontrapunktu i tych, dla których muzyka jest po prostu muzyką; egzaltowanych piewców niemieckiej duszy i pretensjonalne snobki. Kolejne powroty do Howards End odsłonią przed czytelnikiem zaskakującą prawdę: że powieść całą strukturą nawiązuje do V Symfonii, a legendarny „motyw losu” przekłada się w książce na słowa „panika i pustka”, odzwierciedlające lęk jednej z bohaterek przed oczekującą ją przyszłością.
Nastoletni E. M. Forster przed rodzinnym domem West Hackhurst w Abinger Hammer. Z archiwum King’s College w Cambridge
Autorzy not programowych w nieskończoność przywołują anegdotę Antona Schindlera, sekretarza i biografa Beethovena. Schindler wielbił mistrza bezgranicznie i bez mrugnięcia okiem naginał rzeczywistość do wyidealizowanej wizji jego twórczości. Wyjaśniając pochodzenie tajemniczego motywu, który uporczywie przewija się przez całą symfonię, przytoczył rzekomą wykładnię Beethovena: „So pocht das Schicksal an die Pforte” („Tak los puka do drzwi”). Jeśli nawet Schindler zmyślał i przypisywał kompozytorowi wypowiedzi, które nigdy nie padły z jego ust, z reguły trafnie odczytywał jego intencje. Cokolwiek Beethoven miał na myśli, późniejsze wywody Carla Czernego, że motyw jest prostym odzwierciedleniem śpiewu trznadla, jakoś nikomu nie trafiły do przekonania.
Może i słusznie, mistrz bowiem komponował V Symfonię latami, co rusz porzucając rozproszone szkice, żeby zająć się pracą nad innym utworem: Appassionatą, pierwszą wersją Fidelia, Koncertem skrzypcowym, lekką i beztroską symfonią B-dur, znaną dziś jako Czwarta, wreszcie oznaczoną numerem szóstym Symfonią pastoralną. Pierwsze wykonanie Piątej odbyło się w 1808 roku, na niesławnym koncercie w Theater an der Wien, który wystawił na ciężką próbę wszystkich uczestników: głuchnącego kompozytora, nieprzygotowaną na czterogodzinny maraton orkiestrę i marznących w nieogrzewanym wnętrzu słuchaczy. Entuzjastycznych recenzji utwór doczekał się dopiero po wydaniu partytury w roku 1810. Od tamtej pory jego „świetlisty blask, penetrujący w głąb czarnej nocy, uzmysławiający bliskość rozkołysanych cieni, które niszczą w nas wszystko z wyjątkiem bólu dojmującej tęsknoty” – jak pisał E.T.A. Hoffmann na łamach „Allgemeine musikalische Zeitung” – jaśnieje nieprzerwanie na estradach świata. V Symfonia, klasyczna w formie, przemawiająca jednak dobitnie do romantyków, którzy doszukiwali się w niej już to odniesień do osobistych tragedii Beethovena, już to metafory przetaczających się przez ówczesną Europę wstrząsów politycznych, urosła do rangi symfonii nad symfoniami, muzycznego ekwiwalentu tragedii Hamleta i uśmiechu Mony Lisy.
To ona doczekała się pierwszych rejestracji w historii fonografii, dokonanych mniej więcej w tym samym czasie, w którym toczy się akcja powieści Howards End. Najstarsze nagranie z 1910 roku, pod kierunkiem Friedricha Karka, można potraktować jako ciekawostkę; o trzy lata późniejsze, z Filharmonikami Berlińskimi pod batutą Arthura Nikischa, do dziś uchodzi za jedno z najbardziej natchnionych ujęć symfoniki Beethovena. W XX stuleciu początkowy motyw utworu – jakkolwiek go nazwać – wdarł się szturmem do wyobraźni zbiorowej: podczas II wojny światowej „przełożony” na znak zwycięstwa, czyli literę V w alfabecie Morse’a (trzy krótkie sygnały i jeden długi), później bezlitośnie eksploatowany przez popkulturę. V Symfonia wciąż puka do drzwi najlepszych sal koncertowych: jako swoisty probierz umiejętności zespołu i dyrygenta, arcydzieło wzbudzające zachwyt tylko w mistrzowskich interpretacjach, w przeciwnym razie zostawiające słuchaczy w poczuciu paniki i pustki.
Sofia Gubajdulina. Fot. Madis Veltman
Z fascynacji geniuszem z Bonn wyrósł też Koncert potrójny na skrzypce, wiolonczelę, bajan i orkiestrę Gubajduliny, napisany z inspiracji jej przyjaciółki, szwajcarskiej akordeonistki Elsbeth Moser, której zamarzył się współczesny dialog z Beethovenowskim Koncertem potrójnym na fortepian, skrzypce i wiolonczelę. Miejsce instrumentu klawiszowego zajął w nim uwielbiany przez Moser bajan, rosyjski akordeon z wielorzędowym układem klawiatur guzikowych. Wykorzystane w jego partii zdarzenia dźwiękowe – najrozmaitsze przedęcia, tremolanda, efekty szmerowe i klastery – ewokują atmosferę nieustannego napięcia, podkreślaną wielowarstwowością faktury, ekspresją frazy, mnogością kontrastów dynamicznych, interwałowych i skalowych. Złożonej partii bajanu towarzyszą równie wirtuozowskie partie skrzypiec i wiolonczeli, płynące na tle rozmigotanych smyczków, nagłych interwencji blachy i niepokojącego akompaniamentu perkusji.
Koncert Gubajduliny powstał zaledwie pięć lat temu i powoli odsłania swą tajemnicę – zgłębianą zarówno przez wykonawców, jak teoretyków i zwykłych słuchaczy. V Symfonia Beethovena towarzyszy ludzkości od dwustu lat z górą i części sekretów już nigdy nie zdradzi.