Uwielbiam wchodzić po wielekroć do tej samej rzeki. Być może dlatego, że uważałam na zajęciach z filozofii starożytnej i wiem, że na dobrą sprawę nie da wejść do tej samej rzeki choćby raz, bo zanim staniemy po kolana w wodzie, wszystko już będzie inne – nurt popłynie naprzód, kamyki na dnie się przesuną, ciało pokryje się gęsią skórką. Obserwowanie tych subtelnych heraklitejskich zmian zawsze bardziej mnie pociągało niż wędrowanie po świecie w poszukiwaniu coraz to nowych rzek, postanowiłam więc – po ubiegłorocznym olśnieniu Tristanem – wrócić do Longborough na Tannhäusera i zobaczyć, co się tym razem wydarzy.
Była to dla mnie podróż podwójnie sentymentalna, bo właśnie dzięki Tannhäuserowi zakochałam się na zabój w muzyce Wagnera i w teatrze operowym w ogólności. Czystą i naiwną miłością czwartoklasistki, która zapisała się do chóru dziecięcego przy warszawskim Teatrze Wielkim i wkrótce potem wyszła na scenę z chórem pielgrzymów w III akcie. Z tamtego spektaklu zapamiętałam przede wszystkim zdumienie, że skały są z jakiejś dziwnej pianki i uginają się pod każdym krokiem. Potem zaczęłam słuchać (były to czasy, kiedy Polacy jeszcze umieli, a w każdym razie chcieli grać i śpiewać Wagnera). Po premierze specjalnie przychodziliśmy do teatru wcześniej, żeby w I akcie kibicować naszej koleżance w partii Pasterza. Po dwóch latach dostała mi się maleńka rola Pazia, więc poznałam od podszewki akt drugi. Tannhäuser poszedł w Warszawie trzydzieści cztery razy, co dało przeciętnie osiem przedstawień w sezonie. Wystarczająco dużo, żeby złapać wagnerowskiego bakcyla i jeszcze pod koniec podstawówki „zaliczyć” cały Ring na tej samej scenie, i to w porywającym wykonaniu zespołu Kungliga Operan ze Sztokholmu, który wystąpił w Warszawie pod batutą samego Berislava Klobučara. Tamte spektakle – wysmakowane plastycznie, niezwykle oszczędne w formie, wyrastające z ducha niemieckiego modernizmu – ukształtowały też mój gust teatralny. Annelies Corrodi, scenografka warszawskiego Tannhäusera, uczyła się rzemiosła u Helmuta Jürgensa, związanego po wojnie z Bayerische Staatsoper. Inscenizatorzy szwedzkiej Tetralogii – Folke Abenius i Jan Brazda – okazali się tyleż wiernymi, co inteligentnymi naśladowcami Wielanda Wagnera, wielkiego reformatora z Bayreuth.
Można więc rzec, że miałam w dzieciństwie szczęście obcować z Wagnerem nieprzekłamanym, odczytanym zgodnie z intencjami kompozytora i z ufnością w moc samej muzyki. Zapewne dlatego bez reszty poddałam się urokowi Longborough Festival Opera, teatru tak skromnego, że orgii reżyserskiej wyobrazić sobie w nim nie sposób, co jednak najistotniejsze, prowadzonego ręką mistrza, który już wielokrotnie dowiódł, że jest jednym z najwybitniejszych dyrygentów wagnerowskich na świecie. Niestety (a może na szczęście) Anthony Negus zadowala się w pełni swoją posadą w Longborough, płyt nie nagrywa, śpiewaków dobiera sobie sam, często nieznanych, i liczy na garstkę entuzjastów, którzy wybiorą się do Cotswolds, żeby zapoznać się z ulotnym efektem jego pracy w wiejskim Bayreuth przerobionym z kurnika.
Turniej śpiewaczy na Wartburgu. Fot. Matthew Williams-Ellis.
Tannhäuser, mimo że chronologicznie plasuje się między Holendrem Tułaczem a Lohengrinem, porusza wątki charakterystyczne dla dojrzałej twórczości Wagnera: wybawienia przez miłość, konfliktu między ziemskim światem zmysłów a transcendentnym światem idei, między religią a sferą profanum. Kompozytor poprawiał operę kilka razy, a ponoć i tak zmarł w przekonaniu, że wciąż jest winien światu „prawdziwego” Tannhäusera. Prześledzenie czasem drobnych, czasem jednak istotnych różnic między pierwotną wersją drezdeńską, późniejszą o szesnaście lat wersją paryską a hybrydową wersją wiedeńską z 1875 roku otwiera szerokie pole interpretacji. Z kim właściwie utożsamiał się Wagner? Z tajemniczym bohaterem tytułowym, którego żarliwa Busslied, czyli Pieśń odkupienia, stała się punktem wyjścia dla późniejszej legendy o rycerzu uwiedzionym przez Wenus? Z Wolframem von Eschenbach, jednym z największych mistrzów średniowiecznej poezji epickiej, który dostarczył mu natchnienia do Lohengrina, Parsifala i pośrednio również Tristana? A może z niezrównanym lirykiem Waltherem von der Vogelweide, najwybitniejszym przedstawicielem minnesangu, którego Wagner z jakichś powodów zepchnął na dalszy plan turnieju śpiewaczego na Wartburgu? Dlaczego niewinna Elżbieta wybiera właśnie Tannhäusera, nie zaś Wolframa, który tak pięknie wykłada esencję dwornej miłości w swojej pieśni „Blick ich umher in diesem edlen Kreise”? Pewien trop podrzucił sam kompozytor, usuwając solo Walthera z wersji paryskiej II aktu, jakby zależało mu na podkreśleniu kontrastu między pożądaniem duchowym a zmysłowym i przerzuceniu całego konfliktu na barki dwóch głównych męskich protagonistów. Tannhäuser jest równie pęknięty i niejednoznaczny jak historia życia samego Wagnera, występujące w nim postaci – wielowymiarowe, towarzysząca im muzyka – pełna sprzeczności i ścierających się ostro symboli.
Neal Cooper (Tannhäuser). Fot. Matthew Williams-Ellis.
Przyjechałam do Longborough na próbę generalną, która przebiegła w miarę gładko, jeśli nie liczyć wymuszonej przerwy technicznej w I akcie i spowodowanego nią lekkiego rozprzężenia wśród wykonawców, którzy pozbierali się w mig po dwóch stanowczych interwencjach dyrygenta. Narracja muzyczna parła niepowstrzymanie naprzód od pierwszych taktów uwertury, bynajmniej nie za sprawą ostrych temp, tylko pieczołowicie wydobywanych na pierwszy plan śpiewnych motywów i klarownych pionów harmonicznych, podkreślanych wyśmienitą artykulacją, zwłaszcza w smyczkach. Negus dyryguje wagnerowską orkiestrą jak zespołem kameralnym, nie wzdragając się przed użyciem „staromodnych” portamenti, subtelnych wahnięć agogicznych, pełnych ekspresji zmian dynamiki, przywodzących na myśl legendarne nagrania pod batutą Willema Mengelberga i Bruno Waltera. Podobnej żarliwości – której w żadnym razie nie należy mylić z forsowaniem wolumenu – wymaga od swoich śpiewaków, dobranych pieczołowicie nie tylko pod kątem możliwości wokalnych, ale też barwy głosu i umiejętności budowania przekonujących postaci. W tytułowego bohatera wcielił się Neal Cooper, który kilka tygodni wcześniej wszedł w III akcie Tannhäusera na scenę Covent Garden, w nagłym zastępstwie za niedysponowanego Petera Seifferta. Cooper ma głos potężny i charakterystyczny w barwie – dość ostry i chropawy, czasem wręcz agresywny, czasem zaskakująco uwodzicielski – krótko mówiąc, idealnie pasujący do roli wzbudzającego skrajne emocje, niespójnego wewnętrznie mężczyzny. Jego atutem jest wyśmienita niemczyzna i doskonałe wyczucie tekstu, dzięki którym Rom-Erzählung przeistoczyła się w monolog oparty na idealnym zjednoczeniu muzyki ze słowem, ewoluujący od skargi poprzez szyderczą furię aż po tępą rozpacz. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko miększego wykańczania fraz i pewnej dozy liryzmu, które dostałam z naddatkiem od Hrólfura Saemundssona w partii Wolframa. Islandzki śpiewak dysponuje niedużym, ale bardzo mądrze prowadzonym, głębokim w brzmieniu barytonem – dawno już nie słyszałam „O du mein holder Abendstern”, w którym niczego nie zabrakło ani w górze, ani w dole. Prawdziwym objawieniem okazała się młodziutka Erika Mädi Jones (Elżbieta) – ciemny, rasowy jugendlich dramatischer Sopran, odrobinę jeszcze niepewny intonacyjnie, ale o takiej sile wyrazu, że po jej „Haltet ein!” w II akcie rozszlochało się pół widowni. Nieco dłużej wchodziła w rolę Alison Kettlewell (Wenus), w której śpiewie raziły mnie z początku zbyt ostre przejścia między rejestrami, muszę jednak przyznać, że jej władczy, zmysłowy głos tworzył świetny kontrast z wokalnym obrazem niewinnej Elżbiety. W obsadzie solowej właściwie nie było słabych punktów, dwudziestokilku-osobowy chór brzmiał czyściej i potężniej niż niejeden zblazowany zespół operowy w trzykrotnie większym składzie.
Finał III aktu. Fot. Matthew Williams-Ellis.
Inscenizację przygotowała ta sama ekipa, która zajęła się wcześniej wystawieniem całego Ringu w Longborough: Alan Privett (reżyseria), Kjell Torriset (scenografia) i Ben Ormerod (światła sceniczne). Rozmiłowani w efektowniejszych spektaklach krytycy brytyjscy znów sarkali na chałupniczość tej produkcji, która chwilami istotnie sprawiała wrażenie, jakby zatrudniono przy niej lud pracujący okolicznych miast i wsi. Sama muszę przyznać, że w porównaniu z ascetyczną, zbudowaną właściwie tylko światłem wizją Tristana, koncepcji Tannhäusera zabrakło spójności i konsekwencji. Nie przekonała mnie też rozegrana na dźwiękach uwertury pantomima z udziałem pogrążonego w twórczym szale Wagnera i bezskutecznie próbującej nawiązać z nim kontakt żony Minny. Turniej śpiewaczy na Wartburgu uwodził jednak nie tylko pięknem obrazu, ale i doskonałym poprowadzeniem postaci. Wybaczyłam też twórcom brak zazielenionej laski pielgrzymiej, kiedy w finale rozhuśtał się nad sceną potężny trybularz – dobitny i czytelny znak ostatecznego przeistoczenia bohatera.
Teraz zostaje już tylko marzyć. Że doczekam kiedyś Śpiewaków norymberskich, Parsifala albo Lohengrina pod batutą tego czarodzieja. Anthony Negus przywraca ludzki wymiar muzyce Wagnera, odziera ją z tępej bombastyczności, odsłania jej związki z tradycją i przewrotną grę z XIX-wieczną współczesnością. Odtwarza na żywo to, co zgubiło się w niedoskonałych technicznie, zniszczonych upływem lat nagraniach dawnych mistrzów. Budzi uśpioną wiarę w moc partytury, w prawdziwość zawartych w niej uczuć. Za rok wznawia Tristana. Znów trzeba będzie wejść do tej samej rzeki. Jak pisała Szymborska: „Nic dwa razy się nie zdarza / i nie zdarzy. Z tej przyczyny / zrodziliśmy się bez wprawy / i pomrzemy bez rutyny”.