Szukaj rytmu, znajdziesz sens

Gdybym nie siedziała dziś do czwartej rano nad recenzją z Simona Boccanegry, zapewne wreszcie napisałabym słów kilka o wiedeńskim przedstawieniu Palestriny Pfitznera – czyli tekst, z którym noszę się od dawna i który nie będzie recenzją w ścisłym znaczeniu słowa, bo był to mój jedyny w ubiegłym roku wyjazd podjęty dla czystej przyjemności. Nie napisałam, więc postanowiłam uczcić siedemdziesiąte urodziny Simone’a Rattle’a i… znalazłam w czeluściach komputera obszerny artykuł na jego temat sprzed lat kilkunastu, powstały nie pamiętam już z jakiej okazji ani na czyje zamówienie. I za nic nie mogę sobie przypomnieć. Tracąc zatem nadzieję, że dożyję siedemdziesiątki w równie dobrej formie jak Maestro, życzę Państwu przyjemnej lektury.

***

Choć Berlin leży zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od granicy z Polską, przeciętny meloman musi się sporo natrudzić, żeby wysłuchać koncertu Berliner Philharmoniker (BPO) pod batutą ich obecnego dyrektora artystycznego, Sir Simona Rattle’a. Bilety znikają z kas z półrocznym wyprzedzeniem, więc zapalonym miłośnikom nie pozostaje nic innego, jak wsiąść w pociąg, pojawić się odpowiednio wcześniej pod słynnym modernistycznym gmachem projektu Hansa Scharouna na skraju Tiergarten, stanąć posłusznie w kolejce innych melomanów – najlepiej od razu z tabliczką „Suche Karten” – i czekać. Może tym razem się uda. W 2008 roku tutejszy zespół uplasował się na drugim miejscu rankingu najlepszych orkiestr na świecie, zorganizowanym przez magazyn brytyjski „Gramophone”. Wyżej oceniono tylko Koninklijk Concertgebouworkest z Amsterdamu. Dwa lata wcześniej, w 2006 roku, berlińczycy wspięli się na trzecią pozycję w podobnym rankingu orkiestr europejskich. Wszystko to za kadencji Rattle’a, którego już w 1999 roku wybrano głosami muzyków i wyznaczono na następcę Claudia Abbado. 7 września 2002 roku świeżo mianowany dyrektor Sir Simon Rattle poprowadził Asyla Thomasa Adèsa i V Symfonię Mahlera, otwierając nową kartę w historii BPO, powstałej równo sto dwadzieścia lat wcześniej, bo w 1882 roku. Być może warto w tym miejscu dodać, że powstałej na złość – tak zwana Frühere Bilsesche Kapelle, czyli „Była Kapela Bilsego”, zrejterowała spod batuty Benjamina Bilsego w proteście przeciwko decyzji maestra, który oznajmił, że na koncert do Warszawy orkiestra pojedzie pociągiem, ale w wagonach czwartej klasy. Rogate dusze weszły w skład zespołu, który jeszcze u schyłku XIX wieku zyskał światową renomę, dzięki wybitnemu kierownictwu Hansa von Bülowa. Berlińczycy przechodzili burzliwe koleje losu – włącznie ze śmiercią tużpowojennego szefa, Rosjanina Leo Borcharda, który zginął przez pomyłkę, w sierpniu 1945 roku, od kuli amerykańskiego żołnierza – nigdy jednak nie grali pod ręką przeciętniaka. Nikisch, Furtwängler, Celibidache, Karajan i Abbado prowadzili zespół od triumfu do triumfu, czasem tylko przyćmionego niejasną sytuacją polityczną bądź finansową. Kim jest Simon Rattle, w chwili objęcia orkiestry dyrygent stosunkowo młody, który wydobył ją z zapaści budżetowej po zjednoczeniu Berlina i dźwignął na absolutne wyżyny sztuki wykonawczej?

Przyszedł na świat 19 stycznia 1955 roku w Liverpoolu, w rodzinie podporucznika Ochotniczej Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej. Ani profesja ojca, ani miejsce urodzenia – stolica hrabstwa Meyerside, kojarzona przede wszystkim z Beatlesami, bujnym życiem nocnym i typową dla portów wielokulturowością – nie zwiastowały małemu Simonowi spektakularnej kariery muzycznej. Wykształcenie odebrał jednak porządne: w słynnym Liverpool College, najstarszej z prywatnych szkół średnich ufundowanych w Wielkiej Brytanii za panowania królowej Wiktorii. Poza przyszłym szefem Filharmoników Berlińskich szkoła nie może się poszczycić wybitnymi muzykami wśród wychowanków, co w niczym nie umniejsza jej prestiżu: w latach 90. XIX wieku uczęszczał do niej słynny wiktoriański biograf Lytton Strachey, który po jej ukończeniu – podobnie jak wszyscy wcześniejsi i późniejsi absolwenci, Rattle’a nie wyłączając – mógł się posługiwać honorowym tytułem „Old Lerpoolian”, uprawniającym między innymi do udziału w jesiennej Kolacji Obywatelskiej w Hotelu Adelphi Britannia. Młody Rattle – poza solidną edukacją ogólną w placówce prowadzonej przez Kościół Anglii – uczył się gry na skrzypcach i fortepianie, choć na estradzie zadebiutował jako perkusista w orkiestrze. I to w wyjątkowo młodym wieku jedenastu lat, z Royal Liverpool Philharmonic Orchestra. Niedługo potem został perkusistą National Youth Orchestra i podjął pierwsze próby dyrygenckie. Wkrótce po piętnastych urodzinach założył zespół Liverpool Sinfonia.

Z Calvinem Simmonsem. Fot. Hulton Deutsch

W 1971 roku rozpoczął studia w Królewskiej Akademii Muzycznej, jednej z najlepszych tego typu uczelni na świecie, słynnej też z działalności artystycznej. Niewykluczone, że wtedy zdecydowały się jego losy – Rattle trafił pod opiekę Johna Carewe’a, założyciela New Music Ensemble (w 1957 roku), dyrygenta prawykonań wielu utworów Birtwistle’a, Maxwella Daviesa i Goehra oraz brytyjskich premier kompozycji Bouleza, Messiaena i Stockhausena. Carewe wpoił Rattle’owi nie tylko podstawy sztuki dyrygenckiej, ale też miłość do muzyki najnowszej, która będzie mu towarzyszyć w całej późniejszej karierze. Na ostatnim roku studiów, w 1974, dziewiętnastoletni Simon zdobył I nagrodę na konkursie dyrygenckim im. Johna Playera. Szczęście uśmiechało się do niego coraz szerzej: podczas prób z orkiestrą Akademii, z którą przygotowywał II Symfonię Mahlera, zwrócił na siebie uwagę Martina Campell-White’a z agencji Harold Holt Ltd. i zyskał menedżera z prawdziwego zdarzenia. I to na wiele lat: Campell-White po dziś dzień troszczy się o jego pozycję zawodową, w imieniu agencji, która obecnie nosi nazwę Askonas Holt. Jeszcze przed dyplomem Rattle został dyrygentem-asystentem Bournemouth Symphony Orchestra (BSO), prowadzonej wówczas przez fińskiego kapelmistrza Paavo Berglunda. Ten dał mu zapewne niezłą szkołę – Berglund jeszcze w Helsinkach zasłużył sobie na opinię muzycznego dyktatora, z dbałości o szczegół katującego orkiestrę do upadłego.

Dwa lata później, w 1976 roku Rattle odbył swoje pierwsze tournée po Stanach Zjednoczonych, prowadząc London Schools Symphony Orchestra. Rok później zadebiutował na festiwalu w Glyndebourne, co zaowocowało stałą współpracą i szeregiem arcyciekawych kreacji operowych, obejmujących dzieła od epoki klasycyzmu po czasy współczesne. W tym samym czasie objął posadę dyrygenta-asystenta Royal Liverpool Philharmonic, na której czele stanął Austriak Walter Weller, z wykształcenia skrzypek, były koncertmistrz Wiedeńczyków, ceniony interpretator dzieł Prokofiewa i Szostakowicza. Repertuar młodego dyrygenta poszerzał się o kolejne pozycje spoza ścisłego kanonu estradowego. Rattle, wciąż niesyty wiedzy i doświadczeń, podjął też studia w dziedzinie literatury angielskiej w St. Anne’s College w Oksfordzie, oczarowany charyzmą Dorothy Bednarowskiej, uwielbianej przez studentów, wybitnej znawczyni poezji Chaucera i XIX-wiecznej powieści amerykańskiej.

Pochód do prawdziwej chwały rozpoczął się w roku 1980, kiedy Rattle został pierwszym dyrygentem i doradcą artystycznym City of Birmingham Symphony Orchestra. Z pozycji przyzwoitego, lecz prowincjonalnego zespołu wyniósł ją do rangi jednej z najlepszych orkiestr w Europie, szczególnie cenionej w repertuarze romantycznym i XX-wiecznym (krytycy nie mogli się nachwalić jego interpretacji Mahlera i Sibeliusa). W 1987 królowa odznaczyła go Komandorią Orderu Imperium Brytyjskiego. W 1990 roku Rattle dostał nominację na dyrektora artystycznego CBSO. Przypieczętował ją zaplanowanym na dziesięć lat cyklem koncertów poświęconych muzyce XX wieku (Towards a Millennium). W roku 1991 orkiestra przeniosła się do nowej siedziby, czterokondygnacyjnej Symphony Hall w Birmingham International Convention Centre, wyposażonej w największe, złożone z 6000 piszczałek organy mechaniczne w Wielkiej Brytanii. CBSO pod batutą Rattle’a odbyła szereg triumfalnych podróży koncertowych, m.in. do krajów skandynawskich, na Daleki Wschód i do Stanów Zjednoczonych. Trzy lata później Maestro otrzymał tytuł szlachecki i prawo do posługiwania się formułą „Sir” przed imieniem i nazwiskiem. W 1998, ostatnim roku współpracy z zespołem, telewizja BBC postanowiła zrealizować godzinny film dokumentalny z Birmingham Orchestra i jej szefem w rolach głównych. Reżyserię Simon Rattle – Moving On powierzono tyleż zdolnej, co kontrowersyjnej reżyserce Jaine Green, znanej przede wszystkim jako autorka dokumentu I’m Your Number One Fan, o natrętnych wielbicielach księżnej Diany. Tym razem Green „prześladowała” z kamerą Rattle’a i CBSO, tworząc przekonujący obraz nieustannej podróży muzycznej. W sensie dosłownym, z jednej do drugiej sali koncertowej, oraz przenośnym – w samo sedno interpretacji utworu.

Fot. Matt Hennek

Jeszcze w 1992 roku Rattle został pierwszym dyrygentem gościnnym Orchestra of the Age of Enlightement, zespołu grającego na instrumentach historycznych, związanego na stałe z festiwalem operowym w Glyndebourne. Warto zwrócić uwagę, że OAE jest jedną z nielicznych „samorządnych” orkiestr na świecie, współpracujących z dyrygentami pod kątem konkretnych programów artystycznych. Muzycy Orkiestry Wieku Oświecenia – kojarzonej przez polskich melomanów przede wszystkim z nazwiskiem Fransa Brüggena – kierują się swoistym „pentalogiem”. Po pierwsze, nie wpadać w rutynę. Po drugie, nie poddawać się dyktatowi rynku. Po trzecie, próbować, ile wlezie. Po czwarte, nie dać się zdominować żadnemu dyrygentowi. Po piąte, przedkładać wykonania koncertowe nad pracę w studiu nagrań. Nic dziwnego, że współpraca z OAE przerasta większość współczesnych kapelmistrzów. Rattle – dzierżący tytuł „Principal Artist” wspólnie z Rosjaninem Michaiłem Jurowskim i Węgrem Ivánem Fischerem – radzi sobie świetnie. Najlepszym dowodem sierpniowy koncert w Royal Albert Hall, w ramach festiwalu BBC Proms 2010, z entuzjastycznie przyjętym II aktem Tristana i Izoldy Wagnera oraz sceną miłosną z Romea i Julii Berlioza. Prócz Orchestra of the Age of Enlightement pod batutą Rattle’a wystąpiła brytyjska mezzosopranistka Sarah Connolly, kanadyjski tenor Ben Heppner i litewska sopranistka Violeta Urmana.

Przygoda Rattle’a z Berliner Philharmoniker rozpoczęła się już w 1987 roku, wykonaniem słynnej Tragicznej, czyli VI Symfonii Mahlera. Orkiestra, prowadzona wówczas przez Claudia Abbado, wkrótce po zjednoczeniu Berlina popadła w poważne tarapaty finansowe, wynikłe z drastycznych cięć w budżecie miasta. Na domiar złego Abbado mocno podupadł na zdrowiu – jak się później okazało, przyczyną dolegliwości był rak żołądka, na szczęście zdiagnozowany w porę, co znacznie zwiększyło szansę na wyleczenie. Niezależnie od wyniku terapii, główny dyrygent i tak szykował się powoli do przejścia na emeryturę. Trzeba było znaleźć następcę. Wybór muzyków padł na Simona Rattle’a – 23 czerwca 1999 roku orkiestra zadecydowała, że to on właśnie obejmie batutę po słynnym włoskim pianiście i dyrygencie. Nie obyło się bez kontrowersji – część instrumentalistów opowiedziała się za kandydaturą Daniela Barenboima, kapelmistrza zasiedziałego już w Berlinie, pełniącego funkcję dyrektora artystycznego Staatsoper Unter den Linden. Głos większości przeważył i Barenboim po raz drugi w karierze „rozminął się” z Berlińczykami: w 1954 roku występów z orkiestrą zabronił mu własny ojciec, mimo nalegań Furtwänglera, który zaproponował wybitnie uzdolnionemu 12-latkowi partię solową w I Koncercie fortepianowym Beethovena. Starszy pan Barenboim uznał za co najmniej niesmaczne, by żydowski chłopiec grał publicznie w Berlinie niespełna dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej, nawet u boku tak słynnej orkiestry.

W sumie jednak sprawiedliwości stało się zadość. Barenboim do dziś z powodzeniem szefuje zespołowi Staatsoper, postawił bowiem na ciągłość tradycji: zdołał zachować charakterystyczne, „wschodnioniemieckie” brzmienie tamtejszej orkiestry i niezależny status Opery Państwowej. Tymczasem Rattle – młodszy i bardziej dynamiczny – postawił na radykalne reformy. Uzależnił podpisanie kontraktu od gwarancji, że każdy z jego muzyków otrzyma wyraźną podwyżkę uposażenia, domagał się też całkowitego uniezależnienia orkiestry od decyzji finansowych Senatu Berlińskiego. Wymagało to zmiany statusu prawnego orkiestry – 1 stycznia 2002 roku powstała fundacja Stiftung Berliner Philharmoniker, korzystająca z hojnego wsparcia Deutsche Bank, oficjalnego i wyłącznego mecenasa BSO. Zespół zyskał szereg nowych możliwości twórczego rozwoju, a zarazem utrzymał rentowność – ba, zaczął przynosić zyski! W styczniu 2009 roku, dzięki współpracy z Deutsche Bank, udało się wdrożyć jedno z najbardziej innowacyjnych przedsięwzięć fundacji: rozpocząć działalność Digital Concert Hall, pierwszej na świecie filharmonii cyfrowej. Od tej pory za całkiem rozsądną opłatą można odbierać koncerty na żywo za pośrednictwem Internetu, w jakości przewyższającej wszelkie dotychczasowe transmisje.

W 2002 roku Sir Simon Rattle powołał do życia projekt edukacyjny Zukunft@BPhil, zamierzając dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców, przede wszystkim młodzieży ze środowisk zaniedbanych społecznie. Wkrótce cały świat usłyszał o dwustupięćdziesięcioosobowej grupce uczniów z berlińskiej dzielnicy Treptow, którzy po trzech miesiącach prób z orkiestrą i brytyjskim choreografem Roystonem Maldoomem zatańczyli Święto wiosny Strawińskiego – w industrialnej przestrzeni dawnej zajezdni omnibusowej. Rattle pokazał oblicze brytyjskiego pozytywisty. „Ta muzyka jest dla wszystkich, nie tylko dla biznesmenów w średnim wieku i ich żon. Filharmonia nie jest nieosiągalną diwą, to miejsce, gdzie tworzy się muzykę wyrażającą niezwykłe emocje, która powinna być dostępna dla wszystkich” – zadeklarował w filmie Rytm to jest to!, dokumentalnym zapisie eksperymentu, w którym jedna z najszacowniejszych orkiestr na świecie zdecydowała się opuścić przysłowiową wieżę z kości słoniowej i zejść między mieszkańców odrapanych bloków z wielkiej płyty, między dziewczęta w hidżabach, czarnych imigrantów z Nigerii i dzieci sprzedawców kebabów. Z oszałamiającym skutkiem artystycznym.

Euforia opadła pod koniec pierwszego sezonu z BSO, kiedy Rattle dostał się w huraganowy ogień krytyki niemieckiej. W 2004 roku znany z ciętego języka Klaus Geitel, recenzent „Berliner Morgenpost”, nazwał go wprost „najgorszym dyrektorem muzycznym w dziejach orkiestry”. Sam Rattle przyznawał, że współpraca z zespołem układa się czasem dość „burzliwie”. Dwa lata później atak na angielskiego dyrygenta przypuścił Manuel Brug z „Die Welt” – i to tak zajadły, że w obronie szefa BSO wystąpił austriacki pianista Alfred Brendel, wskazując na wybitne walory jego interpretacji. Karta odwróciła się niespełna rok później, kiedy nagranie Niemieckiego Requiem Brahmsa z Thomasem Quasthoffem i Dorotheą Röschmann – zarejestrowane podczas koncertu w 2006 roku i wydane w 2007 przez wytwórnię EMI Classics – obsypano istnym deszczem nagród, m.in. jubileuszową, pięćdziesiątą Nagrodą Grammy na najlepsze wykonanie utworu z udziałem chóru. Na efekty nie trzeba był długo czekać – mimo że kontrakt Rattle’a miał pierwotnie wygasnąć w 2012 roku, orkiestra postanowiła go przedłużyć aż do roku 2018.

Fot. Tibor Bozi

Znacznie gładziej układa się współpraca Rattle’a z muzykami amerykańskimi. W latach 1981-94 był pierwszym dyrygentem gościnnym Los Angeles Philharmonic, kierował też innymi znakomitymi zespołami Nowego Świata, m.in. Cleveland Orchestra, zaliczaną do tak zwanej Wielkiej Piątki najlepszych orkiestr w Stanach Zjednoczonych. Wyjątkowo obiecująco zapowiadają się jego kontakty z Filadelfijczykami – wprawdzie w 2003 roku odmówił przejęcia batuty po sędziwym Wolfgangu Sawallischu, wciąż jednak występuje z orkiestrą gościnnie. W listopadzie 2007 roku poprowadził pierwsze w Filadelfii wykonanie oratorium Raj i Peri Roberta Schumanna.

Sir Simon Rattle jest muzykiem niebywale wszechstronnym – równie przekonującym w interpretacjach Bacha, jak w wykonaniach muzyki współczesnej. Krytycy i melomani uważają go przede wszystkim za specjalistę od twórczości Mahlera, na pierwszym miejscu wśród jego dokonań stawiając nagranie II Symfonii z Arleen Auger, Dame Janet Baker oraz City of Birmingham Symphony Orchestra and Chorus, wydane w 1990 roku przez EMI Classics. Rattle uwolnił twórczość Mahlera od nieznośnego patosu, zróżnicował dynamikę i napięcia dramatyczne, przydając tej muzyce iście wiedeńskiej lekkości i uroku. Mahler bombastyczny i romantyczny stał się pod jego batutą zwiastunem nadchodzącej nowoczesności, prekursorem najbardziej rewolucyjnych przewrotów w muzyce XX stulecia. Kreacje Rattle’a noszą przekonujący rys ciągłości historycznej – nawet mieszczańscy bywalcy Filharmonii Berlińskiej zdążyli się już oswoić ze stałą obecnością utworów współczesnych w programach swojej orkiestry. Katalog prawykonań pod batutą angielskiego mistrza jest doprawdy imponujący: wystarczy wspomnieć o Correspondances Henri Dutilleux (2003), A Tempest Hansa Wernera Henzego (2000), Alleluja i dedykowanych mu Zeitgestalten Sofii Gubajduliny (1990 i 1994) oraz premierach licznych kompozycji Toru Takemitsu i Marka-Anthony’ego Turnage’a.

Dla polskich melomanów Sir Simon Rattle jest przede wszystkim sprawcą światowego odrodzenia twórczości Karola Szymanowskiego. Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych nagrał dla EMI krążek z City of Birmingham Orchestra, na którym znalazły się Stabat Mater, III Symfonia „Pieśń o nocy” i Litania do Marii Panny. Potem przyszła kolej na oba koncerty skrzypcowe, Króla Rogera i IV Symfonię koncertującą, wreszcie na Pieśni księżniczki z baśni, Suitę z baletu „Harnasie” i Pieśni miłosne Hafiza (m.in. z polską sopranistką Iwoną Sobotką). Rattle wspominał później pracę z Chórem City of Birmingham: „Doszliśmy do momentu, kiedy język zaczął oddziaływać na brzmienie muzyki, na jej rytm. Właściwe wytrzymanie samogłosek i odpowiednie wchodzenie ze spółgłoskami nadawało muzyce specyficzny puls. Chór przestał być zespołem angielskich śpiewaków, zdystansowanych do nieznanego i obcego utworu; zaczął wchodzić w głąb tej muzyki”.

Oto klucz do interpretacji Szymanowskiego, a zarazem klucz do zrozumienia całego kanonu muzyki XX wieku w ujęciu charyzmatycznego Anglika. Rattle wychował się w Liverpoolu, stolicy hrabstwa Meyerside, kojarzonej przede wszystkim z Beatlesami, bujnym życiem nocnym i typową dla portów wielokulturowością. Zamiast zamykać Harnasie w getcie góralszczyzny, ukazał zawartą w partyturze uniwersalność „zbójnickiego” folkloru. Zamiast zamykać dzieci z Treptow w getcie imigrantów, odsłonił ukrytą w ich sercach uniwersalność przeżycia muzyki Strawińskiego. Simon Rattle jest dyrygentem na wskroś nowoczesnym. Chce znaleźć sens i dlatego szuka rytmu.

Naga tajemnica

No i ukazał się lutowy numer „Teatru” – „ostatni w kształcie, jaki Państwo znają”. O nadziejach i wątpliwościach na przyszłość – z wdzięcznością za wszystko, co do tej pory – pisze Katarzyna Flader-Rzeszowska w felietonie Teatr, który nadchodzi? Zmiana warty w najstarszym polskim czasopiśmie teatralnym nadeszła w symbolicznym momencie – w osiemdziesięciolecie miesięcznika. Może wkrótce wszyscy zapomną jak było – tak jak zapomnieli, skąd właściwie wzięła się strona Upiora i dlaczego Kozińska postanowiła uprawiać krytykę z offu. A może będzie lepiej niż dobrze i zapanuje ogólne zrozumienie i pojednanie. Na razie powtórzę podziękowania dla pisma, w którym znalazłam azyl w latach najtrudniejszych, i związanych z nim ludzi, którzy jedenaście lat temu przekonali mnie, żeby się nie poddawać i pozostać w zawodzie krytyka operowego. W lutowym „Teatrze” dwa moje teksty – na początek ten, który z konieczności odleżał swoje, a wiem, że niektórzy bardzo na niego czekają.

Naga tajemnica

Human Tragedies of Witches and Wild Women

As I wait anxiously, but also with hope, for the long-awaited change of the management of Teatr Wielki-Polish National Opera, I have been closely following the activities of our southern neighbours. In both Poland and Czechia the advocates of entrusting leadership positions in national institutions to local artists and managers are still going strong. This, however, is where the similarities end. The Teatr Wielki-Polish National Opera has long abandoned the model of a repertory theatre with a permanent ensemble of soloists – which, in my opinion, calls into question the legitimacy of referring to the company as the “National Opera”. At the two most important Czech companies – the National in Prague and the National in Brno – everything seems much more coherent. Both operate under the formula of a large organisational machine encompassing all types of theatre, managed by a general director supervising the artistic and administrative directors of the various “divisions”. In both cities the structure of the national theatre contains more than one operatic stage. The repertoire is huge and clearly focused on cultivating national works, but both the managements and permanent ensembles feature individuals from abroad – especially in Prague, where Filip Barankiewicz has been in charge of the Czech National Ballet since 2017 and Per Boye Hansen, the former artistic director of Den Norske Opera in Oslo, has been at the helm of the National Opera since 2019.

Such a national company – fulfilling its aesthetic, social and educational mission, and, at the same time, powered on a daily basis, and not once in a blue moon, by fresh ideas from outstanding artists and creators from around the world – is something I have long dreamed of in Poland. A company that is able to attract foreign visitors with its offerings and arouse the interest of international critics: in short, a “national” theatre in the most modern sense of the word, without complexes, promoting the culture of its country wisely and effectively, primarily in order to make it part of the international scene for good.

We can always dream, although we should be aware of the fact that it takes time and patience to accept such a state of affairs. Also in Prague, where the Norwegian management’s actions continue come up against resistance from audiences and the more conservative among the critics. The same was true of the January premiere of Cherubini’s Medea at the State Theatre, met with a rather cool reception from the audience, whose expectations were clearly at odds with the musical and theatrical reality of the performance.

Medea in Prague. Svetlana Aksenova in the title role, and Arnheiður Eiríksdóttir as Neris. Photo: Petr Neubert

Last year Warsaw’s Teatr Wielki-Polish National Opera missed an opportunity to present the work in a well-prepared original version. Médée, an opera or, more specifically, opéra comique with a French libretto by François-Benoît Hoffmann based on Euripides’ and Corneille’s tragedies, was written in 1797 and premiered on 13 March that year at the Théâtre Feydeau in Paris. The work, in which sung passages are interspersed with recited alexandrine lines, is classical in form and its musical structure stems from the spirit of Gluck’s reform. Yet when it comes to the way the eponymous character is treated, it is a good hundred years ahead of its day, foreshadowing the great operatic psychological dramas of Verdi, Wagner and even Richard Strauss. The title role, fiendishly difficult and full of technical pitfalls, was written for Julie-Angélique Scio, an outstanding soprano and great actress who put so much heart and enthusiasm into it that her health deteriorated and she soon died. The orchestral layer – rich in recurring motifs, dense, yet fluid in its narrative – was beyond the perceptual capabilities of many listeners at the time.

No wonder, then, that Médée soon disappeared from the reportoire. And, as is often the case, it began to be “improved”. Staged in a German translation in 1800, it was quite favourably received by the Berlin audiences. Two years later it reached Vienna with a libretto translated into Italian. In 1855 Franz Lachner threw out the spoken dialogues and replaced them with veritably Wagnerian recitatives, using an abridged Viennese version, but with a German libretto. In 1909 Carlo Zangarini translated Lachner’s version into Italian with a view to having the work premiered at La Scala. This is the form – most familiar to opera lovers today, yet woefully different from the original – in which Medea was “resurrected” in 1953 by Maria Callas, who, after her 1953 performance in Florence, sang it with variable success until the early 1960s.

This is also the version that was chosen in Prague – the idea was quite risky from the beginning given the inevitable comparisons with the vocal art of the Primadonna Assoluta. I have to admit that I, too, had my doubts about how Svetlana Aksenova would cope with this killer role – I heard her in 2018 in the role of Liza in The Queen of Spades and thought her voice was lovely but exceedingly lyrical, even girlish in expression. Since then it has become somewhat dull and less secure intonation-wise, and failed to develop in the upper range – it sounded relatively stable only in the middle. The singer clearly attempted to sing a role that lay beyond the limit of her abilities, and since she also lacked charisma, admirers of the divine Callas may have felt disappointed indeed. Much more impressive was Jana Sibera (Glauce), whose sensuous, sparkling soprano I was able to admire recently in Zemlinsky’s Kleider machen Leute. It was a mistake to entrust the role of Creonte to Marcell Bakonyi – his bass, undoubtedly well-controlled, proved too bright and not noble enough in tone for this royal part. The brightest points of the cast were Evan LeRoy Johnson, an excellent Giasone with a large, resonant, typical spinto tenor and an admirable ability to dynamically shape a phrase; and Arnheiður Eiríksdóttir as Neris – not only does the Icelandic artist possess a beautiful mezzo-soprano sparkling with harmonics, but she is also an excellent actress. I am not surprised that the audience appreciated the work of the chorus (prepared by Pavel Vaněk), but I do not quite understand why it was so unenthusiastic about the conductor responsible for the whole, Robert Jindra, who made every effort to bring out from this “Italianised” score as many elements as possible to demonstrate the uniqueness of Cherubini’s style – peculiarities of texture, dramatic tension lurking in almost every bar, evocative orchestral images foreshadowing Beethoven’s symphonic music, images in which the classical cohesion of form and sound gives way at times to feverish dialogues of the individual instrumental groups.

Arnheiður Eiríksdóttir, Marcell Bakonyi (Creonte), and Svetlana Aksenova. Photo: Petr Neubert

Nor did the Prague audiences like the staging, prepared by the German director Roland Schwab in collaboration with Paul Zoller (set design), Sabine Blickenstorfer (costumes) and Franck Evin (lighting). Schwab, who saved Bayreuth’s honour during the pandemic with his economical and functional concept of Tristan, approached Medea in a similar fashion – with surprisingly good results, in my opinion. Maintaining the classical unity of time and place, he played the whole thing out on two levels – Creonte’s austere palace, stripped of all ornaments, painted only by the light coming in through the high windows, and the dark world of Medea gnawing at it from below – damp, full of black rubbish bags, reeking of decay that would soon start seeping into the Corinthian residence. With each successive scene the palace gets darker and darker – until the house of the would-be newlyweds bursts into flames and Jason carries Glauce’s charred body out of the fire: so blinded by despair over the loss of his beloved that he completely forgets about his sons and only in the finale does he notice their corpses hanging from the ceiling. There was no intrusive psychologising in this staging, nor any attempt to place the classical tragedy in the current political context – the simple contemporary costume only served to make the message clear.

It will be interesting to see if the production will grow over time and get a more sympathetic audience. It fully deserves it in my opinion – compared to other Regietheater proposals, Schwab’s concepts seem exceptionally clear and singer-friendly. Stagings presented in an equally spare and modern stage language have long been a staple in Brno, where they are much better received by both the audiences and the critics. That is why the day after the Prague premiere I went to the Janáček Divadlo to see one of the most talked-about productions of the current season: Rusalka, directed by David Radok, whose earlier Salome made such an electrifying impression on me.

This time, however, I left the theatre a little confused. First, I was confused by Radok’s insufficiently clear declaration that he brought to Brno not so much a new stage concept for Dvorák’s masterpiece, but a reconstruction of the staging he directed in 2012 in Gothenburg with phenomenally beautiful decorations by Lars-Åke Thessmann that made a reference to paintings by the Danish artist Vilhelm Hammershøi, author of monochromatic interior views filled with intimate light. Radok, who was also listed in the programme of the Brno production as set designer, admitted that he drew inspiration from Thessmann’s work, but what I saw on the stage of the Janáčkovo Divadlo, however, was an almost literal reproduction of the visual setting from Göteborgsoperan, except perhaps for Act II, where Radok expanded the sets depth-wise, making full use of the space of the Brno theatre. The same is true of Zuzana Ježková’s costumes, which draw unambiguously on Ann-Mari Anttila’s designs – true, they sometimes differ from them in details of colour and cut, but I have seen revivals of legendary productions in which the costume designers dared to deviate much further from the original. I do not suspect the creators or the company’s management of bad intentions, but I would have preferred this kind of information to be clearly stated in the programmes and on the website – especially since this is about a production that caused quite a stir and not only in the small operatic world.

Rusalka in Brno. Peter Berger (Prince). Photo: Marek Olbrzymek

Secondly, Radok used the same procedure in Brno as he did earlier in Gothenburg: suggesting that Rusalka be read through Jungian archetypes and Freudian psychoanalysis, he decided to remove all folk and fairy tale motifs from the work, which in practice means reducing the cast by throwing out the characters of the Gamekeeper and Kitchen boy, making cuts in the role of Ježibaba and meddling with the rest of the text. Thus, roughly one-fifth of the music and the text was removed from the work. I can understand if the director would have been the first to come up with the idea of a Freudian-Ibsenian Rusalka, but productions staged in this spirit have been seen on the world’s stages for nearly half a century, and the creators of the most successful among them – primarily Pountney and McDonald – have used the “fairy tale element” contained in the opera to great advantage for their concepts. After all, Jaroslav Kvapil’s libretto had its sources of inspiration in both the fairy-tale-naturalistic plays of Hauptmann and the late, symbolist oeuvre of Ibsen. Kvapil tackled the theme of a clash of two world orders in his own plays. He was one of the pioneers of Czech modernist theatre. His Rusalka, masterfully constructed in terms of language and drama, is a masterpiece on its own, betraying an affinity with the oeuvre of Oscar Wilde. Dvořák treated it with almost pious reverence, as is evidenced by his correspondence with Kvapil. Radok, who is a Czech himself, saw only pessimism and decadence in it, completely ignoring the grotesque and black humour, so characteristic of Central European modernism.

Radok’s concept has many advocates, also among the lovers of Rusalka. I – paradoxically – found the narrative dragging on at times; it was monotonous, on one level of emotion, without moments of dramatic counterbalance, which in Kvapil and Dvořák’s work serve not only as interludes, but also as important commentaries that complete the context. Visually, however, it is a truly dazzling staging – a painting-like tale of a thousand shades of loneliness, emptiness and solitude, balancing on the border between two worlds that only seem to intermingle. Harbingers of misfortune are hiding everywhere. The reeds covering the edges of piers linking the indoors to the outdoors are yellowed already in Act I; the room is empty and grey, but in comparison with Act III, where the remains of fallen blades lie around the wet floor, it may indeed seem like cosy shelter. The castle garden is lit by chandeliers hanging under the black sky. Nothing is visible in their light: the weeding guests seem not to notice to Rusalka’s silent despair or Vodnik’s anguish, or what is going on between the Prince and the Foreign Princess. Radok clearly highlights the Wagnerian aspects of the story: the wood sprites’ banter with Vodnik, who is desperate for intimacy, brings to mind the beginning of Das Rheingold and Alberich’s humiliation; the cold and unapproachable Ježibaba has some traits of Erda; the Prince’s death and Rusalka’s return to the world of watery night resembles the finale of Tristan and Isolde.

Jana Šrejma Kačírková (Rusalka). Photo: Marek Olbrzymek

The performance I saw was excellent in musical terms as well. With her resonant, sparkling soprano Jana Šrejma Kačírková sang all the hope, pain and resignation of the eponymous heroine. Peter Berger once again demonstrated that in the fiendish role of the Prince – heroic, but requiring a large dose of lyricism and, above all, a very wide range – he has no rivals today. Jan Šťáva was a magnificent Vodnik. He is a typically “Czech” bass, impressive with the depth of his sound, phenomenal diction, lightness of phrasing and insight in creating this ambiguous character. Václava Krejčí, a singer with an assured, well-controlled mezzo-soprano, created a convincing portrayal of a cold and principled Ježibaba. I was slightly less impressed by Eliška Gattringerová as the Foreign Princess. Her soprano has a volume worthy of Brunhilde, but at times is too harsh, especially at the top of the range. Some extraordinary musicality was demonstrated by the other soloists: Doubravka Novotná, Ivana Pavlů and Monika Jägerová as the three Wood Sprites, and Tadeáš Hoza as the Hunter. The whole thing – including the company’s excellent chorus – was conducted by Marko Ivanović. His tempi were too steady for my taste at times, but he showed great attention to detail in this intimate, irresistibly sensual score.

I complained, I enthused and I hereby declare that this is a good sign. A real opera theatre is happening across Poland’s southern border. It is very active, and impresses with the breadth of its repertoire, stable musical level and courage in embarking on ambitious ventures that are not always fully successful. A theatre whose productions do not need to be ignored with embarrassment or praised in advance, because at this stage it can also face criticism. How I miss this every day – fortunately, Czechia is not far away.

Translated by: Anna Kijak

W porywie dzikiego natchnienia

Lada dzień relacja z Czech w przekładzie angielskim, czekamy też na lutowy numer „Teatru”, a tymczasem – na przyszłą zachętę dla tych, którzy nie dotarli 26 stycznia na występ Isabelle Faust oraz Il Giardino Armonico pod dyrekcją Giovanniego Antoniniego w siedzibie NOSPR; a także z myślą o tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o programie wykonanym w Katowicach – mój krótki esej na marginesie tamtego koncertu.

 ***

L’estro armonico – cóż to właściwie znaczy? W polskiej tradycji koncertowej pozostawia się tytuł w brzmieniu oryginalnym i rzadko podejmuje próby jego objaśnienia. W tradycji angielskiej utarło się stosowanie eufemizmów – fancy, whim, czasem inspiration – które można z grubsza przełożyć na muzyczny kaprys lub poryw natchnienia. Tymczasem wyraz estro pochodzi od łacińskiego rzeczownika oestrus, którym określano uporczywego gza – owada pasożytującego między innymi na bydle domowym, którego ukąszenie jest dla człowieka niezwykle bolesne, wywołuje swędzący rumień, a w skrajnych przypadkach może prowadzić do wstrząsu i śmierci. Łacińska nazwa gza wzięła się z kolei od imienia satyra Ojstrosa, jednego z dowódców pijanej armii Dionizosa w jego wyprawie na Indie. Słowo oestrus oznaczało też podniecenie o charakterze seksualnym, szał uniesień, w którym człowiek zachowuje się, jakby ugryzła go wielka końska mucha. We współczesnym języku włoskim wyraz estro ma kilka desygnatów: może oznaczać dar twórczy, kreatywną wenę albo po prostu ruję – fazę wzmożonego popędu płciowego, a zarazem płodności u samic większości ssaków.

Strona tytułowa pierwszego wydania L’estro armonico 

Jakkolwiek użyć tego słowa w przenośni, i tak zabrzmi dosadniej niż niewzbudzające podobnych skojarzeń natchnienie. Wieloznaczny, kryjący rozmaite podteksty tytuł zbioru zaproponował Vivaldiemu jego wydawca Estienne Roger, hugenota, który po odwołaniu przez Ludwika XIV edyktu nantejskiego, zapewniającego francuskim protestantom swobodę wyznania, wyemigrował wraz z rodziną do Holandii i założył w Amsterdamie własną oficynę muzyczną, która z czasem urosła do rangi jednej z najlepszych w Europie. L’estro armonico, zbiór dwunastu koncertów skrzypcowych, wydany przez Rogera w 1711 roku, był nie tylko pierwszą tego rodzaju publikacją w dorobku Vivaldiego, ale też pierwszym wydaniem jego utworów poza granicami Italii. Poprzednie kompozycje ukazały się drukiem w Wenecji; były to zbiory dwunastu sonat triowych (1705) i dwunastu sonat solowych (1709) – w obu przypadkach plon jego działalności w charakterze nauczyciela gry na skrzypcach w Conservatorio dell’ Ospedale della Pietà przy słynnym sierocińcu dla dziewcząt, który dysponował własnym, doskonale wykształconym zespołem muzycznym. Takich przytułków i ansambli było w mieście aż cztery. Francuski historyk Charles de Brosses wspominał swoją wizytę w Wenecji w latach trzydziestych XVIII wieku w stylu równie dwuznacznym, jak tytuł L’estro armonico: „śpiewają jak anioły, grają na skrzypcach, flecie, organach, oboju, wiolonczeli i fagocie; krótko mówiąc, nie przestraszy ich wielkość żadnego instrumentu… Zaręczam, że nie ma nic przyjemniejszego nad widok pięknej młodej mniszki w białym habicie, z gałązką kwitnącego granatu za uchem, z najwyższym wdziękiem i precyzją narzucającej rytm orkiestrze”.

Zbiór wydany w Amsterdamie otworzył nowy etap w karierze kompozytora. Wkrótce potem doczekał się przedruków w Londynie i Paryżu; Johann Joachim Quantz zachwycił się nim już w 1714 roku i pisał, że „wspaniałe ritornele Vivaldiego” służyły mu za wzór w jego własnej twórczości. Transkrypcji koncertów na instrumenty klawiszowe dokonał między innymi Johann Sebastian Bach, słynny niewidomy harfista John Parry zaaranżował kilka na własny instrument. Kolekcja – częściowo zebrana przez Rogera, częściowo skomponowana na jego zamówienie – okazała się jednym z najbardziej wpływowych zbiorów muzyki instrumentalnej w całym stuleciu.

Ospedale della Pietà na rycinie z XVIII wieku

Na pozór nic w niej niezwykłego. Utwory trzymają się tego samego schematu concerto a 7, czyli przeznaczonego na siedem instrumentów: czworo skrzypiec, dwie altówki, wiolonczelę oraz basso continuo, realizowane na klawesynie i violone. W każdej kolejnej grupie koncertów – uszeregowanych po trzy – pierwszy jest napisany na czworo skrzypiec, drugi na dwoje, trzeci na skrzypce solo. W niektórych kompozycjach instrumentem solowym jest także wiolonczela, co zbliża je do tradycyjnej formy „rzymskiego” concerto grosso. Kiedy się jednak uważnie w nie wsłuchać, nietrudno zrozumieć, dlaczego współczesnym Vivaldiego wszystko wydało się w nich nowe: intensywny, nieomal teatralny dialog partii solowych i zespołowych; zaskakujące współbrzmienia, wynikające z dogłębnej znajomości instrumentów i nieposkromionej wyobraźni w wykorzystaniu ich możliwości do cna; dramatyczne kontrasty agogiczne i dynamiczne, które Vivaldi będzie z upodobaniem podkreślał także w późniejszych koncertach ze zbiorów La Stravaganza, Il Cimento dell’Armonia e dell’Inventione (ze słynnymi Czterema porami roku) oraz La Cetra.

Dla współczesnego słuchacza też mogą zyskać walor nowości, kiedy zabrzmią z udziałem Isabelle Faust, grającej na wspaniałym instrumencie Antonia Stradivariego, datowanym przez specjalistów na 1704 rok, czyli złoty okres w rzemiośle słynnego lutnika. Tak zwana Śpiąca Królewna jest jednym z nielicznych „stradivariusów” z zachowaną oryginalną szyjką. Przebudziła się po latach snu dopiero w rękach Faust, odkupiona z kolekcji rodziny Boeslagerów przez Landeskreditbank w Badenii-Wirtembergii i udostępniona niemieckiej skrzypaczce. Pod palcami mistrzyni śpiewa jak natchniona, głosem jasnym, świetlistym i miększym od ptasich treli. Jak natchniona. Albo jak w porywie dionizyjskiego szału.

Szlakami operomanów

Drodzy Państwo, tym razem coś lżejszego i z myślą o umileniu wszystkim urlopu. W najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” kolejny „Włóczykij Kulturalny”, tym razem pod hasłem „wiosna w teatrach i operach” – a w nim szeroki wybór materiałów partnerskich i promocyjnych. Oraz mój krótki przewodnik operowy, mniej subiektywny niż zazwyczaj i nie tylko o tym, co na wiosnę. Mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie, choćby już dziś, w oczekiwaniu na słońce i pierwsze podmuchy ciepłego wiatru. Owocnej i kwietnej lektury!

Szlakami operomanów

Ludzkie tragedie wiedźm i dziwożon

Czekając z niepokojem, ale też z nadzieją na zapowiadane od dawna zmiany na stanowiskach dyrektorskich w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej, bacznie obserwuję poczynania naszych południowych sąsiadów. Zarówno w Polsce, jak i w Czechach mocno trzymają się zwolennicy powierzania funkcji kierowniczych w instytucjach narodowych rodzimym artystom i menedżerom. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W TW-ON dawno już porzucono model teatru repertuarowego, dysponującego stałym zespołem solistów – co moim zdaniem stawia pod znakiem zapytania zasadność nazywania tej sceny „Operą Narodową”. W dwóch najważniejszych teatrach czeskich – Narodowym w Pradze i Narodowym w Brnie – wszystko wygląda znacznie bardziej spójnie. Obydwa działają w formule wielkiej machiny organizacyjnej, obejmującej wszelkie rodzaje teatru, zarządzanej przez dyrektora naczelnego, któremu podlegają dyrektorzy artystyczni i administracyjni poszczególnych „oddziałów”. W obu miastach w struktury teatru narodowego wchodzi więcej niż jedna scena operowa. Repertuar jest potężny i wyraźnie nastawiony na pielęgnowanie rodzimej twórczości, ale zarówno w składzie dyrekcji, jak i stałych zespołów pojawiają się już nazwiska z zewnątrz – zwłaszcza w Pradze, gdzie kierownictwo Czeskiego Baletu Narodowego od 2017 roku piastuje Filip Barankiewicz, a na czele Opery Narodowej dwa lata później stanął reżyser Per Boye Hansen, uprzedni dyrektor artystyczny Den Norske Opera w Oslo.

Właśnie taka scena narodowa – wypełniająca swą misję estetyczną, społeczną i edukacyjną, a zarazem zasilana na co dzień, nie od wielkiego dzwonu, świeżymi pomysłami wybitnych artystów i realizatorów z całego świata – marzy mi się od dawna w Polsce. Teatr, który potrafi skusić swoją ofertą także przybyszów z zagranicy i wzbudzić zainteresowanie międzynarodowej krytyki: krótko mówiąc, teatr „narodowy” w najnowocześniejszym tego słowa znaczeniu, wyzbyty kompleksów, promujący kulturę swojego kraju mądrze i skutecznie, przede wszystkim po to, żeby wprowadzić ją na stałe do światowego obiegu.

Medea w Pradze. Svetlana Aksenova w roli tytułowej i Arnheiður Eiríksdóttir (Neris). Fot. Petr Neubert

Pomarzyć zawsze sobie można, mając zarazem świadomość, że akceptacja takiego stanu rzeczy wymaga czasu i cierpliwości. Także w Pradze, gdzie poczynania norweskiej dyrekcji wciąż trafiają na opór publiczności i co bardziej konserwatywnych recenzentów. Podobnie było ze styczniową premierą Medei Cherubiniego w Teatrze Stanowym, chłodno przyjętą przez widzów, których oczekiwania wyraźnie rozminęły się z muzyczną i teatralną rzeczywistością spektaklu.

Rok temu warszawski TW-ON zaprzepaścił okazję zaprezentowania utworu w dobrze przygotowanej wersji pierwotnej. Médée – opera, a ściślej opéra comique z francuskim librettem François-Benoît Hoffmanna na motywach tragedii Eurypidesa i Corneille’a – powstała w 1797 roku i doczekała się prapremiery 13 marca w paryskim Théâtre Feydeau. Dzieło, w którym fragmenty śpiewane przepleciono ustępami recytowanymi aleksandrynem, jest wprawdzie klasyczne w formie i pod względem struktury muzycznej wyrasta z ducha reformy Glucka, niemniej w sposobie potraktowania głównej postaci wyprzedza epokę o dobre sto lat, zapowiadając wielkie operowe dramaty psychologiczne Verdiego, Wagnera, a nawet Ryszarda Straussa. Piekielnie trudna i najeżona mnóstwem pułapek technicznych partia tytułowa powstała z myślą o Julie-Angélique Scio, wybitnej sopranistce, a zarazem wielkiej aktorce, która włożyła w nią tyle serca i zapału, że podupadła na zdrowiu i wkrótce później zmarła. Warstwa orkiestrowa – bogata w nawracające motywy, gęsta, a mimo to płynna pod względem narracyjnym – przerosła możliwości percepcyjne wielu ówczesnych słuchaczy.

Nic więc dziwnego, że Médée wkrótce zeszła z afisza. I jak często w takich przypadkach bywa, zaczęto ją „ulepszać”. W 1800 roku, wystawiona w przekładzie niemieckim, zyskała całkiem przychylne przyjęcie berlińskiej publiczności. Dwa lata później dotarła do Wiednia z librettem przetłumaczonym na włoski. W 1855 roku Franz Lachner wyrzucił z niej dialogi mówione i zastąpił je iście wagnerowskimi recytatywami, posiłkując się skróconą wersją wiedeńską, ale z niemieckim librettem. W roku 1909 Carlo Zangarini przetłumaczył wersję Lachnera na włoski: z myślą o premierze w La Scali. Medea w takiej postaci – najbardziej znanej współczesnym miłośnikom opery, a zarazem żałośnie niepodobnej do pierwowzoru – została „wskrzeszona” przez Marię Callas, która po występie we Florencji w 1953 roku śpiewała ją ze zmiennym powodzeniem aż do początku lat sześćdziesiątych.

I na tę wersję zdecydowano się w Pradze, co od początku było pomysłem dość ryzykownym z uwagi na nieuchronne porównania ze sztuką wokalną Primadonny Assoluta. Przyznam szczerze, że i ja miałam wątpliwości, jak z tą morderczą partią poradzi sobie Svetlana Aksenova, którą w 2018 roku słyszałam w partii Lizy w Damie pikowej i oceniłam jej głos jako urodziwy, ale wybitnie liryczny, wręcz dziewczęcy w wyrazie. Od tamtej pory zmatowiał, stracił pewność intonacyjną i nie rozwinął się w górze skali – w miarę stabilnie brzmiał tylko w średnicy. Śpiewaczka ewidentnie porwała się na rolę, która leży poza granicą jej możliwości, a że zabrakło jej także charyzmy, wielbiciele boskiej Callas istotnie mogli poczuć się rozczarowani. Znacznie lepiej wypadła Jana Sibera (Glauce), której zmysłowy, roziskrzony sopran miałam okazję podziwiać niedawno w Kleider machen Leute Zemlinsky’ego. Błędem było powierzenie roli Kreonta Marcellowi Bakonyiemu – jego bas, niewątpliwie dobrze prowadzony, okazał się zbyt jasny i nie dość szlachetny w barwie do tej królewskiej partii. Najjaśniejszymi punktami obsady okazali się Evan LeRoy Johnson, znakomity Jazon, obdarzony dużym, dźwięcznym, typowo spintowym tenorem i godną podziwu umiejętnością dynamicznego kształtowania frazy; oraz Islandka Arnheiður Eiríksdóttir w roli Neris – dysponująca nie tylko pięknym, mieniącym się alikwotami mezzosopranem, ale i świetnym warsztatem aktorskim. Nie dziwi mnie, że publiczność doceniła pracę chóru (przygotowanie Pavel Vaněk), nie do końca rozumiem, dlaczego tak chłodno przyjęła odpowiedzialnego za całość dyrygenta Roberta Jindrę, który dołożył wszelkich starań, by z tej „zwłoszczonej” partytury wydobyć jak najwięcej elementów świadczących o niezwykłości stylu Cherubiniego – osobliwości faktury, czające się niemal w każdym takcie napięcie dramatyczne, sugestywne, zapowiadające już symfonikę Beethovena obrazy orkiestrowe, w których klasyczna spójność formy i brzmienia ustępuje czasem miejsca gorączkowym dialogom poszczególnych grup instrumentalnych.

Svetlana Aksenova i Evan LeRoy Johnson (Jazon). Fot. Petr Neubert

Praskim widzom nie spodobała się też inscenizacja, przygotowana przez niemieckiego reżysera Rolanda Schwaba we współpracy z Paulem Zollerem (scenografia), Sabine Blickenstorfer (kostiumy) i Franckiem Evinem (światła). Schwab, który w czasie pandemii uratował honor Bayreuth oszczędną i funkcjonalną koncepcją Tristana, w podobnym duchu podszedł do Medei – moim zdaniem z zaskakująco dobrym rezultatem. Zachowując klasyczną jedność czasu i miejsca, rozegrał całość na dwóch poziomach – surowego, odartego z wszelkich ozdób pałacu Kreonta, malowanego jedynie światłem wpadającym przez wysokie okna, i podgryzającego go od spodu mrocznego świata Medei – wilgotnego, pełnego czarnych worków na śmieci, tchnącego zgnilizną, która wkrótce zacznie się wdzierać także w przestrzeń korynckiej rezydencji. Z każdą kolejną sceną w pałacu robi się coraz ciemniej – aż do chwili, kiedy dom niedoszłych nowożeńców stanie w płomieniach, a Jazon wyniesie z pożaru zwęglone ciało Glauce: tak zaślepiony rozpaczą po stracie ukochanej, by całkiem zapomnieć o swoich synach i dopiero w finale dostrzec ich wiszące pod sufitem zwłoki. Nie było w tej inscenizacji ani natrętnego psychologizowania, ani prób osadzenia klasycznej tragedii w bieżącym kontekście politycznym – prosty współczesny kostium tylko się przysłużył czystości przekazu.

Ciekawe, czy spektakl z czasem okrzepnie i zyska bardziej przychylną publiczność. Moim zdaniem w pełni na to zasłużył – w porównaniu z innymi propozycjami teatru reżyserskiego koncepcje Schwaba sprawiają wrażenie wyjątkowo klarownych i przyjaznych śpiewakom. Przedstawienia opowiedziane równie oszczędnym i nowoczesnym językiem scenicznym są już od dawna codziennością w Brnie, gdzie spotykają się ze znacznie lepszym przyjęciem, zarówno ze strony widzów, jak i krytyki. Dlatego nazajutrz po praskiej premierze wybrałam się do Janáčkovego divadla na jedną z najgłośniejszych inscenizacji bieżącego sezonu: Rusałkę w reżyserii Davida Radoka, którego wcześniejsza Salome zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.

Tym razem jednak wyszłam z teatru odrobinę skonfundowana. Po pierwsze, nie dość jasną deklaracją Radoka, że przywiózł do Brna nie tyle nową koncepcję sceniczną arcydzieła Dworzaka, ile rekonstrukcję przedstawienia, które wyreżyserował w 2012 roku w Göteborgu – w zjawiskowej urody dekoracjach Lars-Åkego Thessmanna, nawiązujących do obrazów duńskiego artysty Vilhelma Hammershøia, autora monochromatycznych, wypełnionych intymnym światłem widoków wnętrz. Radok, który w programie brneńskiego spektaklu figuruje też jako scenograf, przyznaje wprawdzie, że czerpał inspirację z dzieła Thessmanna – na scenie Janáčkovego divadla ujrzałam jednak niemal dosłowne odwzorowanie oprawy plastycznej spektaklu z Göteborgsoperan, może z wyjątkiem II aktu, gdzie Radok rozbudował scenerię w głąb, w pełni wykorzystując przestrzeń teatru w Brnie. Podobnie jest z kostiumami Zuzany Ježkovej, które odwołują się jednoznacznie do projektów Ann-Mari Anttili – owszem, czasem różnią się od nich kolorem i szczegółami kroju, zdarzało mi się jednak oglądać wznowienia legendarnych spektakli, w których kostiumografowie pozwalali sobie na znacznie dalej idące odstępstwa od pierwowzoru. Nie podejrzewam realizatorów ani dyrekcji teatru o złe intencje, wolałabym jednak, żeby tego rodzaju informacje były jasno zaznaczone w programach i na stronie internetowej – zwłaszcza że chodzi o przedstawienie, które przed laty odbiło się szerokim echem, nie tylko w wąskim światku operowym.

Rusałka w Brnie. Jan Šťáva (Wodnik) i Václava Krejčí (Ježibaba). Fot. Marek Olbrzymek

Po drugie, Radok zastosował w Brnie ten sam zabieg, co wcześniej w Göteborgu: proponując odczytanie Rusałki przez pryzmat archetypów Jungowskich i psychoanalizy Freuda, zdecydował się usunąć z dzieła wszelkie motywy ludowo-baśniowe, co w praktyce oznacza zredukowanie obsady o postaci Gajowego i Kuchcika, okrojenie partii Ježibaby i dodatkowe ingerencje w pozostały tekst. Tym samym z utworu ubyła mniej więcej jedna piąta materiału muzyczno-tekstowego. Rozumiem, gdyby reżyser pierwszy wpadł na pomysł freudowsko-ibsenowskiej Rusałki, ale realizowane w tym duchu spektakle pojawiają się na światowych scenach od blisko pół wieku, a twórcy najbardziej udanych inscenizacji – na czele z Pountneyem i McDonaldem – wykorzystali zawarty w operze „element baśniowy” z ogromną korzyścią dla swoich koncepcji. Libretto Jaroslava Kvapila czerpie przecież inspirację zarówno z baśniowo-naturalistycznych sztuk Hauptmanna, jak i z późnej, symbolistycznej twórczości Ibsena. Kvapil poruszał temat zderzenia dwóch porządków świata w swoich własnych dramatach. Był jednym z pionierów czeskiego teatru modernistycznego. Jego Rusałka, mistrzowsko skonstruowana w warstwie językowej i dramaturgicznej, jest odrębnym arcydziełem, zdradzającym pokrewieństwa z twórczością Oscara Wilde’a. Dworzak traktował ten tekst z nieomal nabożną czcią, o czym świadczy choćby jego korespondencja z Kvapilem. Radok, bądź co bądź Czech, dostrzegł w nim tylko pesymizm i dekadencję, całkowicie pomijając tak charakterystyczną dla środkowoeuropejskiego modernizmu groteskę i czarny humor.

Koncepcja Radoka znalazła wielu zwolenników, także wśród wielbicieli Rusałki. Mnie – paradoksalnie – chwilami dłużyła się ta narracja, realizowana monotonnie, na jednym poziomie emocji, bez chwil dramatycznej przeciwwagi, które u Kvapila i Dworzaka pełnią nie tylko funkcję przerywników, ale też istotnych, dopełniających kontekst komentarzy. Pod względem wizualnym jest to jednak spektakl naprawdę olśniewający – malarska opowieść o tysiącu odcieni samotności, pustki i osamotnienia, balansująca na granicy dwóch światów, które tylko pozornie się przenikają. Zwiastuny nieszczęścia kryją się wszędzie. Trzciny porastające brzegi pomostów łączących wnętrze z zewnętrzem są pożółkłe już w pierwszym akcie, izba jest pusta i szara, ale w porównaniu z aktem trzecim, gdzie resztki opadniętych źdźbeł walają się po zalanej wodą podłodze, istotnie może się wydać przytulnym schronieniem. Zamkowy ogród rozświetlają zawieszone pod czarnym niebem żyrandole, w których blasku niczego nie widać: weselni goście zdają się nie dostrzegać ani niemej rozpaczy Rusałki, ani udręki Wodnika, ani tego, co dzieje się między Księciem a Obcą Księżniczką. Radok mocno wyeksponował wagnerowskie aspekty tej opowieści: przekomarzanki leśnych nimf ze złaknionym bliskości Wodnikiem wzbudzają nieodparte skojarzenia z początkiem Złota Renu i upokorzeniem Alberyka, zimna i niedostępna Ježibaba nabiera pewnych cech Erdy, śmierć Księcia i powrót Rusałki w świat wodnej nocy przypomina finał Tristana i Izoldy.

Peter Berger (Książę) i Jana Šrejma Kačírková (Rusałka). Fot. Marek Olbrzymek

Przedstawienie było też doskonale przygotowane pod względem muzycznym. Jana Šrejma Kačírková wyśpiewała swym dźwięcznym, rozmigotanym sopranem całą nadzieję, ból i rezygnację tytułowej bohaterki. Peter Berger po raz kolejny dowiódł, że w arcytrudnej partii Księcia – bohaterskiej, ale wymagającej dużej dozy liryzmu i przede wszystkim bardzo rozległej skali – niewielu ma sobie równych na współczesnych scenach. Wspaniałym Wodnikiem okazał się Jan Šťáva – typowo „czeski” bas, imponujący głębią brzmienia, fenomenalną dykcją, lekkością frazy i przenikliwością w budowaniu tej niejednoznacznej postaci. Obdarzona pewnym, świetnie prowadzonym mezzosopranem Václava Krejčí zarysowała przekonującą sylwetkę chłodnej i pryncypialnej Ježibaby. Odrobinę mniej podobała mi się Eliška Gattringerová w partii Obcej Księżniczki, wykonanej sopranem o wolumenie godnym Brunhildy, chwilami jednak zbyt ostrym, zwłaszcza w górze skali. Niezwykłą muzykalnością wykazali się pozostali soliści: trzy Leśne Nimfy (Doubravka Novotná, Ivana Pavlů i Monika Jägerová) oraz Tadeáš Hoza (Myśliwy). Całość – wraz ze znakomitym chórem Opery NdB – poprowadził Marko Ivanović, chwilami w zbyt statecznych jak na mój gust tempach, za to z ogromną dbałością o detale tej intymnej, nieodparcie zmysłowej partytury.

Ponarzekałam sobie, pozachwycałam się i oświadczam, że to dobry znak. Za południową granicą dzieje się prawdziwy teatr operowy. Niezwykle aktywny, imponujący rozległością repertuaru, stabilnym poziomem muzycznym i odwagą w realizowaniu ambitnych przedsięwzięć, które nie zawsze kończą się pełnym sukcesem. Teatr, którego spektakli nie trzeba wstydliwie przemilczać ani chwalić na wyrost, bo na tym etapie potrafi się także zmierzyć z krytyką. Jakże mi tego brakuje na co dzień – na szczęście do Czech niedaleko.

Spółuczniowie, spółwięźniowie, spółwygnańcy

Dziś będzie o czymś innym, ale wciąż o teatrze i o muzyce. Po długich miesiącach oczekiwania wreszcie można obejrzeć ponadgodzinny film dokumentalny Dziady. Tytuł roboczy według scenariusza i w reżyserii Ewy Hevelke i Michała Januszańca – opowieść o legendarnym spektaklu Kazimierza Dejmka, który tak głęboko zapadł w naszą pamięć zbiorową, że nawet ludzie urodzeni w XXI wieku mają poczucie, jakby go kiedyś widzieli. Jak informuje Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, którego staraniem film powstał, wykorzystano w nim „prawdopodobnie wszystkie istniejące audiowizualne materiały archiwalne ze zbiorów WFDiF i TVP”. Jak pisze w pierwszej recenzji Maryla Zielińska, film „zachęca do krytycznego myślenia, ale też przywraca spektaklowi tożsamość, pokazuje go jako złożoną wypowiedź artystyczną”. Serdecznie dziękuję realizatorom i przyjaciołom z Instytutu, że zaprosili mnie do rozmowy o muzyce w Dejmkowych Dziadach – z której ponoć wynikły dość nieoczekiwane dla nich wnioski. Podobnie jak dla mnie – po wysłuchaniu innych wykorzystanych w filmie wypowiedzi. Niezwykła to rzecz i godna obejrzenia przez wszystkich miłośników teatru, także operowego. Trudno o lepsze świadectwo prawdy, że dzieło wymyka się czasem twórcy i zaczyna żyć własnym życiem. Poniżej link do całości w wolnym dostępie.

https://encyklopediateatru.pl/multimedia/5285/dziady-tytul-roboczy

Niepoprawny modernista

W sieci pojawiło się już najnowsze wydanie „Raptularza” e-teatru – tym razem prawie cały numer poświęcony osobie i twórczości Zygmunta Krauzego. Aleksander Laskowski rozmawia z kompozytorem o jego współpracy z Jorgem Lavellim, Małgorzata Dziewulska pisze o niedawnej poznańskiej prapremierze Ślubu według Gombrowicza, ja zaś omawiam perypetie Krauzego z rodzimym teatrem i rodzimymi krytykami (mnie samej nie wyłączając). A dla zachęty i uciechy – fotokopia świadectwa moralności i dobrych obyczajów, wystawionego Gombrowiczowi w 1939 roku, tuż przed podróżą do Ameryki Południowej na pokładzie statku MS Chrobry. Zapraszamy!

Niepoprawny modernista

Dosmucacz noworoczny

Do sprzedaży trafił właśnie pierwszy w tym roku, a zarazem przedostatni w tym kształcie numer miesięcznika „Teatr”, a w nim między innymi rozmowa Dominika Gaca z dramatopisarką Jolantą Janiczak i esej Anny Jazgarskiej Elementy baśniowe (oba materiały w ramach styczniowego tematu przewodniego, czyli sposobów mierzenia się z problemem alkoholu i innych uzależnień w polskim teatrze); dwa teksty „radomskie” – recenzja Feliksa Platowskiego z Tęsknię a domem Radosława B. Maciąga w Teatrze Powszechnym im. Jana Kochanowskiego oraz podsumowanie XVI Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego przez Eryka Maciejowskiego – a także mój pierwszy w tym roku, a zarazem przedostatni felieton z cyklu W kwarantannie. Zapraszamy do lektury.

Dosmucacz noworoczny