Każdy może mieć dobrą śmierć

Niektórzy mówią, że Kiriłł Sieriebrennikow jest Meyerholdem na miarę naszych czasów. Z pewnością jest najbardziej rozpoznawalnym dysydentem wśród rosyjskich artystów: po tym, jak spędził prawie dwa lata w areszcie domowym za rzekomą defraudację środków publicznych, po iście kafkowskim procesie, zakończonym wyrokiem grzywny, karą trzyletniego więzienia w zawieszeniu oraz zakazem opuszczania kraju, wreszcie po tym, jak w konsekwencji stracił stanowisko dyrektora artystycznego Centrum Gogola, z którego w niespełna dekadę uczynił jeden z najprężniejszych ośrodków niezależnej sztuki teatralnej na świecie.

Sieriebriennikow wyjechał do Berlina w marcu 2022 roku, w następstwie decyzji o uchyleniu wyroku, wydanej miesiąc po inwazji Rosji na Ukrainę. Wszczętą przez jego kraj wojnę potępił otwarcie już w maju, przy okazji premiery filmu Żona Czajkowskiego na festiwalu w Cannes. W Rosji część jego spektakli od razu spadła z afisza, z innych wymazano jego nazwisko. I tak miał więcej szczęścia niż Meyerhold, oskarżony o współpracę z wywiadem japońskim i brytyjskim, poddany wielomiesięcznym torturom i rozstrzelany w 1940 roku. Obaj, zarówno Meyerhold, jak i Sieriebriennikow, wikłali się w skomplikowane układy z władzą. Trudno któregokolwiek nazwać koniunkturalistą, przynajmniej w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. A jednak próbują, także w Polsce, gdzie proces wymazywania kultury rosyjskiej zaszedł najdalej spośród wszystkich krajów Europy (z poniekąd zrozumiałych względów). Próba tłumaczenia dramatycznych wyborów i zawiłości kariery Sieriebriennikowa – nieukrywającego swej orientacji geja, syna rosyjskiego Żyda i mołdawskiej Ukrainki, urodzonego w Rostowie nad Donem, gdzie w 1942 roku, w Wężowym Parowie nieopodal miasta, dokonano największego mordu na ludności żydowskiej w wojennej historii ZSRR – uchodzi w niektórych kręgach za podobny nietakt, jak usprawiedliwianie księżniczki z Wyznań Rousseau za jej lekceważący stosunek do ciepiących głód chłopów.

Porównanie Sieriebriennikowa z Meyerholdem jest wszakże pod wieloma względami zasadne. Legendarny reformator teatru radzieckiego też był ekstrawaganckim buntownikiem, również szokował publiczność, burzył konwencje, czerpał z najrozmaitszych stylów inscenizacji. Od swoich aktorów wymagał absolutnego zaangażowania i niewiarygodnej sprawności fizycznej. Przedstawienia Meyerholda wzbudzały zachwyt albo gwałtowny sprzeciw: nikogo nie pozostawiały obojętnym. Podobnie jest z dorobkiem Sieriebriennikowa, zdaniem jednych genialnego wizjonera, w opinii drugich reżysera skandalicznie przereklamowanego, który odcina kupony od stosunkowo niedawnych prześladowań ze strony putinowskiego reżimu.

Hubert Zapiór (Don Giovanni). Fot. Frol Podlesnyi

Mnie w jego teatrze uwodzi czysty żywioł aktorski oraz dawno w Polsce zapomniana, a może nigdy nie ceniona zbyt wysoko umiejętność przełamywania patosu groteską, rozładowywania napięcia ironią i czarnym humorem. Owszem, spektakle Sieriebriennikowa są z reguły przeładowane pomysłami, czasem niezbyt spójne, pełne nieczytelnych aluzji i tropów prowadzących donikąd. Ale jeśli nawet irytują, nie sposób od nich oczu oderwać, potem zaś wyrzucić z głowy kłębiących się w niej refleksji.

Dlatego pojechałam do Berlina na premierę ostatniego członu tak zwanej Trylogii Da Ponte, od dwóch lat z okładem realizowanej przez Sieriebriennikowa z zespołem Komische Oper. Poprzednie dwie części odpuściłam sobie ze względu na chwilowy przesyt zarówno Così fan tutte, jak i Weselem Figara. Historia ukaranego rozpustnika zapowiadała się jednak prowokacyjnie nawet na tle uprzednich dokonań reżysera. Po pierwsze, Rosjanin obwieścił całość pod tytułem Don Giovanni / Requiem, co zapachniało wcześniejszymi mozartowskimi eksperymentami Teodora Currentzisa. Po drugie, postanowił przepuścić narrację opery przez pryzmat odniesień do Tybetańskiej Księgi Umarłych. Po trzecie – zastąpić postać Donny Elwiry męską ofiarą podbojów Don Giovanniego, czyli Donem Elviro w osobie brazylijskiego sopranisty Brunona de Sá.

Zapowiadała się więc co najmniej piękna katastrofa, tymczasem wyszedł z tego spektakl porywający tempem, kipiący na przemian grozą i dowcipem, na premierze co rusz przerywany oklaskami i wybuchami śmiechu na widowni. Owszem, to znów przedstawienie nadmiarowe, czerpiące pełnymi garściami zarówno z wcześniejszych produkcji Sieriebriennikowa (między innymi, co nie dziwi, z Małych tragedii Puszkina, wystawionych w Centrum Gogola, kiedy reżyser przebywał już w areszcie domowym), jak i ze „wszystkich środków wykorzystanych w innych sztukach”, jak u Meyerholda. I znów jest to spektakl, który pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi, być może nieznanych także twórcy inscenizacji. Są w nim najbardziej rozpoznawalne elementy teatru Rosjanina – od snów i majaków, przez nieoczywiste czasem zwielokrotnienie postaci, na porwanej narracji skończywszy.

Adela Zaharia (Donna Anna) i Augustín Gómez (Don Ottavio). Fot. Frol Podlesnyi

A jednak się to ogląda – pewnie dlatego, że Sieriebriennikow, mimo pozornego wywrócenia wszystkiego na nice, wciąż uwypukla najistotniejszy aspekt historii tytułowego bohatera. To nie jest opowieść o rozwiązłości ani obsesji, to opowieść o mechanizmach władzy oraz jej związkach z seksem. Homoerotyczny podtekst wprowadzenia postaci Dona Elviro schodzi zatem na dalszy plan: wiek, płeć i orientacja „ofiar” nie mają dla Don Giovanniego żadnego znaczenia, podobnie jak nie miały w przypadku Casanovy, największego kochanka wszech czasów. Ten spektakl władzy Sieriebriennikow uzupełnia jednak zaskakującą konkluzją: że zstąpienie do piekieł przedśmiertnej agonii może dać szansę nawet łotrowi i wpłynąć na dalszy los świata. Stąd odwołanie do Tybetańskiej Księgi Umarłych i Jungowskich archetypów. Stąd pomysł, żeby objaśnić wszystko od końca i rozpocząć akcję już na dźwiękach uwertury, brawurową sceną rzekomego wskrzeszenia Don Giovanniego na jego własnym pogrzebie.

A scena to arcyrosyjska, rozegrana na kilku planach, w dekoracjach prostszych niż u Meyerholda, których podstawą są doskonale organizujące przestrzeń pudła z surowego drewna sosnowego (ustawiane w najrozmaitszych konfiguracjach, zostaną z nami do końca spektaklu). Grupka groteskowych żałobników żegna protagonistę niczym radzieckiego dygnitarza. Żeby ucałować zmarłego, trzeba nachylić się wpół przez krawędź otwartej trumny, czasem wspiąć się do niej po schodkach, po czym odegrać przed resztą zgromadzenia stosowny spektakl rozpaczy. Tymczasem w sąsiednim pudle ubrani na czarno ochroniarze (znakomita choreografia i ruch sceniczny Evgeny’a Kulagina) desperacko zmagają się z trupem Komandora, próbując zapakować go w czarny worek na zwłoki. Pośrodku tego pandemonium Don Giovanni zaczyna zdradzać oznaki życia i ku wyraźnej frustracji pogrążonych w fałszywej żałobie uczestników pogrzebu zostaje natychmiast przetransportowany do szpitala.

Dalszy ciąg przedstawienia jest szeregiem luźnych migawek z prawdziwej agonii bohatera, który przechodzi przez kolejne stany buddyjskiego bardo – od życia, przez senne majaki, chwile wyciszenia, bolesny proces umierania aż po stan gotowości do ponownych narodzin. Przewodnikiem po tej podróży będzie mu Komandor – w dwojakiej postaci ducha zamordowanego (aktor Norbert Stöß) oraz któregoś z jego poprzednich lub przyszłych wcieleń (śpiewak Tijl Faveyts, ucharakteryzowany na buddyjskiego cesarza, jakby żywcem wziętego z teatralnych wizji Roberta Wilsona). Towarzyszyć Don Giovanniemu będą Leporello, który wkrótce okaże się nim samym, a ściślej wątpiącym aspektem jego oddzielonej jaźni (co Sieriebriennikow, trochę w stylu wczesnego Castorfa, podkreśli użyciem dwóch neonowych rekwizytów z napisami „SI” i „NO”); ciężarna pielęgniarka Zerlina i jej ciapowaty partner Masetto, kolega z pracy (jedyne w miarę realne postacie z rojeń Don Giovanniego); oraz zjawy przeszłości – demoniczna Donna Anna, rozdarta między nienawiścią do zabójcy i własnego ojca, bezradny Don Ottavio, autentycznie złamany rozpaczą Don Elviro oraz jego niema przyjaciółka Donna Barbara (aktorka Varvara Shmykova), która w pewnym momencie też stanie się przedmiotem zakusów Wielkiego Rozpustnika. Wszystko skulminuje się w bodaj najbardziej spektakularnej scenie „wpiekłowstąpienia”, jaką widziałam w teatrze – w konwencji przywodzącej na myśl zarówno wielki bal u szatana z Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa (z Don Giovannim upozowanym już wcześniej ni to na Wolanda, ni to na Wotana), jak i naiwny, realizowany najprostszymi środkami teatr plebejski.

A potem na chwilę zapadnie cisza i zamiast finałowego sekstetu zabrzmią pierwsze dźwięki Requiem. W ostatni etap podróży wyruszy postarzały Don Giovanni w osobie fenomenalnego tancerza Fernanda Suelsa Mendozy i dotrze do jej kresu – a zarazem nowego początku – stopniowo odzyskując równowagę i pnąc się w górę po pionowej ścianie z sosnowego drewna.

Było tego wszystkiego za dużo. Były pomysły wątpliwe – choćby uzupełnienie scenografii niewiele wnoszącymi do akcji projekcjami Ilyi Shagalova albo przerywanie narracji muzycznej recytowanymi przez Stößa fragmentami Księgi Umarłych. Były elementy zbędne, choć nieodparcie zabawne, między innymi w scenie uczty, kiedy Donna Anna, Don Elviro i Don Ottavio wkradają się do pałacu w ceremonialnych strojach masońskich. Były dłużyzny i nadmiar symboli w wieńczących całość fragmentach Requiem. Były też gesty zanadto publicystyczne – kiedy na scenie pojawił się transparent z informacją, że aria „Il mio tesoro” nie zostanie wykonana z powodu cięć w budżecie kulturalnym Berlina. Tymczasem nie została wykonana dlatego, że twórcy przestawienia wybrali tak zwaną wersję wiedeńską – ze wszystkimi tej decyzji konsekwencjami, między innymi uwzględnieniem duetu Leporella i Zerliny „Per queste tue manine” w II akcie.

Scena z Requiem. Na pierwszym planie Fernando Suels Mendoza. Fot. Frol Podlesnyi

Nie był to z całą pewnością Don Giovanni dla początkujących, ale nie mieliśmy też do czynienia z tyleż modnym, ile nieudolnym teatrem reżyserskim, w którym inscenizatorzy traktują muzykę wyłącznie jako pretekst do zrealizowania własnej, oderwanej od dzieła wizji. Muzycznie zaś było to przedstawienie na zaskakująco wysokim poziomie – zważywszy także na trudną akustykę Schiller Theater, dokąd zespół Komische Oper przeniósł się na czas remontu macierzystej siedziby. James Gaffigan prowadził całość w tempach bardzo wyśrubowanych, korespondujących jednak z koncepcją Sieriebriennikowa, reżysera obdarzonego dużą wrażliwością na niuanse partytury, czego dowiódł między innymi w doskonale poprowadzonych aktorsko recytatywach. Najszumniej zapowiadany solista wieczoru, czyli Bruno de Sá, pod względem stylistycznym i technicznym poradził sobie z powierzoną mu partią lepiej niż niejedna współczesna wykonawczyni roli Donny Elwiry: tylko chwilami jego przepiękny sopran niedostatecznie przebijał się ponad dźwięk orkiestry. Więcej zastrzeżeń mam do Adeli Zaharii (Donna Anna), dysponującej potężnym sopranem o zdecydowanie dramatycznym zabarwieniu, za szerokim do tej partii i zbyt często przytłaczającym scenicznych partnerów. Nad zaskakująco rozległym wolumenem swego głosu znacznie lepiej panowała Penny Sofroniadou, wcielająca się w postać Zerliny. W męskiej obsadzie trochę rozczarował mnie Tijl Faveyts, śpiewający basem nie dość wyrazistym do partii Komandora. Bardzo przekonująco, także pod względem aktorskim, wypadł za to Philipp Meierhöfer w roli Masetta. Dysponujący niedużym, ale giętkim i urodziwym tenorem Augustín Gómez zbudował dość stereotypową postać słabego i biernego Don Ottavia – wciąż marzy mi się inscenizacja, której twórca położyłby dostateczny nacisk na drugi z istotnych aspektów Mozartowskiego arcydzieła: wierność na przekór wszelkim zrządzeniom losu. W partiach solowych Requiem do wymienionych już głosów Sofroniadou, Gómeza i Faveytsa dołączył gęsty, choć odrobinę zanadto rozwibrowany alt Virginie Verrez.

Bodaj największym atutem spektaklu okazał się znakomicie dobrany duet Don Giovanniego i Leporella – odpowiednio Huberta Zapióra i Tommasa Barei, śpiewaków tryskających młodzieńczą energią, dzielnie stawiających czoło wygórowanym, czasem wymagającym wręcz akrobatycznych umiejętności zadaniom aktorskim. Co jednak najważniejsze, śpiewaków obdarzonych podobnym typem głosu, bardzo męskim, głębokim, a zarazem kolorowym barytonem, w przypadku Zapióra dodatkowo rozświetlonym charakterystycznym „groszkiem”. Mozart i Da Ponte byliby w siódmym niebie: gdyby rzecz działa się naprawdę, tylko ten drobny szczegół pozwoliłby odróżnić pana od sługi w ogólnym zamieszaniu epizodu z zamianą tożsamości.

I tak oto domknęła się berlińska Trylogia Da Ponte, która w istocie trylogią nie jest. W Komische Oper połączyły ją w całość nie tylko osoba librecisty oraz kontrowersyjna, wzbudzająca żarliwe dyskusje wizja reżyserska, lecz także poparty świetnym warsztatem aktorskim talent wokalny Huberta Zapióra, wykonawcy głównych partii we wszystkich trzech produkcjach. To młody i bardzo obiecujący artysta. Jeśli chcemy się nim nacieszyć w Polsce, pora już teraz rozejrzeć się za muzykalnym reżyserem, odpowiednią sceną i wrażliwym na śpiew dyrygentem.

From Øresund to the Banks of the Vltava River

One does not live on Wagner alone. But a lack of any coherent policy of familiarising the Polish audiences with his oeuvre is harder to stomach. Probably no European country – including Italy, which has a rather peculiar Wagnerian tradition – stages and presents his works as infrequently as we do. True, The Flying Dutchman or Tannhäuser will occasionally make an appearance on stage. Or there will be a few performances of Parsifal here and there. After a hiatus of nearly half a century since the premiere of the abridged version in Poznań, Warsaw will tackle Tristan: I’m not sure why, for the 2016 Teatr Wielki-Polish National Opera production was a disaster in every way.

We had only one production of Die Meistersinger von Nürnberg after the war, at Poznań’s Teatr Wielki, a production that was all right at best. Der Ring des Nibelungen was staged in Poland twice after 1945: in the late 1980s in Warsaw and twenty years ago in Wrocław. The three conductors responsible for the musical side of these ventures – Gabriel Chmura in the case of Die Meistersinger, and Robert Satanowski and Ewa Michnik, who prepared the Warsaw and Wrocław Rings, respectively – deserve praise for their persistence in pursuing ambitious dreams, especially in such unfavourable conditions. Yet these were in many ways too ambitious dreams.

Meanwhile, the 150th anniversary of the premiere of the entire Ring at the Bayreuth Festival is approaching and the entire music world has been preparing for it for a long time. In Poland the anniversary will go unnoticed, in contrast to the celebrations currently being prepared beyond our Western border (which is rather obvious), but also in the Czech Republic, where Wagnerians will be able to encounter the Tetralogy at least twice, including in a new staging by Sláva Daubnerová, planned for the three stages of Prague’s National Theatre. Incidentally, the sets for this show – produced in stages, beginning with the premiere of Das Rheingold in February 2026 – will be designed by Boris Kudlička, the new director of Teatr Wielki-Polish National Opera as of next season, and the costumes by Dorota Karolczak, a Bydgoszcz-born artist who for years has been working almost exclusively abroad (I wrote about her excellent designs for the Rodrigo production at the Göttingen Handel Festival six years ago).

Thus, lovers of Wagner’s oeuvre have no choice but to travel all over Europe in search of gems that will never be experienced in Poland by at least another generation of music lovers. Yet I went to Copenhagen for Die Meistersinger full of apprehension – after the musically disappointing and very unevenly cast premiere of Laurent Pelly’s staging at Teatro Real, co-produced with Den Kongelige Opera and Národní divadlo in Brno. I knew the Madrid production only from a broadcast. Visually, I liked it a lot, but I was completely unconvinced by Pablo Heras Casado’s interpretation: shallow, at times downright boring and entirely devoid of expression.

Die Meistersinger von Nürnberg in Copenhagen. Johan Reuter (Hans Sachs). Photo: Miklos Szabo

In this case, however, the man behind the conductor’s desk was Axel Kober, a seasoned Wagnerian, who roused the Copenhagen Opera’s well-prepared orchestra from the very first bars of the overture, conducted lightly, in lively but not rushed tempi, with just the right dose of necessary pathos, though without an ounce of the grotesque. I was stunned with delight when I heard the chorus’ singing: meaty, dynamically nuanced, impeccable in its intonation, with perfectly delivered and evidently thought-out text. And then it got even better – Kober’s mastery was evident not only in the way he revealed the characters of the various protagonists, but also in his wise highlighting of the score’s contrasts: between farce and tragedy, monologues alternating between tenderness and hatred, a texture beautifully rarefied in love duets and dense as a silkworm weave in the stunning travesty of Bach polyphony in the finale of Act II.

Die Meistersinger is a masterpiece of “mature style”, an opera full of contradictions and interpretive pitfalls, which both the conductor and the creative team managed to avoid. Laurent Pelly directed the whole in very sparse and beautifully symbolic sets designed by Caroline Ginet, with costumes designed by himself and Jean-Jacques Delmotte. The action takes place in a unified space defined by several monumental platforms and vertical panels that alternately create an illusion of St. Catherine’s Church, the night sky above the tangled streets of Nuremberg and the expansive meadows on the River Pegnitz in Franconian Switzerland. The rest is told by the few props: a gilded frame in which the obsolescent Meistersingers crowd around as if in an old-fashioned portrait; or a canvas with a colourful mountain landscape painting that ominously fades and falls in the finale, like a harbinger of an impending disaster. There are more similar harbingers in this staging. Pelly moved the narrative to the turn of the twentieth century, the time before the First World War, but wove into it signals of later evils. The cardboard houses from which the set designer built the medieval Nuremberg, and which the crowd reduces to ashes at the end of Act II, appear in Act III as a pile of rubbish, pressed deep into the idyllic scenery. When Beckmesser sneaks into Sachs’ workshop, he unexpectedly freezes at the sight of a bundle of shoes hanging from the ceiling, which bring to some spectators’ minds irresistible associations with the ghastly display at the Auschwitz-Birkenau Museum.

All this, however, reaches the audience as if through a fog, barely suggested by a subtle change of light, defused by bursts of laughter in brilliantly enacted farcical scenes. What attracts attention from the very beginning is the intricate portrayal of Beckmesser, who is transformed from a frustrated scoundrel into a wretched victim – of the crowd’s taunts, David’s aggression, Sachs’ ruthlessness. The credit for this goes not only to the director, but also to the conductor and the highly intelligent singer (Tom Erik Lie), who with his serenade in Act II makes the audience laugh uncontrollably, but when he sings “Morgen ich leuchte” at the tournament, the laughter gets stuck in our throats, and later, when, as the composer intended, he rushes stealthily into the crowd, we feel the bitter taste of shame in our mouths.

Only now have I realised that I start my assessment of the cast from Beckmesser, but I think this was the first time I saw a living, imperfect human being on stage, rather than a grotesque figure of an aging suitor. Another broken character is Sachs, whose final speech begins to resound with chilling tones – all the more emphatically as Johan Reuter’s magnificent, golden-hued bass-baritone seems to be singing about something else entirely. The Danish artist created one of the most memorable portrayals I had ever seen: with a voice that is not large, but masterfully controlled, with an incredible sense of the words and the content they carry. At this point I should start a litany of praises for all the singers, perfectly cast in their roles. May I be forgiven for mentioning only the magnificent portrayal of Eva by the luminous lyric soprano Jessica Muirhead; the uncommonly convincing, also with the beauty of his ardent youthful tenor, Jacob Skov Andersen (David); the mezzo-soprano Hanne Fischer, touching with the warmth of her voice, in the role of Magdalena; and Jens-Erik Aasbø, unobvious, more fragile and lost than impressive with the power of authority, in the bass part of Veit Pogner. Slightly less impressive was Magnus Vigilius, whose Jugendlicherheldentenor is healthy and beautiful in timbre, but not very flexible – although I still believe that the Danish singer is among the top ten performers of the role of Walther in the world.

Die Meistersinger von NürnbergFinale. Photo: Miklos Szabo

Aware that I needed to stock up on my Wagner experiences, the following day I set off for Prague to see Siegfried, that is another preview of next year’s tour with the entire Ring des Nibelungen on period instruments, conducted by Kent Nagano. I have already written about this for Tygodnik Powszechny, although without going into details that are relevant to the current report. Firstly, the presentation of the individual parts of the Tetralogy begins in the Czech capital, which is not without reason the only Central European city on the itinerary of the Dresdner Festspielorchester and Concerto Köln, and to which the Ring found its way less than a decade after its premiere in 1876. Secondly, the “Ring historisch informiert” project is not just about reconstructing the historic line-up of the orchestra. It is a massive, long-term undertaking, featuring musicologists, theatre historians, linguists and anthropologists. Its aim is to recreate not only the original sound of the Tetralogy, but also its cultural context: the text delivery practice of the day, the way dramaturgy was shaped and the concept of musical time, in keeping with the spirit of the era.

As we can easily guess, from the very beginning the project had as many enthusiasts as fierce opponents – especially among admirers of stentorian, supposedly Wagnerian voices. Admittedly, listening to recordings of the previous instalments of the “historical” Ring, I, too, had doubts, especially about the Walküre cast, in my opinion too “characteristic”, not matching the level of expectations of the composer, who sought his dream protagonists among the most skilful performers of roles from the operas of Rossini, Donizetti and Meyerbeer. However, I have been a devotee of Kent Nagano’s conducting since the beginning of my career as a music critic. He was the one who won me over to Bruckner’s symphonic music – with interpretations that lightened the convoluted texture of these works and freed them from the dictates of the musical “barbarism” so beloved by other conductors. He was the one who amazed me with the versatility of his talent, thanks to which he interprets the scores of Beethoven and Brahms as insightfully as those of Messiaen and contemporary composers.

I was, therefore, not surprised that the main protagonist of the Prague concert performance of Siegfried at the State Opera was the orchestra – by no means homogeneous despite its expanded line-up, highlighting the sonic peculiarities of individual groups, sometimes even individual instruments. From the dense orchestral mass there began to emerge not only leitmotifs, but also less obvious elements of Wagner’s musical rhetoric: broad phrasing, discreet glissandi, strongly accented portamenti. In the quintet the violas, speaking in an almost human voice, finally came to the fore; the winds resounded with the rustle of leaves and the croaking of forest creatures, the percussion – with the whistles and murmurs of the relentless elements. The whole thing acquired quite a different colour – due to a lower pitch, different design and construction of the instruments, and, as a result, details of articulation.

Siegfried in Prague. Christian Elsner (Mime) and Thomas Blondelle (Siegfried). Photo: Václav Hodina

Audiences are slowly becoming accustomed to period instrument performances of nineteenth-century instrumental music; however, attempts to reconstruct the vocal practices of the day still provoke resistance, also in the context of the operatic form. This concerns particularly the so-called Wagnerian singing, which, for all intents and purposes, is an anachronistic construct, developed decades after the composer’s death, partly through a misinterpretation of his original intentions. Wagner wanted a specific timbre and expression, bringing to mind the sound of a natural spoken voice – combined with a technique that today is associated almost exclusively with Italian and French Romantic opera. Above all, the composer required his singers to be able to “tell a story” with music, to build a role in line with the principles observed by theatre actors of the day.

This is where the participants in the Dresdner Musikfestspiele project started and this is what Nagano himself mentioned, emphasising how difficult it was to find singers talented enough, yet willing to give up their desire for showmanship and devote many months to interpreting the text, mastering and integrating old acting techniques with vocal practice. It is, therefore, hardly surprising that the project features lesser-known artists, often taking their first steps in performing Wagner’s works. This is the first ever such a large-scale experiment. The musicians, including the conductor, are learning also from their mistakes. I have the impression that in Siegfried they have finally come close to their desired goal. This is evidenced by, for example, the fact that the title role was entrusted to Thomas Blondelle, who has a voice that is not very large, but well placed and attractive in timbre – which, combined with a thoughtful interpretation of his character, enabled him to play Siegfried in line with the letter of both the libretto and the score: as a precocious, yet naïve and at times cruel teenager who is desperately struggling with a crisis of adolescence.

Siegfried. Christian Elsner, Thomas Blondelle, and the boy soprano from the Tölzer Knabenchor (Woodbird). Photo: Václav Hodina

In Act III Blondelle found an excellent partner in Åsa Jäger, a youthful Brunhilde whose sparkling soprano has a powerful but generally skilfully controlled volume. The Nibelung brothers – Christian Elsner as Mime and Daniel Schmutzhard as Alberich – fully trusted the score and did not try to emphasise the moral ugliness of their characters by means typical of character singing. In this way, in spite of the still cultivated performance practice, they created ambiguous characters, marked by a clear tragic note. It was an excellent idea – and in keeping with the conventions of the period – to place Fafner way upstage and give him with a metal tube, as a result of which the dragon’s voice sounded all the more cavernous and ominous (Hanno Müller-Brachmann came out onto the proscenium only for the giant’s last, dying phrases, sung in his natural voice, as if to mark the loss of his magical power). It is a pity that the excellent boy soprano from the Tölzer Knabenchor (Woodbird) was not mentioned by name. I was slightly disappointed only by Gerhild Romberger (Erda), whose mezzo-soprano lacked the richness of tone and contralto depth necessary for the part, but who made up for this somewhat with her excellent acting.

The most magnificent performance of the evening, however, came from Derek Welton. Since the last time I heard him in the role of the Wanderer, his voice has acquired nobility and authority, but what served him well above all was the lowering of the orchestra’s pitch to the original version. The Australian singer is more comfortable in the lower range of his robust and juicy bass-baritone, which used to be associated with a rarefied timbre on the upper notes of this rather high part. This time, under Nagano’s watchful baton, Welton achieved perfection – I had not encountered such a musical interpretation of the Wanderer, well thought-out, derived directly from the text and backed by an impeccable vocal technique, for a long time.

I expect a similar experience, perhaps even more intense, next season – not only in Prague and Copenhagen, but wherever Wagner’s oeuvre continues to be the subject of admiration, inquiry and endless polemics. Fortunately, I like travelling.

Translated by: Anna Kijak

Pieces of Exceeding Beauty

Less than a fortnight ago, on 18 April, Ewa Mrowca premiered her new album of Pièces de clavecin by d’Anglebert at the Actus Humanus festival in Gdańsk: with a solo recital on an instrument made in 2020 in Castelmuzio by Bruce Kennedy – a copy of the harpsichord by Joannes Ruckers (Antwerp, 1624), rebuilt in France a century later. Now I am delighted to announce the aforementioned CD, the value of which I fully vouch for, and in which I have my modest contribution in the form of an essay in the booklet: Jean-Henry d’Anglebert / Pièces de clavecin / ACD 346. Below you will find some useful links. Enjoy reading, enjoy listening even more, and have a beautiful May Day.

https://found.ee/ACD346
https://soundcloud.com/actushumanus/ahr2025d3
https://www.polskieradio.pl/8/8339/artykul/3367482

***

Connoisseurs of the printing art agree that d’Anglebert’s Pièces de clavecin, a set of four harpsichord suites published under the composer’s imprint in Paris (1689), is one of the most finely engraved keyboard music collections to have come out in the entire seventeenth century. That elegant, almost square volume (19 x 21.5 cm) comprises 135 pages, seven of which contain splendidly illustrated introductory matter. As the title page informs, the tome comprises ‘pieces for harpsichord, composed by Jean-Henry d’Anglebert, ordinaire de la musique de la chambre du Roy, completed with performance manner, including diverse chaconnes, overtures, and other works by Mr Lully arranged for that instrument, several fugues for the organ, and indications concerning the accompaniment. Volume One, published with the King’s privilege, available from the composer in Rue St. Honoré, near the Church of Saint-Roch.’

The preceding pages contain two prints of exceeding beauty, designed by Flemish printer Cornelis Vermeulen after paintings by Pierre Mignard, soon-to-be principal royal painter and director of the Académie Royale de Peinture et de Sculpture as well as a manufacture that provided tapestries for the court. The first print is an allegory of Music, depicted as a pensive woman with a kithara in her left hand and a pen in her right, with which she is making revisions in a scroll of manuscript paper spread across her knees. She is sitting on a globe, symbolising the Earth as the foundation of the universe that resounds with the Pythagorean harmony of the spheres. A chirping nightingale is flying above her head, and four winged putti are making music at her feet. One is singing, while the others are playing the violin, the transverse flute, and the positive organ. These naked lads are probably about to swap instruments or invite more musicians to their company, since a lute is placed upside down next to the violin player, while a gamba is leaning against the organ next to the flautist. A two-manual harpsichord features prominently on the left. Its lid is closed, and there is a book of manuscript paper on its music desk.

The frontispiece comprises d’Anglebert portrait – an unprecedented concept in the then printing practice. With time, it increased the value of this unusual, intentionally exclusive publication, which (though no doubt expensive) paradoxically proved much sought after thanks to the idea of combining the composer’s image with the music in his print.

As to d’Anglebert himself, little is known of his musical education and the first three decades of his life. Baptised on 1 April 1629, he was the son of a well-to-do shoemaker from Bar-le-Duc. He left his hometown for the capital at an unknown date. By the time of his marriage in 1659, he was already a bourgeois de Paris and a long-time organist at the Jacobin church in Rue St. Honoré. His career really took off a year later, when he became a court harpsichordist to Philippe I, Duke of Orléans. How d’Anglebert bore with the duke’s excesses, his affairs with numerous male favourites and rows with his wife Henrietta – we do not know, but he persevered in the duke’s service for eight years. As early as 1662, he obtained an analogous post at the court of Louis XIV, in rather peculiar circumstances, since he actually bought the position from Jacques Champion de Chambonnières, the forefather of the French harpsichord school. The king’s ensemble consisted of eight singers, a harpsichordist and theorbo player, two lutenists, three gambists, four flautists, and four violinists. They performed during such social functions as royal suppers and balls, as well as the king’s coucher (retiring) ceremony. Under the reign of Louis XIV, the ensemble included the most famous musicians of the age, such as the composer Michel Richard Delalande, the gambist Marin Marais, the flautist Jacques Hotteterre, harpsichordists Jacques Champion de Chambonnières and François Couperin, as well as the master par excellence and opera composer nonpareil, Jean-Baptiste Lully.

Photo: Karol Sokołowski

We would quite likely know rather less about the Sun King court’s life and habits, had it not been for the Elector Palatine’s change of mind concerning the marriage of his eldest daughter Elizabeth Charlotte. The sympathies of Charles I Louis, of the house of Wittelsbach, turned towards France and decided to marry his Liselotte (as she was called from childhood) not to her cousin William of Orange-Nassau, as originally planned, but to the freshly widowed Philippe I, Duke of Orléans and younger brother of Louis XIV. The Princess Palatine was nineteen at the time of her proxy marriage. She first met her husband four days later, on 20 November 1671.

Many years later Liselotte would write rather unfavourably about Philippe I to her aristocratic confidante, probably from the perspective of her marital experience. He was not ugly, she admitted, but very short and sporting a huge nose. His mouth was too small, his teeth – bad, his manners – more like those of a woman than a man. He despised horses and hunting. Essentially his only interests were dancing, parties, social life, food, and sophisticated clothing. She concluded, on a sad note, that Philippe had most likely never loved anyone in his life.

She was probably wrong in this instance. The Duke of Orléans’ greatest love was apparently his namesake the Chevalier de Lorraine, ‘as beautiful as an angel’, who had become his partner already during Philippe’s first marriage to Henrietta. The latter was so jealous that, when she died aged less than twenty-six in mysterious circumstances (reportedly from an opium overdose), both gentlemen were suspected of murdering the duchess, who stood in the way of their romance. As to Liselotte, she did not care so much about her husband’s male favourites, but her life with the duke can hardly be considered a happy one. This did not stop the couple from fulfilling their marital obligations – thrice in fact, since after giving birth to two sons and her only daughter, Liselotte refused to share her bed with Philippe. For the rest of her life, filled as it was with courtly intrigue and personal worries, she sought solace in books, reading everything from the Greek classics to mathematical treatises. She was also extremely prolific as a letter writer.

It was Liselotte who in 1682, before falling out of favour with Louis XIV, described the famous jours d’appartement in a letter to her sister-in-law. Held by the monarch at Versailles every Monday, Wednesday, and Friday, this entertainment started at six sharp in the afternoon, when the courtiers gathered in the king’s antechambers, and the ladies-in-waiting – in the queen’s chamber. For four hours, guests would dance, play cards, eat, drink, and listen to the musicians of la chambre du Roy. Those who got tired of dancing in the largest hall adjacent to the Sun King’s chamber moved on to other rooms. Apart from gaming tables and desks groaning with fruit or exquisite preserves, each room revealed new musical wonders. Solo pieces, trios, suites, arias, cantatas and operatic fragments were performed in the royal chambers: ‘Were I to proceed now, Madam, and tell you how splendidly furnished these rooms are and how much silverware has been collected there – ah, I would never be able to finish.’

Photo: Paweł Stelmach

The harpsichordist who performed on these occasions, Jean-Henry d’Anglebert, was, as we know, well familiar to the duchess. Highly valued as a teacher, he was entrusted with the task of educating another member of the Sun King’s family, his beloved illegitimate daughter Maria Anna de Bourbon, known as ‘Mademoiselle de Blois’. Famed for her beauty, she proved highly gifted as a harpsichord player. It was to her, already as ‘Princesse de Conty’ (Princess of Conti), that d’Anglebert dedicated his Pièces de clavecin. Three of the four suites in that collection open with unmeasured preludes that draw on the tradition of brief lute improvisations, mainly meant to test the instrument. The preludes, distinctly inspired by Frescobaldi’s and Froberger’s toccatas, introduce the key of each respective suite. They are followed by the main sequence of dance numbers (allemande, courante, sarabande, and gigue), some of which return several times (Pièces en sol majeur, for instance, features as many as four courantes, marked by the composer as Courante, Double de la Courante, 2e Courante, and 3e Courante).

Though d’Anglebert himself did not live long enough to enjoy the success of his collection (he died in 1691), in the early eighteenth century it became a veritable bible of keyboard virtuosi and composers, including Johann Sebastian Bach, who learned from it the art of ornamentation. Jean-Philippe Rameau’s Pièces de clavecin would have been impossible without d’Anglebert suites. Copies of the 1689 edition have survived in a surprising number of libraries and private archives. Most importantly for us today, interest in d’Anglebert harpsichord masterpieces is steadily growing among context-conscious performers, who conjure up for their audiences the images of the jours d’appartement at Versailles. We can imagine the crowds of courtiers and gaming tables for chess, backgammon, and piquet, covered with green gold-fringed velvet. The king is dancing and having a good time. What Liselotte, Madam Palatine could hardly contain in her letters can still be heard in d’Anglebert glorious music.

Translated by Tomasz Zymer

The Last Waltz of the Duke of Reichstadt

The only play by Edmond Rostand still put on by Polish theatre companies is Cyrano de Bergerac. Occasionally Les Romanesques will stray onto one of the provincial stages. Few people remember his L’Aiglon (Eaglet), not performed in Poland for more than ninety years, although this powerful six-act historical fresco, written especially for Sarah Bernhardt, who played the eponymous character of Napoleon’s hapless son at the Paris premiere in 1900, arrived in Warsaw before the Great War and was enthusiastically received. The staggering career of the play, which Cornelia Otis Skinner compared in her biography of Bernhardt to a new victory at Wagram, was one of the greatest cultural phenomena in the theatrical life of the first half of the twentieth century. It earned Rostand a place in the Académie française when he was just thirty-three. In its first season in Paris L’Aiglon ran for at least 230 performances. Immediately translated into other languages, the play was all the rage around the world, from New York to Sofia. In 1924 audiences at Bydgoszcz’s Municipal Theatre forced the company to present additional performances – the poster proclaimed on 15 July that L’Aiglon would be presented “definitely for the last time, by general request”.

Rostand quite seriously considered the possibility of transferring his dramatic works onto the operatic stage. When he died prematurely in 1918, during the Spanish flu epidemic, the idea was picked up by his heirs. Apparently, of all Rostand’s theatrical legacy, only Chantecler was not turned into a musical work. The best librettos based on his plays came from the pen of Henri Cain, co-author of the successes of most of Parisian belle époque composers, including Massenet. Cain also adapted L’Aiglon. However, it took an opera to his libretto a long time to hatch – the proposal to write it was rejected at first by both Jacques Ibert and Arthur Honegger, who had been friends since their time at the Paris Conservatoire. It was not until 1936 that they changed their minds, when they were both approached by Raoul Gunsbourg, director of the Monte Carlo Opera. They saw in L’Aiglon the potential to be a work for new, difficult times. They decided to join forces and create an opera for the masses, a musical manifesto of opposition to the brownshirting of Europe, in line with the cultural policy of the newly formed Popular Front.

Gabriel Rollinson (Fürst von Metternich). Photo: Andreas Etter

Work on the piece lasted from mid-1936 to January the following year. The two composers decided to divide the responsibilities and efficiently implemented their concept, without paying much attention to either the librettist or the theatre’s director. Drawing on the tradition of the French grand opéra, they used a five-act structure, combining the material from the first two parts of Rostand’s play in the first act of the opera. They also reduced the number of characters – by about half, which still means that there are twenty more or less elaborate solo parts in the opera. Yet the work is relatively short, lasting just under two hours, and thanks to its skilful combination of the conventions of opera and operetta, historical fresco and dance divertissements, it does not drag on even for less sophisticated listeners, especially given that the score contains echoes of popular songs and marches, Viennese waltzes, dark sarabandes as well as clever references to the legacy of composers of past eras, including Haydn, Meyerbeer and Verdi. The lyrical framework of the whole – the outer acts – was written by Ibert, the middle acts, carrying a greater dramatic load, are the work of Honegger. Nevertheless, Act Three features a ballet composed by Ibert and the dense orchestration of some passages in Act One betrays the hand of his colleague. This only testifies to excellent collaboration between the two on this hybrid piece, which at times irresistibly brings to mind associations with film music – which is not surprising, given that both Ibert and Honegger had considerable experience in the field (the latter even “Napoleonic” experience, as the composer of the soundtrack to the silent film masterpiece directed by Abel Gance).

The friends showed infallible intuition: the premiere on 11 March 1937 – featuring Fanny Heldy as the Eaglet, Vanni Marcoux as the old soldier Flambeau and the American baritone Arthur Endrèze, highly regarded in France, as the demonic Chancellor Metternich – was a staggering success. A year later L’Aiglon triumphed at Brussels’ La Monnaie. After the war the opera returned to the stages of several French theatres; the 1952 staging at the Paris Opera, conducted by Cluytens, became legendary thanks to the soprano Géori Boué’s phenomenal interpretation of the eponymous character. The twilight did not come until the 1960s, with a general crisis in the popularity of the French repertoire. The revival of L’Aiglon began towards the end of last century – with moderate success. Had it not been for the award-winning live recording from La Maison Symphonique de Montréal conducted by Kent Nagano and published by Decca in 2016, the fruit of Ibert and Honegger’s collaboration might have remained forever in the archives, of no interest to anyone except opera historians.

Alexandra Samoulidou (L’Aiglon). Photo: Andreas Etter

This season L’Aiglon came to the Staatstheater Mainz, which stands on a square built on Bonaparte’s orders at a time when Mainz was the capital of the French department of Mont-Tonnerre. After an excellent experience with the local production of Idomeneo, I returned to the city on the Rhine, motivated more by curiosity than belief in the value of the forgotten adaptation of Rostand. I was very pleasantly surprised – even if L’Aiglon is not a masterpiece, it is definitely nicer to see a wise and thoughtful staging of an opera that is excellently cast, expertly conducted and performed with genuine engagement, than with yet another striking directorial vision of a work from the standard international repertoire, which in Poland rarely goes hand in hand with adequate preparation of the artists involved.

This time, too, the musical side of the production was in the hands of Hermann Bäumer, who will soon take over as artistic director of the State Opera in Prague. Luisa Kautz, born in 1987, a graduate of the Hochschule für Musik und Theater Hamburg, directed the staging, preparing it in collaboration with the set designer Valentin Mattka, the costume designer Tanja Liebermann, the projection designer Judith Selenko and the lighting director Frederik Wollk. In part of her concept Kautz consciously drew on the 1900 theatrical original: she had the Eaglet dressed in a snow-white uniform modelled on Jacques Doucet’s design for Sarah Bernhardt and the scene of his death resemble the finale of the famous Parisian production, in which Napoleon II was dying on a bed standing next to the elaborate cradle of the would-be successor to the French Emperor. This, however, was where the similarities ended. The Mainz production of L’Aiglon – the story of the Duke of Reichstadt, deprived of his father’s name, title and inheritance by the Holy Alliance, brought up at the Schönbrunn Castle as if in a golden cage, followed by the secret police of Metternich, who resolved to deny him accession to any throne in Europe at all costs – is a story of a gradual disintegration of the personality of Bonaparte’s only legitimate offspring, of the anguish of a man-child who tries unsuccessfully to break free from the custody of the Austrian chancellor and then sinks into the abyss of a terminal illness.

The harbingers of his ghastly phantasmagorias appear already Act One, when a precisely drawn diagram of a battle emerges from beneath a kitschy painting of mountains and the spectres of Napoleon’s soldiers descend from the walls. The horror intensifies in Act Two, played out in the almost empty space of a chamber hung with portraits of ancestors. This is when Metternich – in a brilliant scene reminiscent of the confrontation between Baron Scarpia and Tosca – utterly humiliates the Eaglet, showing unabashed contempt for his father, and then reproaches him for his weakness and ascribes to him all the Habsburg vices inherited from his mother. The ballet from Act Three becomes a pretext for the young man’s grotesque journey into the depths of his lost childhood, played out on a tiny stage – visible perhaps only through the eyes of his imagination – to the rhythm of the courtiers’ prancing at a masked ball. In Act Four the Eaglet’s escape is intertwined with a frenzied vision of the Battle of Wagram, experienced again following the death of the faithful Flambeau – in a setting reminiscent of an abandoned warehouse of memorabilia from Bonaparte’s glory days. In the finale the battle cloak of black eagle feathers gives way to a white bedspread lined with chick down that covers the body of the dying prince. “Meine Geburt und mein Tod sind meine ganze Geschichte” – my whole story comes down to birth and death. Luisa Kautz closes the tale of Napoleon’s son with an expressive theatrical gesture, against a background of the Eaglet’s fragmented memories and deathbed delusions.

The fifth act, finale. Photo: Andreas Etter

The title role was convincingly played by the young Greek soprano Alexandra Samoulidou, whose voice is sensual, dark in tone, perhaps too “feminine” at times – but on the other hand consistent with the more than century-old tradition of interpreting Rostand’s protagonist, standing halfway between boyish naiveté and never-fulfilled masculinity. An outstanding portrayal of Flambeau came from the American bass-baritone Derrick Ballard, whose performance was in line with the nineteenth-century buffo caricato convention, usually associated with the roles of braggart soldiers, but in this particular case marked by a strong note of tragedy. Another singer who caught my attention among the huge cast of L’Aiglon was Gabriel Rollinson. His Metternich was all the more sinister, as he poured venom into the Eaglet’s ear in free-flowing, beautifully constructed phrases produced by a baritone voice with a heartbreakingly beautiful sound, so rare these days: melancholic, smoky, resembling the voice of a young Andrzej Hiolski. In fact, each of the soloists in this production deserved separate praise, as did the members of the company’s chorus and the instrumentalists of the local Philharmonischer Staatsorchester, playing vigilantly under Bäumer with a luscious sound and enthusiasm rarely encountered in Polish ensembles, but testifying clearly to the musicians’ excellent rapport with the conductor.

“Droves of people watched,” Zygmunt Krasiński wrote, remembering the Eaglet’s funeral. All that remains to be said is that nearly two hundred years after those events the audience followed the tragic fate of Napoleon II on the Mainz stage in just as large numbers, though perhaps more attentively. The staging of the rediscovered opera by Ibert and Honegger will be presented “definitely for the last time” on 25 May. It is worth going to Mainz to see it, as the world is again turning brown.

Translated by: Anna Kijak

Znad Sundu do brzegów Wełtawy

Nie samym Wagnerem człowiek żyje. Ale z brakiem jakiejkolwiek spójnej polityki oswajania polskiego odbiorcy z jego twórczością pogodzić się już trudniej. Chyba w żadnym europejskim kraju – nie wyłączając Włoch, które tradycję wagnerowską mają dość osobliwą – nie wystawia się i nie grywa jego dzieł tak rzadko jak u nas. Owszem, czasem przez scenę przemknie Latający Holender albo Tannhäuser. Tu i ówdzie pokażą Parsifala. W Warszawie, po blisko półwiecznej przerwie od czasu premiery skróconej wersji w Poznaniu, porwą się na Tristana: zresztą nie wiadomo po co, bo produkcja TW-ON z 2016 roku okazała się pod każdym względem katastrofą.

Śpiewaków norymberskich doczekaliśmy się po wojnie tylko raz, w poznańskim Teatrze Wielkim, w wykonaniu co najwyżej poprawnym. Pierścień Nibelunga inscenizowano po 1945 dwukrotnie: pod koniec lat osiemdziesiątych w Warszawie i dwadzieścia lat temu we Wrocławiu. Trojgu dyrygentów odpowiedzialnych na stronę muzyczną tych przedsięwzięć – Gabrielowi Chmurze w przypadku Śpiewaków oraz Robertowi Satanowskiemu i Ewie Michnik, którzy przygotowali odpowiednio Ring warszawski i wrocławski – należą się wyrazy uznania za upór w realizowaniu ambitnych marzeń, zwłaszcza w tak niesprzyjających warunkach. Były to jednak marzenia pod wieloma względami na wyrost.

Tymczasem zbliża się sto pięćdziesiąta rocznica premiery całości Pierścienia na festiwalu w Bayreuth, do której cały świat muzyczny przygotowuje się już od dawna. W Polsce rocznica przejdzie bez echa, w przeciwieństwie do obchodów szykowanych u naszych zachodnich sąsiadów (co poniekąd oczywiste), ale także w Czechach, gdzie wagnerzyści zetkną się z Tetralogią co najmniej dwa razy, między innymi w nowej inscenizacji Slávy Daubnerovej, planowanej na trzech scenach praskiego Teatru Narodowego. Nawiasem mówiąc, scenografię do tej produkcji – realizowanej etapami, począwszy od premiery Złota Renu w lutym 2026 – zaprojektuje Boris Kudlička, od przyszłego sezonu dyrektor TW-ON, kostiumy zaś bydgoszczanka Dorota Karolczak, która od lat pracuje niemal wyłącznie za granicą (o jej znakomitej oprawie plastycznej Rodriga na Festiwalu Händlowskim w Getyndze pisałam już sześć lat temu).

Śpiewacy norymberscy w Kopenhadze. Jessica Muirhead (Ewa), Magnus Vigilius (Walter), Hanne Fischer (Magdalena) i Jacob Scov Andersen (Dawid). Fot. Miklos Szabo

Wielbicielom twórczości Wagnera nie pozostaje zatem nic innego, jak tłuc się po całej Europie i wyszukiwać perły, jakich w Polsce nie uświadczy jeszcze co najmniej kolejne pokolenie melomanów. Na Śpiewaków norymberskich do Kopenhagi wybierałam się jednak pełna obaw – po rozczarowującej muzycznie i przygotowanej w bardzo nierównej obsadzie premierze inscenizacji Laurenta Pelly’ego w Teatro Real, zrealizowanej w koprodukcji z Den Kongelige Opera i Národním divadlem w Brnie. Madryckie przedstawienie znałam wyłącznie z transmisji. Wizualnie spodobało mi się nadzwyczaj, zupełnie mnie jednak nie przekonała interpretacja Pabla Herasa Casado: płaska, chwilami wręcz nudna i w całości pozbawiona wyrazu.

Tutaj za pulpitem dyrygenckim stanął jednak Axel Kober, stary wagnerowski wyga, który porwał świetnie przygotowaną orkiestrę Opery Kopenhaskiej od pierwszych taktów uwertury, prowadzonej lekką ręką, w żywych, ale niezagonionych tempach, z odpowiednią dozą niezbędnego, nieocierającego się wszakże o groteskę patosu. Osłupiałam z zachwytu, gdy ze sceny dobiegł śpiew chóru: mięsisty, zniuansowany dynamicznie, nienaganny intonacyjnie, z doskonale podanym i wyraźnie przemyślanym tekstem. A potem było jeszcze lepiej – mistrzostwo Kobera dało o sobie znać nie tylko w eksponowaniu charakterów poszczególnych postaci, lecz także w mądrym uwypuklaniu kontrastów tej partytury: między farsą a tragedią, monologami już to pełnymi czułości, już to ziejącymi nienawiścią, fakturą pięknie rozrzedzoną w duetach miłosnych i gęstą jak splot jedwabnika w oszałamiającej trawestacji Bachowskiej polifonii w finale aktu II.

Śpiewacy norymberscy są arcydziełem „stylu dojrzałego”, operą pełną sprzeczności i pułapek interpretacyjnych, których uniknęli zarówno dyrygent, jak zespół inscenizatorów. Laurent Pelly wyreżyserował całość w bardzo oszczędnej i pięknie operującej symbolem scenografii Caroline Ginet, z kostiumami projektu własnego i Jean-Jacquesa Delmotte’a. Akcja rozgrywa się w jednolitej przestrzeni, wyznaczonej przez kilka monumentalnych podestów i pionowych paneli, które na zmianę tworzą iluzję kościoła św. Katarzyny, nocnego nieba nad plątaniną ulic Norymbergi i rozległych błoni nad rzeką Pegnitz w Szwajcarii Frankońskiej. Resztę dopowiadają nieliczne rekwizyty: złocona rama, w której odchodzący w przeszłość meistersingerzy tłoczą się jak na staroświeckim portrecie; albo płótno z kolorowym górskim landszaftem, które w finale złowieszczo zblednie i opadnie, niczym zapowiedź nadciągającej katastrofy. Podobnych zwiastunów jest w tej inscenizacji więcej. Pelly przeniósł narrację na przełom XIX i XX wieku, w czas poprzedzający I wojnę światową, wplótł w nią jednak sygnały późniejszego zła. Tekturowe domki, z których scenografka zbudowała średniowieczną Norymbergę i które tłum w końcówce drugiego aktu obrócił w perzynę, w akcie III piętrzą się stosem śmieci, wciśniętym w głąb sielankowej scenerii. Kiedy Beckmesser zakrada się do warsztatu Sachsa, niespodziewanie truchleje na widok zawieszonego pod powałą pęku butów, który u części widzów wzbudza nieodparte skojarzenia z upiorną ekspozycją w muzeum Auschwitz-Birkenau.

Śpiewacy norymberscy. Finał II aktu. Fot. Miklos Szabo

Wszystko to jednak dociera na widownię jak przez mgłę, ledwie muśnięte, zasugerowane subtelną zmianą światła, rozładowane wybuchami śmiechu w świetnie rozegranych scenach farsowych. Od początku zwraca jednak uwagę misternie zbudowana postać Beckmessera, który ze sfrustrowanego łajdaka przeistacza się w budzącą współczucie ofiarę – szyderstwa tłumu, agresji Dawida, bezwzględności Sachsa. To zasługa nie tylko reżysera, ale też dyrygenta i niezwykle inteligentnego śpiewaka (Tom Erik Lie), który swą serenadą w II akcie wzbudza niepohamowaną wesołość, ale gdy na turnieju śpiewa „Morgen ich leuchte”, chichot grzęźnie nam w gardle, później zaś, kiedy zgodnie z intencją kompozytora rzuca się chyłkiem w tłum, czujemy w ustach gorzki smak wstydu.

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że zaczynam ocenę obsady właśnie od Beckmessera, ale chyba po raz pierwszy zobaczyłam na scenie żywego, niedoskonałego człowieka, a nie groteskową figurę podstarzałego zalotnika. Pęknięta jest także postać Sachsa, w którego finałowej przemowie zaczynają pobrzmiewać tony mrożące krew w żyłach – tym bardziej dobitnie, że wspaniały, złocisty w barwie bas-baryton Johana Reutera zdaje się śpiewać całkiem o czymś innym. Duński artysta stworzył w tej partii jedną z najbardziej zapadających w pamięć kreacji, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia: głosem niedużym, ale prowadzonym po mistrzowsku, z niewiarygodnym wyczuciem słowa i niesionych przez nie treści. W tym miejscu powinnam rozpocząć litanię pochwał pod adresem wszystkich, doskonale obsadzonych w swych rolach śpiewaków. Niech mi będzie wybaczone, że wspomnę tylko o wspaniałej Ewie w ujęciu obdarzonej świetlistym lirycznym sopranem Jessiki Muirhead; niezwykle przekonującym, także urodą żarliwego młodzieńczego tenoru Jacobie Scovie Andersenie (Dawid); wzruszającej ciepłem głosu mezzosopranistce Hanne Fischer w roli Magdaleny; oraz nieoczywistym, bardziej kruchym i zagubionym niż imponującym potęgą autorytetu Jensie-Eriku Aasbø w basowej partii Wita Pognera. Spośród protagonistów odrobinę słabiej wypadł Magnus Vigilius, dysponujący zdrowym i pięknym w barwie, lecz niezbyt elastycznym Jugendlicherheldentenorem – choć i tak uważam, że duński śpiewak plasuje się w pierwszej dziesiątce najlepszych odtwórców roli Waltera na świecie.

Świadoma, że Wagnera muszę nasłuchać się na zapas, następnego dnia ruszyłam do Pragi – na Zygfryda, czyli kolejną zapowiedź przyszłorocznej trasy koncertowej z całością Pierścienia Nibelunga na instrumentach z epoki, pod batutą Kenta Nagano. Pisałam już o tym na łamach „Tygodnika Powszechnego”, nie wdając się jednak w szczegóły istotne z punktu widzenia obecnej relacji. Po pierwsze, że prezentacja poszczególnych członów Tetralogii w tym ujęciu rozpoczyna się w stolicy Czech, nie bez powodu jedynym mieście środkowoeuropejskim na trasie Dresdner Festspielorchester i Concerto Köln, dokąd Pierścień trafił niespełna dekadę po prapremierze w 1876. Po drugie, że projekt „Ring historisch informiert” nie sprowadza się wyłącznie do rekonstrukcji historycznego składu orkiestry. To potężne, długofalowe przedsięwzięcie, realizowane z udziałem muzykologów, historyków teatru, językoznawców i antropologów – mające na celu nie tylko odtworzenie pierwotnego brzmienia Tetralogii, ale też jej kontekst kulturowy: ówczesną praktykę podawania tekstu, sposób kształtowania dramaturgii i zgodną z duchem epoki koncepcję czasu muzycznego.

Zygfryd w Pradze. Kent Nagano. Fot. Václav Hodina

Jak się łatwo domyślić, projekt od początku zyskał tyluż entuzjastów, ilu zagorzałych przeciwników – zwłaszcza wśród wielbicieli stentorowych, rzekomo wagnerowskich głosów. Przyznaję, że słuchając poprzednich członów „historycznego” Pierścienia z nagrań, też miałam wątpliwości, zwłaszcza co do obsady Walkirii, moim zdaniem zanadto „charakterystycznej”, niedostającej poziomem do oczekiwań samego kompozytora, który swych wymarzonych bohaterów poszukiwał wśród najsprawniejszych wykonawców partii z oper Rossiniego, Donizettiego i Meyerbeera. Do sztuki dyrygenckiej Kenta Nagano mam jednak stosunek nabożny, i to od początku mojej kariery w zawodzie krytyka muzycznego. To on przekonał mnie do symfoniki Brucknera – interpretacjami rozjaśniającymi pogmatwaną fakturę tych utworów i uwalniającymi je spod dyktatu ulubionego przez innych kapelmistrzów muzycznego „barbarzyństwa”. To on zdumiał mnie wszechstronnością swojego talentu, za której sprawą równie przenikliwie odczytuje partytury Beethovena i Brahmsa, jak Messiaena i kompozytorów współczesnych.

Nie zaskoczyło mnie więc, że głównym bohaterem praskiego koncertowego wykonania Zygfryda w Operze Państwowej okazała się orkiestra – mimo rozbudowanego składu bynajmniej nie homogeniczna, uwydatniająca osobliwości brzmieniowe poszczególnych grup, czasem nawet pojedynczych instrumentów. Z gęstej masy orkiestrowej zaczęły wyłaniać się nie tylko motywy przewodnie, ale też mniej oczywiste elementy Wagnerowskiej retoryki muzycznej: szerokie frazowanie, dyskretne glissanda, mocno zaakcentowane portamenta. W kwintecie nareszcie na pierwsze miejsce wysunęły się przemawiające niemal ludzkim głosem altówki, w dętych odezwał się szum listowia i pohukiwania leśnych stworów, w perkusji – świsty i pomruki nieubłaganych żywiołów. Całość zyskała całkiem inny koloryt – za sprawą niższego stroju, odmiennej konstrukcji i budulca instrumentów, a w rezultacie także szczegółów artykulacji.

Publiczność powoli oswaja się z wykonawstwem historycznym XIX-wiecznej muzyki instrumentalnej; próby rekonstrukcji ówczesnych praktyk wokalnych wciąż jednak trafiają na opór, także w kontekście formy operowej. Dotyczy to zwłaszcza tak zwanego śpiewu wagnerowskiego, który na dobrą sprawę jest konstruktem anachronicznym, wykształconym kilkadziesiąt lat po śmierci kompozytora, częściowo za sprawą mylnej interpretacji jego pierwotnych intencji. Tymczasem Wagnerowi zależało na specyficznej barwie i ekspresji, przywodzących na myśl brzmienie naturalnego głosu mówionego – w połączeniu z techniką, którą dziś kojarzy się prawie wyłącznie z włoską i francuską operą romantyczną. Przede wszystkim zaś kompozytor wymagał od swoich śpiewaków umiejętności „opowiadania” muzyką, budowania roli na zasadach obowiązujących ówczesnych aktorów dramatycznych.

Zygfryd. Na pierwszym planie Derek Welton (Wędrowiec). Fot. Václav Hodina

Od tego wyszli uczestnicy projektu Dresdner Musikfestspiele i o tym wspominał sam Nagano, podkreślając, jak trudno znaleźć śpiewaków wystarczająco utalentowanych, a zarazem skłonnych wyzbyć się żądzy popisu i poświęcić wiele miesięcy na interpretację tekstu, opanowanie i zintegrowanie dawnych technik aktorskich z praktyką wokalną. Trudno zatem się dziwić, że w przedsięwzięciu uczestniczą artyści mniej znani, często stawiający pierwsze kroki w wykonawstwie twórczości Wagnera. To pierwszy zakrojony na taką skalę eksperyment w historii. Muzycy, nie wyłączając dyrygenta, uczą się także na błędach. Mam wrażenie, że w Zygfrydzie zbliżyli się wreszcie do upragnionego celu: świadczy o tym choćby powierzenie roli tytułowej Thomasowi Blondelle, dysponującemu głosem niezbyt dużym, ale świetnie postawionym i atrakcyjnym w barwie – co w połączeniu z przemyślaną interpretacją postaci pozwoliło mu wcielić się w Zygfryda zgodnego zarówno z literą libretta, jak i partytury: przedwcześnie rozwiniętego, a przy tym naiwnego i chwilami okrutnego nastolatka, który rozpaczliwie zmaga się z kryzysem dojrzewania.

W trzecim akcie Blondelle znalazł doskonałą partnerkę w osobie Åsy Jäger, Brunhildy młodzieńczej, obdarzonej roziskrzonym sopranem o potężnym, na ogół jednak umiejętnie kontrolowanym wolumenie. Bracia Nibelungowie – Christian Elsner jako Mime i Daniel Schmutzhard w roli Alberyka – w pełni zaufali partyturze, nie próbując podkreślać moralnej brzydoty swych bohaterów środkami typowymi dla śpiewu charakterystycznego. W ten sposób, na przekór wciąż obowiązującej praktyce wykonawczej, stworzyli postaci niejednoznaczne, naznaczone wyraźnym rysem tragizmu. Doskonałym pomysłem – zgodnym skądinąd z konwencją epoki – było umieszczenie Fafnera w głębi sceny i wyposażenie go w metalową tubę, dzięki czemu głos smoka brzmiał tym bardziej przepastnie i złowieszczo (Hanno Müller-Brachmann wyszedł na proscenium tylko na ostatnie, przedśmiertne frazy olbrzyma, zaśpiewane już naturalnym głosem, jakby na znak utraty jego czarodziejskiej mocy). Szkoda, że nie wspomniano z nazwiska znakomitego chłopięcego sopranisty z Tölzer Knabenchor w roli Leśnego Ptaszka. Odrobinę rozczarowała mnie tylko Gerhild Romberger (Erda), dysponująca mezzosopranem pozbawionym niezbędnego w tej partii bogactwa brzmienia i kontraltowej głębi, co jednak udało się w pewnym stopniu zniwelować znakomitym aktorstwem.

Najwspanialszą kreację wieczoru stworzył jednak Derek Welton. Od czasu, kiedy ostatni raz słyszałam go w roli Wędrowca, jego głos nabrał szlachetności i autorytetu, przede wszystkim jednak doskonale przysłużyło mu się obniżenie stroju orkiestry do wersji pierwotnej. Australijski śpiewak swobodniej porusza się w dolnym zakresie swego jędrnego i soczystego bas-barytonu, co kiedyś wiązało się z rozrzedzeniem barwy na górnych dźwiękach tej dość wysokiej partii. Tym razem, pod czujną batutą Nagano, Welton sięgnął ideału – z tak muzykalną interpretacją postaci Wędrowca, przemyślaną, wywiedzioną wprost z tekstu i podpartą nieskazitelną techniką wokalną, nie miałam do czynienia od dawna.

Podobnych przeżyć, może jeszcze bardziej intensywnych, spodziewam się w przyszłym sezonie – nie tylko w Pradze i Kopenhadze, ale i wszędzie, gdzie twórczość Wagnera wciąż jest przedmiotem zachwytów, dociekań i niekończących się polemik. Na szczęście lubię podróżować.

Teatr na peryferiach

Dziś będzie bardzo gorzko. W najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” mój tekst po warszawskiej premierze Ariadny na Naksos: mniej recenzja, bardziej podsumowanie przed zmianą warty, która nastąpi jeszcze przed rozpoczęciem nowego sezonu. TW-ON istotnie jest teatrem jedynym w swoim rodzaju – i nie chodzi o rzekomą progresywność, raczej o przekształcenie go w przestrzeń spektakularnych widowisk, które do historii współczesnej reżyserii wnoszą niewiele, za to zyskują coraz to większą liczbę nowej, niespecjalnie zainteresowanej operą publiczności. I co gorsza, z sezonu za sezon wypadają coraz gorzej pod względem muzycznym, mimo obecności na scenie wschodzących i ustabilizowanych gwiazd wokalistyki, które w Warszawie – z obiektywnych względów – wypadają zdecydowanie bladziej niż w innych teatrach światowych. A widzom i tak to nie przeszkadza. Słuchaczom już owszem. O ludziach teatru nie wspomnę. Spoglądam w przyszłość TW-ON z niepokojem, ale i z nadzieją. Że wyleczymy się z kompleksów i dorównamy tak znakomitym scenom prowincjonalnym (lub, jeśli kto woli, lokalnym), jak Oper Frankfurt, Janáčkovo Divadlo w Brnie albo Welsh National Opera. Oby te marzenia – nie tylko moje – wreszcie się kiedyś spełniły.

Teatr na peryferiach

Qui morte victa praenites

Drodzy Kochani, to już jedenasta Wielkanoc z Upiorem. Wielkanoc późna, kwietna i ciepła, w zapachu czeremchy, jabłoni, narcyzów i hiacyntów – z każdym kolejnym rokiem przywołującym wspomnienia coraz bardziej odległej przeszłości. Za wiosennym wskrzeszeniem jedności i nadziei tęsknią też jednak i młodzi – przerażeni okrucieństwem i głupotą otaczającego nas świata, zgiełkiem wojen, niepewnością jutra, po które wyciągają ręce ludzie bezwzględni, obojętni na cudzą krzywdę i bezradność. Radujmy się więc, ale świadomie. Czerpmy z muzycznej skarbnicy wieków z pożytkiem dla wszystkich. Przestańmy nieść muzykę na sztandarach ideologii. Przestańmy nią walczyć z czymkolwiek. Każdemu według potrzeb, od każdego na miarę jego sił. Przestańmy szkodzić, a dobro przyjdzie samo.

Kręta droga do Kilkenny

Zanim złożę Państwu świąteczne życzenia, zapowiem jeszcze wydarzenia ostatniego dnia gdańskiego festiwalu. Z popołudniowym wielkanocnym recitalem w Ratuszu Głównego Miasta wystąpi Krzysztof Garstka, grając na klawesynie utwory z drugiego Notenbüchlein für Anna Magdalena Bach. Tegoroczny Actus Humanus Resurrectio zakończy koncert zespołu Les Musiciens de Saint-Julien pod dyrekcją François Lazarevitcha i z udziałem tenora Roberta Getchella – w omówionym poniżej programie, złożonym z przebojów tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Wieczór finałowy we Dworze Artusa będzie również transmitowany na antenie Dwójki. Przybywajcie tłumnie!

***

„Zawsze twierdziłem, że się nie wyznaję na literaturze, jeszcze mniej na muzyce, nie mam pojęcia o malarstwie, a już nic nie wiem o rzeźbie; myślę jednak, że trochę się znam na śpiewaniu” – napisał James Joyce w nieopublikowanym nigdy liście, wysłanym 18 marca 1930 roku do pewnej angielskiej aktywistki politycznej. Każdy, kto poweźmie zamiar wskrzeszenia fenomenu irlandzkiej muzyki tradycyjnej, powinien wziąć przykład z największego irlandzkiego pisarza wszech czasów. Bo choćby nie wiem jak pieczołowicie studiował źródła, i tak cała jego wiedza o muzyce nie zda się na nic, jeśli nie wesprze jej znajomością sztuki śpiewu. Tylko pod tym warunkiem pojmie istotę tych modalnych melodii, które inaczej brzmią na zachodnim wybrzeżu Irlandii, inaczej zaś w Dublinie, inną treść z sobą niosą w Donegal, a jeszcze inną w Ulsterze. Kto się nie zna na śpiewaniu, ten nie wychwyci różnicy między bogato ornamentowanym stylem sean-nōs a lamentem caoineadh, który był kiedyś nieodłącznym składnikiem irlandzkiego rytuału pogrzebowego. Nie zrozumie słownego malarstwa w pieśniach o krabach, które wyżerają oczy topielcom, w opowieściach o wielkich bitwach i jeszcze większym głodzie, w balladach o schadzce z dziewczyną, której skóra jest bielsza i miększa niż puch morskich ptaków. Ktoś taki nie pojmie, że w Irlandii nawet instrumenty nucą, krzyczą i zawodzą. Że nawet Ulissesa Joyce’a nie należy czytać, tylko śpiewać – a jeśli już czytać, to na głos, biorąc przykład z samego autora, który ponoć nie na literaturze się wyznawał, tylko właśnie na śpiewaniu.

Irlandzki harfiarz Patrick Byrne (ok. 1794-1863). Kalotypia Davida Octaviusa Hilla i Roberta Adamsona, 1845. Ze zbiorów Scottish National Gallery w Edynburgu

Niewiele brakowało, by irlandzka tradycja muzyczna przepadła bezpowrotnie w XX wieku – stuleciu globalnych konfliktów i kryzysu kultury symbolicznej. Zaczęła się odradzać na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, z daleka od domu – w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Australii, wskrzeszana nie przez dostojnych muzykologów, tylko młodych buntowników, związanych przede wszystkim ze sceną rockową i punkową. Za ich sprawą większość słuchaczy do dziś kojarzy muzykę irlandzką z dość wybuchową mieszanką Celtic Fusion, łączącą stosunkowo niedawne, przeważnie XIX-wieczne melodie z Zielonej Wyspy z angielskim folkiem, amerykańskim country, bluegrassem, reggae, a nawet hip-hopem.

Nadszedł jednak czas wizjonerów, którzy zaczęli wracać do najstarszych zapisów muzyki irlandzkiej, często zachowanej w tak nieoczywistych źródłach, jak Fitzwilliam Virginal Book z początku XVII stulecia albo podręcznik The Dancing Master, opublikowany w 1651 roku przez Johna Playforda. Największe skarby kryją się jednak w antologiach XVIII-wiecznych, między innymi wydanej w 1724 roku w Dublinie A Collection of the Most Celebrated Irish Tunes, przede wszystkim zaś w skompilowanym przez Johna Lee zbiorze utworów Turlougha O’Carolana, być może ostatniego prawdziwego irlandzkiego barda, niewidomego mistrza harfy cláirseach – masywnego instrumentu o pudle rezonansowym żłobionym w litej kłodzie wierzby lub dębu, z metalowymi strunami o bardzo mocnym naciągu, które zarywano lub uderzano paznokciem. Opanowanie techniki gry na cláirseach, a zwłaszcza trudnej sztuki tłumienia wybrzmiewających strun, wymagało od przyszłych wirtuozów co najmniej dziesięciu lat żmudnych ćwiczeń.

Tablica pamiątkowa Turlough O’Carolana w Katedrze św. Patryka w Dublinie

Nic zatem dziwnego, że większość rekonstruktorów prastarych irlandzkich instrumentów –na przykład liry tiompán albo wielkich dud bojowych, zwanych píob mhór – skupia się wyłącznie na „muzealnym” odtworzeniu ich kształtu i mechanizmu wytwarzania dźwięku. Żeby jednak tchnąć życie w ten zapomniany repertuar, trzeba całkiem innego podejścia. Na początek należy prześledzić skomplikowaną sieć wpływów i inspiracji. Wspomniany już Turlough O’Carolan harmonijnie łączył w swoich kompozycjach ludową tradycję irlandzką i wysoki styl nadwornych bardów z elementami twórczości współczesnych mu barokowych kompozytorów włoskich, między innymi Arcangela Corellego i Francesca Geminianiego. Reel, taniec w metrum parzystym, wykonywany albo w miękkich butach, albo – jako jedna z odmian irlandzkiego stepu – w specjalnym twardym obuwiu na obcasie i z klockiem z przodu, przywędrował na Zieloną Wyspę ze Szkocji, a w XVIII wieku zyskał popularność również na kontynencie, między innymi we Francji. Specyficzne instrumentarium i techniki wokalne przetrwały nie tylko na Wyspach Brytyjskich, lecz także w lokalnych celtyckich społecznościach na terenie francuskiej Bretanii oraz w hiszpańskiej Galicji i Asturii.

François Lazarevitch. Fot. Jean-Baptiste Millot

Są tacy, którym wystarczy sięgnąć do archiwalnych nagrań śpiewów i tańców z tamtych regionów, są też i bardziej dociekliwi, którzy zaczną dociekać celtyckich inspiracji w mniej oczywistym repertuarze – od francuskich suit barokowych, przez spuściznę Henry’ego Purcella i „bretońską” operę komiczną Dinorah Giacoma Meyerbeera, aż po twórczość Edwarda Elgara. Irlandzką harfę cláirseach zestawią z XVII-wieczną włoską arpa tripla. Irlandzkie dudy uilleann pipes zastąpią niemieckim hümmelchen, znanym z pism Praetoriusa, zamiast skrzypiec irlandzkich wybiorą instrument barokowy. Tani blaszany flażolet – popularny wśród XIX-wiecznych irlandzkich robotników – pożenią z wytworną teorbą i violą da gamba. I zaproszą do wspólnego muzykowania amerykańskiego śpiewaka o szkocko-irlandzkich korzeniach.

Tak rodzi się nowe Celtic Fusion – tym razem nie z punkiem ani bluegrassem, tylko z barokiem przepuszczonym przez filtr muzyki tradycyjnej. Ten piękny mariaż może uwieść słuchacza nie tylko bogactwem brzmienia, ale i nieodpartą potęgą muzycznego żywiołu.

Bolończyk na dworze Tudorów

Jesteśmy już na półmetku Actus Humanus Resurrectio, zapowiadam więc jutrzejsze wydarzenia. Na popołudniowym recitalu w Ratuszu Głównego Miasta carillonistka Monika Kaźmierczak zagra utwory klawiszowe Williama Crofta. Wieczorem, we Dworze Artusa, La Compagnia del Madrigale pod kierunkiem Giuseppe Maletta przedstawi lamentacje i motety pokutne Alfonsa Ferrabosco Starszego (ten koncert będzie transmitowany w Dwójce). Przybywajcie tłumnie!

***

Jakim sposobem Alfonso Ferrabosco, pierworodny z co najmniej ośmiorga dzieci włoskiego kompozytora Domenica Marii, dostał się na służbę królowej Anglii Elżbiety? Trudno połapać się w zawiłych parantelach bolońskiej rodziny muzyków, wiele jednak wskazuje, że Alfonso po raz pierwszy trafił na Wyspy w 1550 roku, w wieku zaledwie siedmiu lat, razem ze swym stryjem Girolamem. Wcześniej jednak towarzyszył artystycznym podróżom ojca, który w 1546 roku, po latach spędzonych w chórze Bazyliki św. Petroniusza w Bolonii, został mianowany magister puerorum Cappelli Giulia w Bazylice Piotrowej na Wzgórzu Watykańskim. Niewykluczone, że do promocji Domenica przyczynił się opublikowany rok wcześniej w Wenecji zbiór Primo libro d’i Madrigali de diversi eccellentissimi autori a misura di breve, wśród których znalazło się także czterogłosowe Io mi son giovinetta do tekstu Boccaccia, madrygał, którego temat wykorzystał później Palestrina w Missa primi toni i wydanej pośmiertnie Missa sine nomine. Obowiązki rodzinne zmusiły jednak kompozytora do powrotu do rodzinnej Bolonii, gdzie rok później objął stanowisko maestro di cappella u świętego Petroniusza. Do Rzymu powrócił w 1550 roku, przyjęty na służbę w Kaplicy Sykstyńskiej.

Mały Alfonso uczył się wówczas gry na lutni. Dziewięć lat po pierwszej wyprawie do Anglii, w wieku niespełna dwudziestu lat, został muzykiem na dworze Karola de Guise, kardynała Lotaryngii. Ojciec już wcześniej, w 1555 roku, musiał ustąpić ze stanowiska w Kaplicy Sykstyńskiej, podobnie jak Palestrina – po dekrecie papieża Pawła IV, który dopuszczał do służby w Cappella pontificia wyłącznie muzyków żyjących w celibacie. Wszystkim usuniętym z zespołu muzykom przyznano hojną rekompensatę w wysokości sześciu skudów miesięcznie. Dzięki temu Domenico mógł zostać w Rzymie i objąć na pewien czas kierownictwo chóru w bazylice św. Wawrzyńca in Damaso – a oprócz tego zatroszczyć się o przyszłość najstarszego syna, uzgodniwszy z senatem Bolonii, że Alfonso przejmie po jego śmierci stanowisko pisarza miejskiego, oraz pozostałych dzieci, którym zapisał swój pokaźny majątek.

El Greco, portret Karola de Guise (ok. 1672). Ze zbiorów Kunsthaus Zürich

W 1562 roku Alfonso postanowił jednak wyjechać na stałe do Anglii i rozpoczął służbę u Elżbiety I jako nadworny lutnista i kompozytor. Jego podejrzanie wysoka pensja od razu wzbudziła podejrzenia, że muzyk świadczy królowej także inne usługi, być może jest nawet jej szpiegiem. „Mistrz Alfonso” nieustannie krążył między Anglią a Starym Kontynentem, podróżując nie tylko do Włoch, ale i Francji. W roku 1564 spędził kilka miesięcy na dworze Alessandra Farnese, kardynała protektora Królestwa Polskiego przy Stolicy Apostolskiej w Rzymie. Trzy lata później królowa Elżbieta przyznała mu dożywotnią rentę. Z kolejnych pobytów za granicą, między innymi w Paryżu i Bolonii, Alfonso powrócił w 1570 roku, bez wymaganego zezwolenia papieskiej inkwizycji, czego skutki odczuł boleśnie dwa lata później, po śmierci ojca, kiedy skonfiskowano zapisaną mu w testamencie część spadku.

Alfonso Ferrabosco popadł w poważne tarapaty finansowe. W pewnym momencie zwrócił się nawet o pomoc do Thomasa Radclyffe’a, jednego z najbardziej wpływowych dworzan królowej Elżbiety. W roku 1577 na kompozytora spadł kolejny cios: oskarżono go o morderstwo trudnego dziś do zidentyfikowania włoskiego muzyka na usługach Philipa Sidneya, syna hrabiego Leicester. Alfonso został wprawdzie oczyszczony z zarzutów, na pewien czas stracił jednak względy królowej. Rok później jakimś sposobem przedostał się do Włoch, zostawiając dzieci pod opieką Gomera van Awsterwyke, zaprzyjaźnionego muzyka na dworze Elżbiety. Mimo obietnic Alfonso nie wrócił jednak do Anglii. W 1582 roku wstąpił na służbę do Karola Emanuela, księcia Sabaudii. Rok później odzyskał spadek po ojcu i zwrócił się do królowej z prośbą o przywrócenie opieki nad dziećmi. Spotkał się jednak z nieprzejednaną odmową. Swoich ojcowskich praw dochodził bezskutecznie aż do przedwczesnej śmierci w 1588 roku, w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat. Zmarł w ojczystej Bolonii i spoczął na cmentarzu przy Bazylice św. Franciszka.

Nicholas Hilliard, portret królowej Elżbiety I, 1573-75. Walker Art Gallery w Liverpoolu

Jako kompozytor we Włoszech nie odznaczył się niczym szczególnym. Stał się jednak pionierem madrygału w Anglii. Wprawdzie prawdziwe madrygałowe szaleństwo rozpoczęło się na Wyspach dopiero po wydaniu zbioru Musica transalpina, opublikowanego wkrótce po zgonie Alfonsa przez angielskiego śpiewaka Nicholasa Yonge’a – niemniej to Alfonso Ferrabosco zasiał ziarno pod rozwój tego gatunku na Wyspach. Tworzył w stylu przynależnym wcześniejszej epoce: jego utwory więcej miały wspólnego ze spuścizną Cypriana de Rore, Orlanda di Lasso i własnego ojca, niż z tym, co kluło się wówczas w głowach Luki Marenzia i Claudia Monteverdiego. Celnie jednak trafiały w gust Anglików, przywiązujących większą wagę do sprawności warsztatu niż innowacji, które z czasem miały zaważyć na charakterze dojrzałego włoskiego madrygału. Biegłość techniczną Alfonsa doceniał zarówno zaprzyjaźniony z nim William Byrd, jak i utrzymujący z nim luźniejsze stosunki Thomas Morley i Thomas Tallis.

La Compagnia del Madrigale. Fot. Alessandro Violi

Dwie księgi swoich pięciogłosowych madrygałów Alfonso Ferrabosco opublikował w Wenecji w 1587 roku. Jego motety, lamentacje, antyfony i utwory na chór a cappella zachowały się w antologiach bądź w rękopisach. Nie ma w nich charakterystycznych dla włoskiej twórczości tego czasu chromatyzmów, nie ma też żadnych oznak typowego dla jego współczesnych malarstwa dźwiękowego. Są za to precyzja i dyscyplina – wynikające być może z niedostatku kompozytorskiej inwencji, co jednak bardziej prawdopodobne, z poczucia nieustannej obcości, z niespełnionej chęci dorównania pozycją starszym przedstawicielom bolońskiego rodu, z drugiej zaś strony – z potrzeby spełnienia oczekiwań przybranej ojczyzny, która wpierw wyniosła go na piedestał, potem zaś, bezlitośnie, pozbawiła wszystkiego, co najważniejsze.

A Jeremiasz usiadł płacząc

Zapowiedzi Actus Humanus ciąg dalszy. Jeszcze raz przypominam o dzisiejszej inauguracji (szczegóły w poprzednim wpisie). Jutro po południu, w Ratuszu Głównego Miasta, wirginalista Maciej Skrzeczkowski przedstawi utwory klawiszowe Johna Bulla (retransmisja w Dwójce w Poniedziałek Wielkanocny o godzinie 15.00). Wieczorem o 20.00, we Dworze Artusa, zespół The Tallis Scholars pod dyrekcją Petera Phillipsa wystąpi z Lamentacjami Jeremiasza swojego patrona (komentarz poniżej) – ten koncert będzie transmitowany w Dwójce. Pojutrze dwa wydarzenia festiwalowe: Ewa Mrowca kontynuuje prezentację utworów klawesynowych D’Angleberta w Ratuszu Staromiejskim, Les Arts Florissants pod kierunkiem Williama Christiego i z udziałem Ilji Aksionova (haute-contre) oraz Padraica Rowana (bas) przedstawią dalszy ciąg Leçons de Ténèbres Charpentiera (ten koncert będzie retransmitowany w Wielką Sobotę o godzinie 10.00). Omówienia programów obu piątkowych występów znajdą Państwo w archiwum strony. Przybywajcie tłumnie!

***

Nie ma smutniejszego dnia w całym żydowskim kalendarzu. Tisza be-Aw, czyli dziewiąty dzień miesiąca aw, przypadającego na przełomie obecnego lipca i sierpnia, jest świętem obchodzonym w rocznicę zburzenia obu Świątyń Jerozolimskich. Poprzedzają je pokutne Trzy Tygodnie, zwane też Bejn ha-Mecarim, czyli żałobą „między nieszczęściami”. Przez cały ten czas nie wolno urządzać wesel, strzyc włosów i bród, kupować nowej odzieży ani uprawiać muzyki. Lepiej nie wdawać się w żadne spory i kłótnie, bo to zły okres dla wszystkich Żydów. W ostatnich dziewięciu dniach żałoba staje się jeszcze bardziej dotkliwa: wierni powstrzymują się od spożywania mięsa i picia wina, zwoje Tory pozbawia się wszelkich dekoracji, znad aron ha-kodesz, szafy ołtarzowej w synagodze, zdejmuje się zdobny parochet, w dniu święta zastępując go czarną żałobną kotarą.

Na koniec dnia poprzedzającego Tisza be-Aw można się jeszcze posilić – w tradycji aszkenazyjskiej zwykle jajkiem na twardo posypanym popiołem. Potem obowiązuje już całkowita wstrzemięźliwość od przyjmowania płynów i pokarmów, zakaz zbliżeń seksualnych, mycia i pielęgnowania ciała oraz noszenia skórzanych butów. Podczas świątecznego nabożeństwa synagoga tonie w mroku. Zapalają się tylko świeczki umożliwiające śledzenie tekstu modlitw oraz Lamentacji Jeremiasza – księgi wchodzącej w skład Hamesz Megilot, czyli pięciu zwojów, z których każdy odczytuje się w dzień innego spośród pięciu najważniejszych świąt żydowskich.

Rembrandt, Jeremiasz opłakujący zburzenie Jerozolimy, 1630. Ze zbiorów Rijksmuseum w Amsterdamie

Zarówno autorstwo, jak i czas powstania Lamentacji do dziś są przedmiotem sporu historyków i teologów. Zdaniem jednych są dziełem samego proroka Jeremiasza i zostały spisane wkrótce po zniszczeniu Pierwszej Świątyni w 586 roku p.n.e. Inni datują je nawet na okres panowania dynastii Machabeuszy, rządzących w Judei aż do 37 r. p.n.e., kiedy władzę odebrał im Herod Wielki. Pięć zawartych w księdze poematów, wyrażających bezbrzeżny smutek po zdobyciu Jerozolimy przez wojska pod wodzą Nabuchodonozora II, króla Babilonii z dynastii chaldejskiej, charakteryzuje się zarówno kunsztownym stylem, jak i niezwykle wyrafinowaną formą, w pierwszych czterech wierszowanych rozdziałach podporządkowaną wymogom akrostychu alfabetycznego. Każdy z rozdziałów – z wyjątkiem trzeciego – liczy dwadzieścia dwa wiersze. W rozdziałach pierwszym, drugim i czwartym początkowe litery wersów odpowiadają 22 kolejnym znakom pisma hebrajskiego. Rozdział trzeci ma sześćdziesiąt sześć wersów, wciąż jednak jest akrostychem: wiersze rozpoczynające się od tej samej litery są zebrane w grupach po trzy. Rozdział piąty nie jest poematem akrostychowym, ma jednak 22 wersety, podobnie jak większość pozostałych rozdziałów. Znaczenie użytej w Lamentacjach konstrukcji akrostychowej nie jest do końca jasne. Być może chodziło wyłącznie o względy mnemotechniczne: następujące po sobie litery alfabetu mogły ułatwiać proces zapamiętywania modlitwy. Całkiem prawdopodobne, że formuła akrostychu – nakładająca na twórcę pewne ograniczenia – została wybrana świadomie, by tym dobitniej podkreślić jego kunszt poetycki. Przeważa jednak opinia o symbolicznym znaczeniu tego zabiegu, uwypuklającym kompletność modlitwy, a zarazem potrzebę jej powtarzania „od A do Z”, czyli w tym przypadku – od alef do taw.

Chrześcijanie przejęli tradycję intonowania i czytania Lamentacji w kontekście Wielkiego Tygodnia, uznawszy je za idealny środek wyrazu Męki Pańskiej. W Kościele koptyjskim wersety rozdziału trzeciego śpiewa się w Wielki Piątek na pamiątkę pogrzebu Jezusa. W chrześcijaństwie zachodnim Treny Jeremiaszowe weszły w skład obrzędów tak zwanych ciemnych jutrzni – najpierw w postaci chorałowej, potem zaś, w dobie wczesnego renesansu, także w opracowaniach wielogłosowych, począwszy od przełomowych utworów Johannesa de Quadrisa i Guillaume’a Dufaya. W Kościele anglikańskim Lamentacje do dziś są elementem modlitw porannych i wieczornych w poniedziałek i wtorek Wielkiego Tygodnia oraz wieczornej modlitwy wielkopiątkowej.

Rękopis Lamentationes

Lamentationes Jeremiae Thomasa Tallisa, powstałe w latach sześćdziesiątych XVI wieku, pochodzą z późnego okresu twórczości kompozytora, który na zawsze pozostał niezreformowanym katolikiem i zwłaszcza pod koniec życia traktował swoje dzieło jako osobisty wkład w muzyczną debatę na temat wiary chrześcijańskiej oraz istoty wyspiarskiej reformacji. Podobnie jak inni angielscy twórcy epoki, Tallis świadomie nawiązał w opracowaniu Lamentacji do spuścizny szkoły flamandzkiej. W utworze zwracają jednak uwagę cechy specyficzne dla jego warsztatu kompozytorskiego: dalekie od ówczesnych wzorców wyczucie tonalności, pojawiające się w kluczowych momentach, uwarunkowane retoryką tekstu dysonanse harmoniczne, zaskakujące zmiany chromatyczne między poszczególnymi głosami.

W swoich polifonicznych „czytaniach” Tallis wykorzystał fragmenty rozdziału pierwszego Trenów Jeremiaszowych – w niezwykle ekspresyjnym opracowaniu na głos altowy, dwa tenory i dwa basy. Zapowiedzi wersetów (Incipit Lamentatio Ieremiae Prophetae oraz De Lamentatione Ieremiae Prophetae) nie odbiegają od ówczesnej praktyki kompozytorskiej, podobnie jak poprzedzające je litery alfabetu hebrajskiego i kończący je refren Ierusalem, Ierusalem, convertere ad Dominum Deum tuum. Trzeba jednak podkreślić, że Lamentationes najprawdopodobniej nie były przeznaczone do wykonania liturgicznego – jeśli już, Tallis skomponował je jako niezależne motety na Wielki Tydzień. Zdaniem niektórych badaczy utwory w ogóle nie miały charakteru kościelnego i powstały z myślą o „prywatnym” muzykowaniu wiernych swojej religii katolików. Na korzyść tej hipotezy przemawia między innymi niespójność samych tekstów, rozbieżnych z ówczesną praktyką liturgiczną, na tyle odległych od oryginału, że bez specjalnej przesady można je nazwać adaptacjami wersetów z Biblii Hebrajskiej.

Peter Phillips. Fot. Nick Rutter

Być może dlatego Tallisowskie Lamentationes paradoksalnie ułatwiają dzisiejszemu odbiorcy zrozumienie wydźwięku pierwotnego święta Tisza be-Aw – którego finał niesie z sobą nadzieję. Zapalą się światła w świątyni. Następny szabat zacznie się czytaniem z Proroków o pocieszeniu ludu i zapowiedzią tyleż wielkiej, ile niespodziewanej radości. Wspomnienie cierpienia okaże się początkiem najważniejszego święta. Nadejdzie czas zmiłowania. Dla wyznawców wszelkich religii, a może i dla niewiernych.