Z Dziecięcia Król

No i rozpoczął się kolejny sezon NOSPR, a w jego programie koncerty, które zainteresują także moich Czytelników. Już pojutrze, 7 listopada, w Katowicach wystąpią zespoły Collegium 1704 oraz sześcioro solistów – sopranistki Tereza Zimková i Pavla Radostová, kontratenor Gabriel Diaz, tenor Ondřej Holub oraz basy Tomáš Šelc i Tadeáš Hoza. Na zachętę esej o uwzględnionych w programie utworach Zelenki i Händla, który ukaże się także w książeczce wieczoru.

***

Wzmianka o obrzezaniu Jezusa w Ewangelii świętego Łukasza jest zaskakująco krótka: „Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie”. To jedyne w Nowym Testamencie świadectwo, że przyszły Zbawiciel przeszedł rytuał brit mila, znak przymierza między Jahwe a ludem Izraela. Szerszą i pod wieloma względami fascynującą wzmiankę o tym wydarzeniu można odnaleźć w apokryficznej Arabskiej Ewangelii Dzieciństwa, gdzie czytamy o starej hebrajskiej kobiecie, która zabalsamowała obcięty napletek noworodka w skrzynce z alabastru wypełnionej drogocennym olejkiem nardowym, po czym rzekła swojemu synowi, że nie wolno mu jej sprzedać za żadną cenę, choćby ktoś oferował trzysta denarów. Co syn aptekarz uczynił z napletkiem, historia milczy – skrzynkę z pozostałą zawartością jednak spieniężył, bo ponoć tym właśnie olejkiem Maria z Betanii namaściła Jezusa w podzięce za wskrzeszenie jej brata Łazarza.

Przed Soborem Watykańskim II, zakończonym w 1965 roku, święto Obrzezania Pańskiego obchodzono 1 stycznia niemal we wszystkich Kościołach chrześcijańskich. Dziś jest celebrowane pod dawną nazwą głównie przez wyznawców prawosławia, w klasycznym rycie rzymskim i niektórych Kościołach protestanckich. Anglikanie przemianowali je na Uroczystość Imienia Jezus, większość katolików świętuje w tym dniu Uroczystość Bożej Rodzicielki Marii. Dla Watykanu kult świętego napletka stał się sprawą nieco wstydliwą – nie tylko za sprawą „cudownego” rozmnożenia relikwii pierwszego stopnia, które przechowywano od wieków średnich w prawie dwudziestu świątyniach i klasztorach, lecz także przez nacechowane mistycznym erotyzmem świadectwa średniowiecznych dziewic zaślubionych Chrystusowi, wśród nich austriackiej zakonnicy Agnes Blannbekin, która „opłakując w bezmiernym żalu cierpienia Pana, myślała o jego napletku i o tym, gdzie znalazł się po Jego zmartwychwstaniu”.

Strona tytułowa rękopisu Missa Circumcisionis

Kilkanaście lat temu zespół ciekawych świata i kontekstów lekarzy opublikował wyniki interdyscyplinarnych badań nad obecnością świętego napletka w kulcie, ikonografii i teologii. Badacze doszli do wniosku, że Obrzezanie Pańskie – w porównaniu do obfitości wizerunków w malarstwie i rzeźbie – doczekało się zaskakująco niewielkiej liczby przedstawień muzycznych. Pominąwszy kilka Bachowskich kantat, między innymi Singet dem Herrn ein neues Lied BWV 190, skupili się przede wszystkim na Missa Circumcisionis Domini Nostri Jesu Christi Jana Dismasa Zelenki.

Utwór powstał w 1728 roku, z myślą o obchodach święta w pierwszy dzień Nowego Roku w Dreźnie, dokąd Zelenka trafił osiemnaście lat wcześniej, jako kontrabasista Hofkapelle. W czasie pracy nad partyturą kompozytor przejął faktyczne kierownictwo nad drezdeńskim zespołem, podczas choroby ówczesnego kapelmistrza Johanna Davida Heinichena. Kopia mszy zachowała się w zbiorach Carla Philipa Emmanuela Bacha, który w 1775 roku podkreślił dobitnie, że Zelenka był nie tylko bliskim znajomym ojca, lecz także jednym z najwyżej cenionych przez niego muzyków epoki. Święto Obrzezania przypadało w oktawę Narodzenia Pańskiego, co tłumaczy liczne nawiązania do muzyki „bożonarodzeniowej”, między innymi w pastoralnym Agnus Dei na tenor solo, trzy oboje i basso continuo. Włączenie tych elementów w tekst mszy i cała konstrukcja utworu, jednego z najbardziej złożonych w ramach gatunku i rozpisanego na niezwykle rozbudowany skład, świadczą o wielkiej wrażliwości teologicznej kompozytora, który umiejętnie połączył wątek narodzin i obrzezania Pana z odkupieniem ludzkości przez Baranka, który gładzi grzechy świata.

Bazylika Santa Maria di Montesanto. Fot. Krzysztof Golik

Kiedy Zelenka komponował swoją Missa Circumcisionis, dobiegał już pięćdziesiątki. Georg Friedrich Händel ukończył prace nad Dixit Dominus w kwietniu 1707, w wieku zaledwie 22 lat. Jesienią poprzedniego roku wyruszył do Włoch: za namową któregoś z Medyceuszy, albo Ferdynanda, dziedzica Wielkiego Księstwa Toskanii, albo jego młodszego brata Jana Gastona, którego Händel poznał w Hamburgu. Po krótkim pobycie we Florencji młody twórca udał się Rzymu, gdzie zawarł znajomość z wieloma luminarzami tamtejszego życia muzycznego, zyskał też możnych protektorów w osobach rzymskich kardynałów.

Collegium 1704. Fot. Petra Hajská

Wstępne szkice do Dixit Dominus powstały jeszcze w stolicy Toskanii, zapewne z myślą o innej uroczystości kościelnej. Pierwsze wykonanie odbyło się ostatecznie w bazylice Santa Maria di Montesanto, 16 lipca, w ramach nieszporów na święto Najświętszej Marii Panny z Góry Karmel, celebrowanych przez kardynała Carla Colonnę. Monumentalna kompozycja, przeznaczona na pięcioro solistów, pięciogłosowy chór mieszany, podzielone na pięć głosów smyczki oraz basso continuo, okazała się prawdziwym popisem muzycznego teatru – w mieście, gdzie od 1701 roku obowiązywał całkowity zakaz wystawiania oper, wprowadzony przez papieża Klemensa XI. Olbrzymie skoki interwałowe, skrajne kontrasty dynamiczne, zapierające dech w piersi przykłady malarstwa dźwiękowego – w połączeniu z mistrzostwem kontrapunktu, harmonii oraz inwencji melodycznej – nadają dziełu niezwykłą dramaturgię, w pełni zgodną z chrześcijańską interpretacją starotestamentowego psalmu, traktowanego jako objawienie królewskiej godności Jezusa i zapowiedź ostatecznego zwycięstwa nad złem.

Od Dziecięcia, które anioł nazwał Jezusem, po teologiczną wykładnię Męki jako drogi do chwały i władzy nad światem. Trudno o bardziej wyrafinowaną oprawę rozmyślań nad życiem Zbawiciela niż te dwa arcydzieła Zelenki i Händla.

Złoto i popiół

W piątek ukazało się nowe wydanie „Raptularza”, zatytułowane Pożegnani – Pamiętani. Zapowiem je słowami Redakcji, bo lepiej nie umiem: „W czas Wszystkich Świętych przywołujemy nieodżałowane osobowości, z którymi pożegnaliśmy się w trakcie mijającego roku. Mniej piszemy o śmierci, i nie stroimy się w czerń. Proponujemy za to teksty o życiu, takim, które jest przywilejem prawdziwie wielkich artystów: życiu we wdzięcznej pamięci bliskich, przyjaciół, widzów. Barbarę Rylską, gwiazdę powojennych kabaretów i wieloletnią aktorkę Teatru Kwadrat, wspomina Michał Smolis. O maskaradach Joanny Kołaczkowskiej, skrywających pakt empatycznego przymierza z widzami, pisze Izolda Kiec. Dorota Kozińska żegna fenomenalną Jadwigę Rappé. Janusza Wiśniewskiego, artystę totalnego, wspomina scenami z jego spektakli wieloletnia współpracowniczka Anna Wachowiak. O przecinających się ścieżkach twórczych Tadeusza Rolkego i Tadeusza Kantora pisze Kamila Dworniczak. W cyklu Zbigniew Raszewski. Stulecie urodzin ogłaszamy niepublikowaną dotąd młodzieńczą, wierszowaną bajkę Profesora o polskich zaświatach”.

Poniżej link do mojego tekstu, ale warto przeczytać całość.

Złoto i popiół

Greyness Covers the Earth

I still cannot get over the fact that Mozart’s Idomeneo is so rarely seen on our stages. We owe the only post-war stagings to the Warsaw Chamber Opera and the Polish Royal Opera. Despite the undoubted merits of each of these productions and the tremendous efforts of the musicians associated with the historically informed performance movement at various stages of its development in Poland, they all passed like a meteor, delighting the eyes and ears of a handful of spectators. For obvious reasons, given the microscopic sizes of the two theatres. It could be argued that Idomeneo was Mozart’s first mature opera, followed by masterpieces more worthy of permanent presence in the repertoire of large houses. Yet there is no denying that Idomeneo is a masterpiece in its own right, a work that is superbly constructed in terms of drama and requires extraordinary skill from most soloists, especially the singer in the title role, to whom the composer entrusted the most difficult tenor part in his entire oeuvre. It is so difficult that post-war attempts to present it in its original form (a task singers were still tackling valiantly at the beginning of the previous century) were not made until the 1980s. However, we should be in the vanguard of this trend, if only because the basis of all critical editions of Idomeneo are the autographs of the first two of the opera’s three acts kept in the Jagiellonian Library in Kraków.

So much for the introduction and explanation of my travels in search of an ideal Idomeneo in other European opera houses. I wrote extensively about the complicated fate of the myth, its presence in opera and about Mozart’s work itself last year, after the premiere at the Staatstheater Mainz, under the baton of Hermann Bäumer, who soon after that became Music Director of the Prague State Opera. My review of that production was very favourable, mainly because of its musical qualities, not to be underestimated in an ambitious company, though one that operates on the fringes of operatic life in Germany. In Prague things looked even more interesting in many respects: the conductor was to be Konrad Junghänel, a living legend of period instrument performance and frequent collaborator of the director, Calixto Bieito, known as a ‘Quentin Tarantino of the opera stage’, a provocateur who accuses his colleagues of creating productions so empty and bland as if the twentieth century had never happened.

Evan LeRoy Johnson (Idomeneo) and Rebecka Wallroth (Idamante). Photo: Serghei Gherciu

I don’t usually take artists’ iconoclastic statements seriously, but I have to admit that I have a weakness for Bieito, for his open, ‘proletarian’ approach to music, for his fascination with the craftsmanship of Brook and Bergman, for his uncommon – at least in the past – sense of operatic dramaturgy. However, his most recent productions reveal increasingly serious symptoms of a creative crisis. This also applies to this year’s staging of Das Rheingold at the Paris Opera, which caused such consternation among the critics that some of them explained the disaster by citing internal conflicts and problems within the company. The reviewers could not believe their eyes. Bieito always knew how to tell stories, didn’t he? Apparently, he has lost this ability, because the Prague Idomeneo is even worse in this respect. Bieito’s minimalist (which is not an objection) staging, completely devoid of tension (which is a very serious objection indeed), takes place in Ana-Sophie Kirsch’s sets, banally organising space, dominated in the first two acts by moving panels of translucent plastic, and virtually absent in the last act. Paula Klein’s costumes – hard to say whether in line with the director’s concept or lack thereof – look as if taken straight from the catalogue of her previous designs for Bieito, not necessarily having any connection with the message of Idomeneo. The fact that some of the scenes are illustrated with projections from Eisenstein’s Strike and Battleship Potemkin, and Milestone’s All Quiet on the Western Front only reinforced my belief that Bieito was rehashing his earlier work. A few solutions do echo his old imagination (for example, the dropping of dozens of water canisters, symbolising a sea monster, from a net suspended over the stage), but most of them seem downright grotesque (horror evoked by the spotlight of head torches, as if in a scout patrol; the incomprehensible scene in which Elettra plots her revenge by hugging Idomeneo’s shoes, only to end up smearing herself with shoe polish; the smashing of a tacky statue of Neptune as a sign of the protagonist’s defiance of the deity). Most importantly, Bieito made no effort to present any relationships between the characters – the tentatively built tension between Idomeneo and Idamante seems to originate in the music itself, not in the director’s concept.

Evan LeRoy Johnson. Photo: Serghei Gherciu

Against the backdrop of this completely lifeless staging the efforts of the performers were all the more admirable, especially as Junghänel, himself appearing at the Státní opera for the first time, had a cast made up entirely of singers making their role debuts. This may have been the reason behind the quite substantial cuts in the score: out went not only most of the recitatives, but also some scenes as well as the figure of the king’s confidant Arbace – indeed, the least interesting character in the work. Although the conductor did not manage to fully master the treacherous acoustics of the venue, which disrupted the sound balance in the orchestra – to the detriment of the strings, unfortunately – he conducted the whole with style, clearly highlighting motifs and maintaining the pulse without forcing the tempo, greatly helping the soloists as a result. The best among them, in my opinion, was Evan LeRoy Johnson in the title role, a singer with an almost perfect tenor for the part – resonant, broad, with just the right baritone tinge in the lower register; agile, though perhaps not yet at ease in the breakneck coloraturas of the aria “Fuor del mar” in Act Two, rewarded with a well-deserved ovation. In order to completely win over the Czech audience to his interpretation of the character of Idomeneo, the artist still needs to grow a bit more into the role and gain some confidence. The local music lovers have quite a different idea of what a “Mozartian” tenor should sound like – rightly so to a certain extent, but not in this case. There are neither predecessors nor successors of this figure in the composer’s oeuvre. It is a blind alley in the evolution of his style, perhaps because the first performer of Idomeneo, Anton Raaff, considered by Christian Schubart to be the greatest male voice of all time, was nearing seventy at the time and, to put it mildly, failed to meet the young composer’s expectations.

The same goes for Vincenzo Prato, who sang Idamante at the premiere. Mozart was generally prejudiced against castrati, but ‘il nostro molto amato castrato Dal Prato’, as he wrote wryly in a letter to his father, was considered by him to be not only a poor singer but also a complete idiot. The composer soon transposed the part for the tenor voice and this was the version that was later performed for years. The return to the soprano voice has been a matter of recent decades, and it is still not always possible to find singers suitably contrasted in timbre and temperament for the three roles of Idamante, Ilia and Elettra, intended for this Fach. This was also the case in Prague, although Rebecka Wallroth, who has a handsome and well-placed voice, though too lyrical for the role of Idomeneo’s son, still fared the best of the three. Ekaterina Krovateva’s dense, meaty soprano was definitely not suited to the character of the innocent Ilia, while Petra Alvarez Šimková as the demonic Elettra made up for her technical shortcomings with an interpretation bordering on the grotesque and the hysterical, especially in the bravura aria “D’Oreste, d’Aiace”. Very decent performances came from Josef Moravec in the tenor role of the High Priest and Zdeněk Plech as the Voice of the Oracle. I was a bit disappointed by the chorus, singing decently though without much expression, which is a serious shortcoming when it comes to performing this highly nuanced part, one of the finest in Mozart’s entire oeuvre.

Rebecka Wallroth and Ekaterina Krovateva (Ilia). Photo: Serghei Gherciu

Despite my reservations, I must stress, however, that the main culprit for the performance’s shortcomings was the director, who left the singers to their own devices, gave them no direction, made it difficult to explore the meaning of the work and build convincing, full-blooded characters. What also may have prevented the Prague Idomeneo from becoming successful was the unexpected death of Reinhard Traub, who collaborated with Bieito on the lighting design. Traub died during the preparations for the production. Too early and at the height of his creative powers, as I had been able to see many times at the Wagner Festival in Bayreuth. It was he who provided brilliant lighting designs for Lohengrin and Tannhäuser in productions directed by Sharon and Kratzer respectively. He was among those who made Schwarz’s Ring watchable at all. He highlighted good stagings and brought out everything worth saving from the bad ones. On the State Opera stage, bathed in blues, pallid greens, depressing shades of ochre and grey – usually unrelated to the narrative – I failed to discern his masterful hand. The production lacked not only the spirit of the story, but also the spirit of light. All that was left was the music and the performers, who gave their best. And all credit to them for that.

Translated by: Anna Kijak

A droga wiedzie w przód i w przód

…skąd się zaczęła, tuż za progiem. Upiór, nie tylko z racji wzrostu, ma w sobie coś z hobbita. W poszukiwaniu muzycznych skarbów ruszył kiedyś w nieznane, wciąż jest przekonany, że wypełnia misję, od której zależy los całego świata, i na razie jedynym miejscem, dokąd się nie wybiera, jest zasłużona emerytura. Może jeszcze na nią nie zasłużył, a może po prostu nie umie trwać w bezruchu. Miniony sezon, jeszcze bogatszy niż poprzednio, zbiegł się z początkiem drugiej dekady upiornej działalności. Szmat czasu, zacznę więc jak zwykle, od wyrazów wdzięczności. Po pierwsze, dziękuję wiernym subskrybentom (kto chce dołączyć do ich grona, choćby za symboliczną kwotę, może to zrobić tu: https://patronite.pl/upior-opera), których wsparcie ma dla mnie wymiar nie tylko finansowy, ale przede wszystkim ludzki. Po drugie, teatrom, festiwalom i agencjom artystycznym, które niemal bez wyjątku zapewniają mi obsługę prasową na najwyższym poziomie. Po trzecie, rodzinie (za świętą cierpliwość) i przyjaciołom (za ratowanie z opresji, kiedy bywa trudno, i za spotkania na szlaku). Po czwarte, wydawcom i redaktorom mojej pisaniny i gadaniny w innych miejscach, bo bez nich nie byłoby mnie stać nawet na bilet tramwajowy. Upiór jest wspólną zasługą was wszystkich.

Cambridge, październik 2024 i luty 2025. Dwie wyprawy do jednego z najstarszych i najpiękniejszych miast uniwersyteckich w Anglii. Kolorową jesienią, w towarzystwie młodszej koleżanki po fachu, na koncertowe wykonanie Pigmaliona Rameau z Academy of Ancient Music; u schyłku ciepłej zimy, tym razem solo – wehikułem czasu w przeszłość, czyli na Berliner Messe Arvo Pärta z tymi samymi muzykami, którzy w 1990 roku wystąpili na premierze utworu w berlińskiej katedrze świętej Jadwigi. Przy okazji załapałam się na paradę planet na nocnym niebie – z nieocenionym komentarzem obserwujących wraz ze mną to zjawisko wykładowców Cambridge University. Wracam do King’s College za niespełna tydzień, na Sen Geroncjusza Elgara z zespołami BBC. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli będzie padał deszcz.

Brno, listopad 2024, styczeń i czerwiec 2025. W stolicy Moraw zakochałam się na zabój już dawno temu, nie spodziewałam się jednak, że tę miłość podziela aż tylu moich znajomych, przyjaciół i wychowanków. Na festiwal Janáček Brno 2024 stawiliśmy się sześcioosobową kompanią, z którą nie tylko konie, ale i beczki z piwem można było kraść. Tylko na znakomite przedstawienie Króla Rogera dotarłam sama. Rusałkę w Janáčkovym divadle podziwialiśmy ze starym druhem, z którym lubimy nie tylko dobrze sobie posłuchać, ale i dobrze zjeść. Przed chwilą znalazłam w poczcie wiadomość, że wkrótce poznamy cały program przyszłorocznego biennale Janaczka. Trzeba już teraz zacząć się umawiać – żeby pójść razem choćby na jeden recital w modernistycznej Willi Tugendhatów.

Moguncja, listopad 2024 i marzec 2025. Kolejne miasto, do którego będę wracać. Z niezwykłym Staatstheater, w którym bilet uprawnia nie tylko do bezpłatnej książki programowej, ale i darmowego poczęstunku z wyszynkiem; gdzie dyrektor generalny dogląda osobiście każdego przedstawienia, a orkiestra gra na poziomie, o jakim polskie zespoły operowe mogą tylko pomarzyć. Po świetnym spektaklu Mozartowskiego Idomenea z Krystianem Adamem w roli tytułowej dostałam od teatru zaproszenie na prawdziwy rarytas: operę L’Aiglon Iberta i Honeggera, którą będę tym lepiej wspominać, że spędziłam ten wieczór z Agnieszką Fulińską, kolekcjonerką, badaczką legendy Orlątka i autorką wspaniałego blogu „Napoleon inaczej”. W przyszłym roku kolejny raport z miasta Gutenberga – jeszcze nie zdradzę, z jakiej okazji.

Wiedeń, grudzień 2024. Wyjazd, z którego muszę się Państwu wytłumaczyć, bo mimo moich szumnych zapowiedzi nie ma o nim śladu na stronie Upiora. Po części dlatego, że był to jedyny w tym sezonie wyjazd nieoficjalny, po części dlatego, że retransmisję tego samego przedstawienia Palestriny Pfitznera pod batutą Christiana Thielemanna poprowadziliśmy wkrótce potem z Marcinem Majchrowskim w Dwójce. Nazachwycałam się wówczas tyle, że odechciało mi się pisać, co – mam nadzieję – wybaczy mi zaprzyjaźniony pomysłodawca tej wyprawy, przedsięwziętej także ze względu na obecność Michaela Spyresa w obsadzie. Ale nie tylko: bombki na choinkę też udało się kupić. Powrotu do Wiednia na razie nie planuję, chyba że przed Wielkanocą: do którejś z oper i po pisanki z Ostermarkt.

Londyn, grudzień 2024 i maj 2025. Najpierw obowiązkowy punkt przedświątecznego programu brytyjskich melomanów, czyli Mesjasz Händla (tak, słuchacze naprawdę wstają na „Hallelujah” i śpiewają razem z chórem, nawet jeśli rzecz dzieje się w Barbican, a zespołami AAM dyryguje Laurence Cummings) – przed którym wybraliśmy się na rewelacyjną wystawę sztuki Mogołów do Victoria and Albert Museum. Później wstrząsająca Walkiria, drugi człon Pierścienia w inscenizacji Barriego Kosky’ego, a zarazem pożegnalny spektakl odchodzącego z ROH Antonia Pappano. Bilety rozeszły się już w styczniu, ale w gronie szczęśliwców znaleźli dwaj moi kompani z Brna. Zaprzyjaźniony meloman emigrant miał pecha, tak długo jednak ślęczał przed komputerem, czekając na zwroty, aż wydębił dwa i zaprosił mnie do towarzystwa. Wrażeń było co niemiara, podobnie jak zastrzeżeń do koncepcji Pappano, ale nikt z nas czworga nie żałował – zwłaszcza nieoczekiwanego zastępstwa w osobie fenomenalnej Natalyi Romaniw jako Zyglindy.

Praga, styczeń i kwiecień 2025. Dwa skrajnie odmienne wieczory na scenach Národníego divadla: Medea Cherubiniego w Teatrze Stanowym, zaskakująco udana zarówno pod względem muzycznym, jak inscenizacyjnym, oraz prawdziwa rewelacja, czyli Zygfryd, przedostatnia część Wagnerowskiego Ringu na instrumentach z epoki, z udziałem pieczołowicie dobranych solistów i pod batutą Kenta Nagano. Nad tym przedsięwzięciem, zainicjowanym w Dreźnie, przez kilka lat pracowała istna armia muzykologów, teatrologów, instrumentoznawców, antropologów i innych badaczy XIX-wiecznych tradycji – ze znacznie lepszym skutkiem, niż się z początku spodziewano. W przyszłym roku muzycy ruszą w trasę koncertową po Europie z całą tetralogią. Spróbuję ich dopaść, bo do Polski niestety nie zajrzą.

Sankt Gallen, styczeń 2025. Zapowiadałam, że jeszcze tam wrócę i słowa dotrzymałam. Każda wizyta w brutalistycznym gmachu Theater St Gallen jest dla mnie jak święto. Budynek przypomina rzeźbę zarówno z zewnątrz, jak i we wnętrzu – zaskakująco ciepłym i przyjaznym, mimo prostoty wystroju i surowości użytych materiałów. Publiczność specjalnie przychodzi wcześniej, żeby pobłądzić w labiryncie spektakularnych schodów, popatrzyć przez przeszkloną elewację na park, który w świetle zmierzchu wygląda jak tajemniczy ogród. Jest czas i przestrzeń na wszystko, tłum się nigdy nie tłoczy, nie ma kolejek do barów i toalet, w foyer zawsze się znajdzie wygodne miejsce siedzące. Dyskretnie tworzy się atmosfera do odbioru równie minimalistycznych i przemyślanych inscenizacji – w tym roku bardzo udanego Makbeta w ujęciu Krystiana Lady, znakomicie oświetlonego przez Aleksandra Prowalińskiego.

Kopenhaga, marzec 2025. Czas spędzony w cudownej gościnie u zaprzyjaźnionej polsko-duńskiej pary i pierwsze zetknięcie z kolejną ikoną nowej architektury teatralnej – Operaen på Holmen. Przyjechałam na spektakl Śpiewaków norymberskich, wystawiony w koprodukcji z Teatro Real w Madrycie, gdzie udał się niespecjalnie. W stolicy Danii zajaśniał w pełnej krasie: koncepcja Laurenta Pelly’ego nabrała rumieńców, orkiestra pod batutą Axela Kobera dała z siebie wszystko, w obsadzie właściwie nie było słabych punktów. Co jeszcze bardziej interesujące, obsada składała się z samych Duńczyków, jeśli nie liczyć znakomitej Ewy, notabene Irlandki. Po raz kolejny upadł mit, że Wagnera umieją śpiewać wyłącznie Niemcy, po raz kolejny zrobiło się smutno, że poza nielicznymi wyjątkami nie umieją go śpiewać Polacy.

Berlin, kwiecień 2025. Krótki i nieoczekiwany wypad do jednego z moich najulubieńszych miast w Europie, tym razem na Don Giovanniego w Komische Oper, z powodu remontu grającej w Schiller Theater w dzielnicy Charlottenburg, odbudowanym po wojnie w latach pięćdziesiątych i zainaugurowanym koncertem Filharmoników Berlińskich pod batutą Wilhelma Furtwänglera. Największą sensacją ostatniej części „trylogii Da Ponte” w ujęciu Kiriłła Sieriebrennikowa miał być występ brazylijskiego sopranisty Brunona de Sá w roli „Don Elvira”. De Sá istotnie nie zawiódł oczekiwań, urodą głosu i dojrzałością interpretacji prześcigając niejedną współczesną wykonawczynię partii Donny Elviry. Miał jednak w obsadzie godnych partnerów, na czele z Hubertem Zapiórem roli tytułowej – śpiewakiem, który zdecydowanie zbyt rzadko występuje na rodzimych scenach.

Getynga, maj 2025. Kolejne miejsce, w którym mam już swoją księgarnię, swój sklep dla joginów i swoją ławkę w ogrodzie botanicznym. Oraz Festiwal Händlowski, który poznałam jeszcze za czasów Cummingsa, a który pod ręką nowego dyrektora George’a Petrou próbuje zyskać nową publiczność – oferując muzyczne wycieczki po okolicy, wydarzenia dla całych rodzin i tylko dla dzieci, koncerty z udziałem legend wykonawstwa historycznego (w tym roku między innymi znakomitej szwedzkiej mezzosopranistki Ann Hallenberg) oraz imprezy na wzór londyńskich Promsów. O ile Petrou nie pójdzie o jeden krok za daleko, z pewnością wygra. Ostatecznie Getynga jest miastem uniwersyteckim, w którym prawie każdy wie, kto to Händel, i każdy chce czerpać radość z muzyki.

Longborough, czerwiec i lipiec 2025. Jak Państwo wiedzą, do mojej ukochanej opery w Gloucestershire lubię chodzić na piechotę przez pola i lasy, a to, co na zdjęciu, nieodparcie kojarzy mi się z początkiem wędrówki Bilbo Bagginsa. W perspektywie tego obrazu rysuje się też koniec pewnej epoki: wiejskiego teatru wymyślonego przez Martina Grahama, który zmarł wiosną tego roku. Graham już wcześniej oddał stery swojej córce Polly, uczennicy Davida Pountneya, która postanowiła wyprowadzić ojcowski teatr na szerokie wody. Na razie idzie jej świetnie, o czym świadczy między innymi brytyjska premiera Wahnfried, opery Avnera Dormana o początkach kultu wagnerowskiego w Bayreuth, a także Peleas i Melizanda pod czułą batutą Anthony’ego Negusa i w fenomenalnej inscenizacji Jenny Ogilvie, bodaj najpiękniejszej, jaką widziałam w życiu. Co będzie dalej? Czy LFO stanie się jednym z wielu rywalizujących między sobą letnich festiwali operowych w Wielkiej Brytanii, czy okaże się wartością samą w sobie? Na to pytanie spróbuję odpowiedzieć najwcześniej w przyszłym roku.

West Horsley, lipiec 2025. Prosto z Peleasa w LFO pojechałam do Grange Park Opera – na Mazepę Czajkowskiego, operę, która w Polsce zabrzmiała po raz ostatni w latach dziewięćdziesiątych i chyba na tym się skończy, przynajmniej za mojego życia. Liczyłam na wrażliwość i doświadczenie Pountneya, reżysera na tyle otrzaskanego z konwencją, by przygotować inscenizację na miarę naszych trudnych czasów. Dostałam spektakl propagandowy, który równie dobrze można byłoby teraz wystawić w moskiewskim Teatrze Bolszoj. Na szczęście z fenomenalnym Davidem Stoutem w roli tytułowej i znakomitą Rachel Nicholls w partii Marii. Na tym nie koniec niespodzianek. Wasfi Kani znów przemeblowała swój teatr, między innymi aranżując przy drzwiach wejściowych instalację z wyleniałym burym kotkiem: mam nadzieję, że jednak pluszowym, bo wygląda całkiem jak wypchany. W przyszłym roku zamierza wystawić pierwszą część Pierścienia Nibelunga: w rewelacyjnej obsadzie i pod batutą Harry’ego Severa, asystenta Negusa. Mam nadzieję, że jeszcze mnie tam wpuszczą po tym, co napisałam o niedawnym Mazepie. 

Innsbruck, sierpień 2025. Zadomowiłam się za to w stolicy Tyrolu, na tamtejszych Festwochen der Alter Musik. Żałuję tylko, że zamiast wybrać się na Ifigenię na Taurydzie Tommasa Traetty, z Les Talents Lyriques pod kierunkiem Christophe’a Rousseta i z Rafałem Tomkiewiczem w partii Oreste – nominowaną do Opera Awards w kategorii „Rediscovered Work” – pojechałam na Ifigenię w Aulidzie Caldary, skądinąd fascynującą muzycznie, ale wystawioną jak na szkolnej akademii. Mój błąd: naprawię go w kolejnym sezonie, tym gorliwiej, że Festwochen otrzymały w tym roku aż dwie nominacje do tej prestiżowej nagrody – także w kategorii najlepszego festiwalu. O tym, że w pełni zasłużone, miałam okazję się przekonać nawet w ciągu trzech dni tej prawie półtoramiesięcznej imprezy.

Bayreuth, sierpień i wrzesień 2025. Jedno frankońskie miasteczko i aż dwa światowej klasy festiwale. Na tym pierwszym, wagnerowskim, zadebiutował w tym roku Marcin Majchrowski, którego wreszcie udało mi się przekonać, żeby wystąpił o akredytację. Spędziliśmy kilka cudownych dni w towarzystwie mojego zaprzyjaźnionego operomaniaka, wymęczyliśmy się wspólnie na dwóch ostatnich częściach Ringu Schwarza i dostaliśmy w nagrodę Śpiewaków norymberskich z dwiema rewelacyjnymi zmianami w obsadzie – za pulpitem dyrygenckim i w partii Hansa Sachsa. Wróciłam do domu, przepakowałam się i ruszyłam na Bayreuth Baroque, festiwal, który kilka lat temu urodził się na kamieniu i od tamtej pory zyskał taką renomę, że wkrótce może zagrozić Festspiele na Zielonym Wzgórzu. W tym sezonie Max Cenčić przeszedł sam siebie. Jeśli następnym razem zrobi przedstawienie jeszcze lepsze niż tegoroczny Pompeo Magno Cavalliego, zabraknie mi słów. A przecież potrzebne mi są jak powietrze, bo nowy sezon dopiero się zaczął.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Szarości kryją ziemię

Wciąż nie mogę się nadziwić, że Mozartowski Idomeneo tak rzadko gości na naszych scenach. Jedyne wystawienia po wojnie zawdzięczamy Warszawskiej Operze Kameralnej i Polskiej Operze Królewskiej. Mimo niewątpliwych zalet każdej z tych produkcji i ogromnego wysiłku muzyków, powiązanych z ruchem wykonawstwa historycznego na rozmaitych etapach jego rozwoju w Polsce, wszystkie przemknęły jak meteor, ciesząc ucho i oko garstki publiczności. Z przyczyn oczywistych, zważywszy na mikroskopijne rozmiary obu teatrów. Można przekonywać, że to właściwie pierwsza dojrzała opera Mozarta, po której powstały arcydzieła bardziej zasługujące na stałą obecność w repertuarach dużych scen. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że Idomeneo jest arcydziełem sam w sobie, utworem świetnie skonstruowanym pod względem dramaturgicznym i  wymagającym niepospolitych umiejętności od większości solistów, zwłaszcza wykonawcy roli tytułowej, któremu kompozytor powierzył najtrudniejszą partię tenorową w całym swoim dorobku. Tak trudną, że powojenne próby zrealizowania jej w pierwotnym kształcie (z którym to zadaniem śpiewacy mierzyli się dzielnie jeszcze na początku ubiegłego wieku) pojawiły się dopiero w latach osiemdziesiątych. Powinniśmy być jednak w awangardzie tego nurtu, choćby dlatego, że podstawą wszystkich wydań krytycznych Idomenea są autografy pierwszych dwóch z trzech aktów opery, przechowywane w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie.

Tyle tytułem wstępu i objaśnienia moich podróży w poszukiwaniu idealnego Idomenea w innych teatrach europejskich. O powikłanych losach mitu, o jego obecności w operze i o samym dziele Mozarta pisałam obszernie w ubiegłym roku, po premierze w Staatstheater Mainz, pod batutą Hermanna Bäumera, który wkrótce potem został dyrektorem muzycznym praskiej Opery Państwowej. Zrecenzowałam tamten spektakl w bardzo przychylnym tonie, głównie ze względu na jego walory muzyczne, nie do przecenienia w teatrze ambitnym, działającym jednak na obrzeżach życia operowego w Niemczech. W Pradze pod wieloma względami zapowiadało się jeszcze ciekawiej: za pulpitem dyrygenckim stanął Konrad Junghänel, żywa legenda wykonawstwa historycznego i wielokrotny współpracownik odpowiedzialnego za reżyserię Calixta Bieito, zwanego „Quentinem Tarantino sceny operowej”, prowokatora zarzucającego kolegom po fachu, że robią przedstawienia tak puste i miałkie, jakby XX wiek nigdy się nie wydarzył.

Petra Alvarez Šimková (Elektra). Fot. Serghei Gherciu

Obrazoburczych wypowiedzi realizatorów z reguły nie biorę poważnie, muszę jednak przyznać, że do Bieito mam słabość – za jego otwarte, „proletariackie” podejście do muzyki, za fascynację rzemiosłem Brooka i Bergmana, za niepospolite – przynajmniej kiedyś – wyczucie operowej dramaturgii. Jego ostatnie produkcje zdradzają jednak coraz poważniejsze symptomy kryzysu twórczego. Dotyczy to również tegorocznej inscenizacji Złota Renu w Operze Paryskiej, która wywołała taką konsternację wśród krytyków, że zdarzało im się tłumaczyć tę katastrofę wewnętrznymi konfliktami i problemami teatru. Recenzenci przecierali oczy ze zdumienia. Przecież Bieito zawsze umiał opowiadać historie. Najwyraźniej tę umiejętność stracił, bo praski Idomeneo pod tym względem wypadł jeszcze gorzej. Minimalistyczna (co nie jest zarzutem) i zupełnie pozbawiona napięcia (co jest już zarzutem bardzo poważnym) inscenizacja Bieito rozgrywa się w banalnie organizującej przestrzeń scenografii Any-Sophie Kirsch, w pierwszych dwóch aktach zdominowanej przez ruchome panele z półprzezroczystego tworzywa, w ostatnim akcie właściwie nieobecnej. Kostiumy Pauli Klein – trudno powiedzieć, na ile zgodne z reżyserską koncepcją albo jej brakiem – wyglądają jak żywcem wzięte z katalogu jej wcześniejszych projektów dla Bieito, niekoniecznie związanych z przesłaniem Idomenea. Zilustrowanie niektórych scen projekcjami ze Strajku Pancernika Potiomkina Eisensteina oraz Na Zachodzie bez zmian Milestone’a tylko utwierdziło mnie w przeświadczeniu, że Bieito robi remanent swoich wcześniejszych dokonań. Nieliczne rozwiązania przywołują echa jego dawnej wyobraźni (choćby zrzucenie z zawieszonej nad sceną sieci dziesiątków kanistrów na wodę, symbolizujących morskiego potwora), większość sprawia wrażenie wręcz groteskowe (groza ewokowana punktowym światłem latarek, jak na skautowskim biegu patrolowym; niezrozumiała scena, w której Elektra knuje zemstę, tuląc się do butów Idomenea, żeby ostatecznie wysmarować się szuwaksem; roztrzaskanie tandetnego posążku Neptuna na znak sprzeciwu protagonisty wobec bóstwa). Co jednak najistotniejsze, Bieito nie zadał sobie trudu, by zarysować jakiekolwiek relacje między postaciami – budowane nieśmiało napięcie między Idomeno a Idamante zdaje się wyrastać z samej muzyki, nie zaś z koncepcji reżysera.

Evan LeRoy Johnson (Idomeneo). Fot. Serghei Gherciu

Na tle kompletnie martwej inscenizacji starania wykonawców wzbudzały tym większy podziw, zwłaszcza że Junghänel, sam występujący w Státní opera po raz pierwszy, miał pod opieką obsadę złożoną w całości ze śpiewaków debiutujących w rolach. Być może dlatego dokonano dość istotnych cięć w partyturze: pod nóż poszła nie tylko większość recytatywów, ale i niektóre sceny, usunięto też postać królewskiego zausznika Arbace – istotnie najmniej interesującą w utworze. Wprawdzie dyrygent nie poradził sobie w pełni ze zdradliwą akustyką miejsca, co naruszyło proporcje brzmieniowe w orkiestrze – niestety, na niekorzyść smyczków – całość poprowadził jednak stylowo, czytelnie eksponując motywy i zachowując puls bez forsowania tempa, czym wydatnie pomógł solistom. Z tych zaś moim zdaniem najlepiej wypadł Evan LeRoy Johnson w roli tytułowej, obdarzony tenorem niemal idealnym do tej partii – dźwięcznym, szerokim, ze stosownym barytonowym zabarwieniem w dolnym rejestrze; sprawnym, choć może jeszcze nie dość swobodnym w karkołomnych koloraturach arii „Fuor del mar” z drugiego aktu, po której śpiewak doczekał się zasłużonej owacji. Żeby w pełni przekonać czeską publiczność do swej interpretacji postaci Idomenea, artysta musi jeszcze trochę okrzepnąć i nabrać pewności siebie. Tutejsi melomani mają całkiem inne wyobrażenie o tym, jak powinien brzmieć tenor „mozartowski” – poniekąd słusznie, ale nie w tym przypadku. Ta postać nie ma ani poprzedników, ani następców w twórczości kompozytora. Jest ślepą odnogą w ewolucji jego stylu, być może dlatego, że pierwszy wykonawca partii Idomenea, Anton Raaff, przez Christiana Schubarta uważany za najwspanialszy męski głos wszech czasów, dobiegał wówczas siedemdziesiątki i oględnie mówiąc zawiódł oczekiwania młodego twórcy.

Podobnie było z Vincenzem dal Prato, który na prapremierze wykreował postać Idamante. Mozart był generalnie uprzedzony do kastratów, ale „il nostro molto amato castrato Dal Prato”, jak pisał z przekąsem w liście do ojca, uważał nie tylko za kiepskiego śpiewaka, ale i kompletnego idiotę. Jego partię przepisał wkrótce na głos tenorowy i w takiej wersji wykonywano ją później przez lata. Powrót do głosu sopranowego jest kwestią ostatnich dekad i wciąż nie zawsze udaje się dobrać śpiewaczki odpowiednio skontrastowane pod względem barwy i temperamentu do trzech przeznaczonych na ten fach partii Idamante, Ilii i Elektry. Tak też stało się w Pradze, choć Rebecka Wallroth, dysponująca głosem urodziwym i dobrze postawionym, ale zanadto lirycznym do roli syna Idomenea, i tak sprawiła się najlepiej z całej trójki. Gęsty, mięsisty sopran Jekatieriny Krowatiewej zdecydowanie nie pasował do postaci niewinnej Ilii, Petra Alvarez Šimková jako demoniczna Elektra nadrabiała braki techniczne interpretacją na pograniczu groteski i histerii, zwłaszcza w brawurowej arii „D’Oreste, d’Aiace”. Bardzo porządnie wypadli Josef Moravec w tenorowej roli Arcykapłana oraz bas Zdeněk Plech jako Głos Wyroczni. Odrobinę zawiódł chór, śpiewający poprawnie, choć bez wyrazu, co jest istotnym mankamentem w realizacji tej niezwykle zniuansowanej partii, jednej z najwspanialszych w całej twórczości Mozarta.

Rebecka Wallroth (Idamante) i Jekatierina Krowatiewa (Ilia). Fot. Serghei Gherciu

Mimo zastrzeżeń muszę jednak podkreślić, że głównym winowajcą niedostatków przedstawienia jest reżyser, który zostawił śpiewaków samym sobie, nie wskazał im żadnego kierunku, utrudnił wniknięcie w sens dzieła i zbudowanie przekonujących, pełnokrwistych postaci. Niewykluczone, że na drodze do sukcesu praskiego Idomenea stanęła też niespodziewana śmierć Reinharda Trauba, współpracującego z Bieito przy reżyserii świateł. Traub zmarł w trakcie przygotowań do spektaklu. Zbyt wcześnie i w pełni sił twórczych, o czym przekonałam się wielokrotnie na festiwalu wagnerowskim w Bayreuth. To on wspaniale oświetlił Lohengrina i Tannhäusera, odpowiednio w ujęciu Sharona i Kratzera. To między innymi on sprawił, że Pierścień w reżyserii Schwarza dał się w ogóle oglądać. Dobre inscenizacje uwydatniał, ze złych wydobywał wszystko, co godne uratowania. Na scenie Opery Państwowej, skąpanej w sinych błękitach, trupiej zieleni, przygnębiających odcieniach ochry i szarości – na ogół bez związku z narracją – nie dopatrzyłam się jego mistrzowskiej ręki. W tej produkcji zabrakło nie tylko ducha opowieści, ale i ducha światła. Została jedynie muzyka i wykonawcy, którzy dali z siebie wszystko. I za to im chwała.

Kombinat sztuki

Czasem się cieszę, że jestem panią od opery, a nie od fortepianu, bo poziom emocji, jaki towarzyszył tegorocznemu Konkursowi Chopinowskiemu, wystawiłby mnie na ciężką próbę. Na szczęście już wszystko za nami i można pomału wracać do rzeczywistości. Rozpoczął się nowy sezon w TW-ON pod nową dyrekcją Borisa Kudlički. Czego się spodziewać, w których kwestiach uzbroić się w cierpliwość, a co wymaga natychmiastowej zmiany – o tym rozmawialiśmy tuż przed oficjalną nominacją kandydata. W najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” ukazał się tekst, będący poniekąd podsumowaniem naszej rozmowy. W przyszłość ukochanego teatru patrzę z ostrożną nadzieją: w końcu i Upiór musi się kiedyś zdobyć na optymizm. Zapraszamy do lektury.

Kombinat sztuki

Tak właśnie powinno być, Siostro

Bardzo Państwa przepraszam, że głowę zawracam – przy niedzieli, w samym środku finałowych przesłuchań Konkursu Chopinowskiego. Ale jest sprawa. Otóż jakby mimochodem, niepostrzeżenie, 15 października, kilkoro Polaków wyszło z De Vere Grand Connaught Rooms w Covent Garden z nagrodami krytyków miesięcznika „Gramophone”. Chamber Music Award zdobyła płyta z kwartetami fortepianowymi A-dur i c-moll Brahmsa, w wykonaniu Krystiana Zimermana, skrzypaczki Marii Nowak, altowiolistki Katarzyny Budnik i wiolonczelisty Yuya Okamoto, dla wytwórni Deutsche Grammophon. Laur w kategorii muzyki dawnej przyznano trzypłytowemu albumowi z kompletnym nagraniem utworów zachowanych w piątej części cudem odnalezionego po wojnie rękopisu Kras 52 – w interpretacji zespołów Dragma i Peregrina pod dyrekcją Agnieszki Budzińskiej-Bennett, na podstawie edycji przygotowanej przez nią samą oraz jej kolegę ze Schola Cantorum Basiliensis, niemieckiego lutnistę i muzykologa Marca Lewona. Całe to gigantyczne przedsięwzięcie – wraz z wydaniem nutowym – zrealizowano we współpracy z IAM i PWM, album ukazał się w niemieckiej wytwórni Raumklang.

Dzielę się tymi wieściami z prawdziwą radością, gratuluję wszystkim zdobywcom Gramophone Awards, choć nie ze wszystkimi wyborami krytyków zgadzam się bez zastrzeżeń. Nie zgłaszam jednak żadnych uwag pod adresem dwóch wymienionych nagrań, a w przypadku albumu The Krasiński Codex w pełni podzielam opinię Jonathana Freemana-Attwooda, dyrektora Royal Academy of Music w Londynie, który w uzasadnieniu swojej rekomendacji pisze prostodusznie, że kiedy już zacznie się słuchać tego albumu, to nie sposób przestać – głównie za sprawą „olśniewającego wykonania” pod wrażliwą dyrekcją charyzmatycznej szefowej zespołów. O tym, że określenie „charyzmatyczna” do Agnieszki pasuje jak ulał, pisałam między innymi w „Tygodniku Powszechnym” (https://www.tygodnikpowszechny.pl/muzyka-sredniowiecza-czyli-triumfy-agnieszki-budzinskiej-bennett-185836). W tym samym tekście przedstawiłam też zawiłe losy rękopisu Kras 52.

Cóż dodać więcej? Krystian Zimerman i pozostali wykonawcy nagrodzonych Brahmsowskich kwartetów mojej rekomendacji nie potrzebują: docenili ich krytycy znacznie ode mnie bieglejsi w tej materii. Muzykom Siostry Agnieszki (wybacz, kochana, musiałam) życzę kolejnych spektakularnych sukcesów. Czekajcie cierpliwie: skończy się Konkurs Chopinowski, zrobi się o was głośno. Oby jak najszybciej i wreszcie na dobre.

Agnieszka Budzińska-Bennett i Marc Lewon. Fot. Colin Miller

Żeby umieć żyć, trzeba umieć zapomnieć

Tym razem – ze szczerym zaintrygowaniem – zaanonsuję Państwu pierwszą premierę nowego sezonu w Operze Krakowskiej, czyli Straussowską Ariadnę na Naksos. Niedawna inscenizacja tego arcydzieła w Warszawie podzieliła krytyków i publiczność, wzbudziła też od nowa pytania, czy polskie teatry, operomani, a zwłaszcza wykonawcy są już gotowi w pełni oddać sprawiedliwość talentom Ryszarda Straussa i jego wieloletniego librecisty Hugo von Hofmannsthala. Kolejnych argumentów w tej dyskusji dostarczy spektakl w reżyserii Ido Ricklina, ze scenografią Simona Limy Holdswortha i pod batutą José Marii Florência. Przed nami sześć krakowskich przedstawień, włącznie z premierowym 17 października, w którym w roli tytułowej zadebiutuje Natalia Rubiś, fenomenalna Benigna z ubiegłorocznej warszawskiej produkcji Czarnej maski Pendereckiego. W tym samym spektaklu Bachusa zaśpiewa Rafał Bartmiński, odtwórca tej samej roli w TW-ON. Na premierze w Zerbinettę wcieli się Hila Fahima, solistka wiedeńskiej Staatsoper, obsadzona w tej roli na zmianę z Katarzyną Drelich, która zebrała bardzo przychylne recenzje po Ariadnie w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Szczegóły obsad i daty wszystkich przedstawień na stronie Opery, a w książce programowej ukaże się mój esej, którym już dziś dzielę się z Czytelnikami – na zachętę, zwłaszcza dla tych, którzy mają jeszcze w pamięci wrażenia z inscenizacji w Warszawie.

***

Claudio, tytułowy głupiec z symbolistycznego dramatu Hofmannsthala Der Tor und der Tod (1894), stoi w oknie mieszkania, patrzy na zachód słońca i pogrąża się w coraz głębszej melancholii. Niczego mu nigdy nie brakowało, a mimo to życie przeciekło mu między palcami. Z apatii wyrywa go dźwięk skrzypiec. Claudio, który wcześniej nie zaznał ani prawdziwej radości, ani tym bardziej smutku, uświadamia sobie, że muzykantem jest Śmierć. Próbuje ją przebłagać, udowodnić, że za wcześnie na umieranie, skoro nie zdążył się jeszcze przekonać, na czym polega życie. Śmierć postanawia dać mu lekcję. Przywołuje ducha jego matki, której miłości nie potrafił docenić; zjawę kobiety, której uczucie odrzucił jak dziecko znudzone pięknem zerwanych kwiatów. Claudio pada do stóp Śmierci i zapewnia, że przez godzinę nauczył się więcej niż przez całe życie. Przebudził się ze snu na jawie dopiero dzięki Śmierci.

Maria Jeritza, pierwsza wykonawczyni partii Ariadny, po spektaklu w Stuttgarcie

Aż dziw, ile z tych symboli przenikło do Ariadny na Naksos, jednoaktówki z prologiem, którą Strauss i Hofmannsthal – po prapremierze wersji pierwotnej – przeistoczyli z czasem do postaci autonomicznego arcydzieła. W roku 1911, po entuzjastycznie przyjętym Rosenkavalierze, twórcy przystąpili do realizacji dwóch kolejnych przedsięwzięć: Kobiety bez cienia i właśnie Ariadny, pomyślanej z początku jako hołd wdzięczności dla reżysera Maksa Reinhardta, który przyczynił się do sukcesu ich pierwszej komedii na deskach drezdeńskiej Semperoper. Planowana z początku na pół godziny, ostatecznie półtoragodzinna Ariadna zastąpiła „ucieszną ceremonię turecką” w adaptacji Molierowskiego Mieszczanina szlachcicem przez Hofmannsthala i w tym kształcie doczekała się premiery w Hoftheater w Stuttgarcie, 25 października 1912 roku, oczywiście w reżyserii Reinhardta. Mimo wspaniałej obsady (w pana Jourdain wcielił się wielki austriacki komik Victor Arnold, partię Bachusa śpiewał Herman Jadlowker, fenomenalny żydowski tenor z Łotwy), umuzyczniony przez Straussa Der Bürger als Edelmann nie zadowolił właściwie nikogo. Znudzona publiczność wierciła się w fotelach, Strauss czuł się niemal równie sfrustrowany jak Kompozytor z późniejszej wersji Ariadny – nawet Hofmannsthal doszedł do wniosku, że skompletowanie godziwej obsady pociąga za sobą tak ogromne koszty, że lepiej przekształcić ten divertissement w utwór osobny, poprzedzić go odpowiednim wstępem muzycznym i przenieść akcję z Paryża do Wiednia. Wersja zrewidowana – nie bez oporów ze strony Straussa – doczekała się premiery w wiedeńskiej Staatsoper, 5 października 1916 roku.

Odpowiedni wstęp przybrał postać muzycznego opisu przygotowań do uroczystej fety w XVII-wiecznej rezydencji „najbogatszego człowieka w Wiedniu”. Do występów szykują się dwa niezależne zespoły: artyści uczestniczący w spektaklu Ariadny na Naksos, opery seria autorstwa młodego Kompozytora, oraz trupa commedia dell’arte z frywolną komedią Niewierna Zerbinetta i jej czterej kochankowie. Jakby nie dość było konfliktów między wykonawcami przedstawienia, Majordomus ogłasza decyzję swego pana, żeby obydwie sztuki wystawić równocześnie.

Herman Jadlowker w kostiumie Bachusa

W zaprezentowanej po przerwie operze wypełnia się niemożliwe. Przybysze z komedii dell’arte, z początku obserwujący rozpacz Ariadny z dystansu, stopniowo dają się wciągnąć w coraz bardziej spójną opowieść o miłości bez granic, wykraczającej poza wszelkie ramy ludzkiego zrozumienia – silniejszej niż śmierć i spełnionej tylko przez śmierć wspomnień. Ariadna jest symbolem wierności „poza grób”, kobietą „jedną na milion”, głuchą na wszelkie głosy rozsądku podnoszone przez komików z obcego świata opery buffo. Żyje przeszłością: lekceważy zarówno pląsy i śpiewy zalotników płochej Zerbinetty, jak i jej pyszny, wirtuozowski monolog „Grossmächtige Prinzessin”. Mityczna córka Minosa i Pazyfae, nie doczekawszy się Tezeusza, wygląda już tylko Hermesa, mrocznego posłańca śmierci, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że Hermesowa śmierć – mocą sztuki i ofiary – może przemienić się w nowe życie. „Es gibt ein Reich” – jest takie królestwo, śpiewa Ariadna, a jego imię Totenreich, Dziedzina Śmierci. Pełnemu nieporozumień spotkaniu z Bachusem towarzyszy motyw transformacji – prowadzący oboje w stronę podobnego przemienienia, jakiego doświadczyli kochankowie z Wagnerowskiego Tristana. Bachus myli Ariadnę z Circe, Ariadna w pierwszej chwili bierze boskiego przybysza za Tezeusza i do końca nie zdradza swej jedynej miłości, idąc na śmierć w objęcia rzekomego Hermesa. Kochankowie padają sobie w objęcia, wzruszona Zerbinetta oznajmia, że gdy nadchodzi nowe bóstwo, oddajemy mu się w milczeniu. Wieloznaczne to słowa. Poddajemy się, czy składamy z siebie ofiarę? Bez słowa czy oniemiałe w obliczu śmierci tego, co pamiętamy?

Ariadna na Naksos to nie tyle wirtuozowski pastisz, ile erudycyjne ćwiczenie stylów minionych – melancholijna wycieczka w przeszłość, która po tragedii I wojny światowej zamknęła się ostatecznie za Europą. Zawarte w partyturze odniesienia do włoskiego belcanta, twórczości Mozarta, Webera i Wagnera kompozytor świadomie przepuścił przez filtr modernizmu – rozrzedził faktury, uwypuklił dysonanse, chwilami zaburzył słuchaczom poczucie czasu muzycznego. Po fajerwerkach prologu utwór stopniowo zanurza się w poetykę oniryzmu i sennych fantazmatów. Sen jest kuzynem śmierci. Może dlatego – już u boku nowych bogów – wołamy we śnie umarłych dla nas kochanków. Może dlatego Ariadna dostrzegła w Bachusie utraconego bezpowrotnie Tezeusza.

Jakże by to bez Szopena

Czekając na werdykt po pierwszym etapie, znalazłam w sieci taki oto wpis: „Ciekawostki o Fryderyku Chopinie! Znacie jakieś? Podajcie, błagam. Ale nie gdzie się urodził i w ogóle, tylko jakieś ciekawostki z jego życia”. Prośba zdesperowanej nastolatki – której prawdopodobnie zadano pracę z polskiego – odsłania obszar naszej powszechnej niewiedzy o jednym z najwybitniejszych twórców epoki romantyzmu. W umysłach większości rodaków nazwisko „Chopin” uruchamia najprostsze skojarzenia: z marszem żałobnym, z romansem pianisty z George Sand, ze schorowanym mężczyzną z dagerotypu Bissona i pomnikiem w warszawskich Łazienkach. Są również tacy, którzy kojarzą Chopina albo z osławioną wódką, albo z pechowym żaglowcem szkoleniowym STS Fryderyk Chopin, albo z nagrodą Fryderyka i płonną nadzieją Akademii Fonograficznej na ustanowienie polskiego odpowiednika nagrody Grammy. Dla starych kinomanów Chopin ma twarz Czesława Wołłejki i temperament rewolucjonisty, dla Polaków w średnim wieku będzie już na zawsze tragicznym, niezrozumianym przez nikogo geniuszem o smutnych oczach Janusza Olejniczaka, młodym skojarzy się z dziwnie współczesnym, pędzącym na oślep ku śmierci neurotykiem – w brawurowym skądinąd ujęciu Eryka Kulma.

A przecież to wszystko nieprawda – żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Chopinie, wystarczy poczytać jego listy i przekonać się, że naprawdę miał poczucie humoru, choć nieraz cierpkie i sarkastyczne. Niedługo przed śmiercią pisał do Solange Clésinger w Paryżu: „staję się coraz bardziej tępy, co przypisuję piciu każdego rana kakao zamiast mojej kawy. Niech Pani nigdy nie pije kakao i niech Pani odradza picie go swym przyjaciołom, zwłaszcza tym, co z Panią korespondują”. Kiedy na Majorce chorował i miał głowę zajętą innymi sprawami, pisał do Juliana Fontany w Warszawie, że jego „manuskrypta śpią”.

Rys. Jean-Jacques Sempé

Żeby do Chopina poczuć sympatię, wystarczy sobie przypomnieć, że młody Fryderyk z zapałem chadzał na wesela, gdzie ku uciesze zgromadzonych papugował głosy wiejskich śpiewaczek i na tyle pewnie wywijał oberki, że zdarzało mu się tańczyć w pierwszej parze. Że udręczony chorobą, starzejący się Fryderyk słuchał w Nohant, jak kochanka czyta gościom na głos Lukrecję Floriani, powieść o rozpadzie związku dwojga głównych bohaterów, którzy do złudzenia przypominali właśnie jego i George Sand.

Żeby Chopina pokochać, trzeba słuchać jego muzyki, ale też umieć osadzić ją w kontekście. Nic nam nie da wierne kibicowanie kolejnym faworytom Konkursu, jeśli nie pojmiemy zasad rządzących stylem kompozytorskim Chopina: swobodnej improwizacji, myślenia na głos dźwiękami, przeinterpretowywania własnych doznań i obserwacji zastanego świata. Dlaczego miał tylu naśladowców, zrozumiemy dopiero wówczas, kiedy sami się przekonamy, co w jego muzyce frapuje, co jest wciąż źródłem inspiracji: nie tylko dla pianistów, ale też dla wirtuozów innych instrumentów, dla wokalistów jazzowych, śpiewaków operowych, kompozytorów młodego pokolenia. Nie tylko dla muzyków, ale też ludzi najzwyczajniej rozmiłowanych w muzyce.

Czy przy okazji XIX Konkursu Chopinowskiego dostaniemy wreszcie szansę, by nie wielbić go za to, że „wielkim artystą był”, tylko za to, że jego muzyka wciąż trafia do naszych serc i umysłów, on sam zaś jest w tych nieledwie sportowych zmaganiach bohaterem prawdziwym, człowiekiem z krwi i kości, choć przynależnym do innej epoki? Oby tak się stało – tak przecież wiele zależy od nas samych.

An der schönen blauen Lagune

While wandering around Venice, Goethe arrived at a conclusion that surprised even him, namely, that the artist’s eye is formed by the colours of the reality he has experienced since childhood. In Goethe’s opinion, the Venetians perceive everything in brighter colours than the residents of northern Europe, who are consigned to dust and mud, and incapable of such a joyful vision of the world.

Similar reflections occurred to me as I spent a few days at this year’s Bayreuth Baroque festival, of which the leading figure was Francesco Cavalli, a composer born in 1602 and inseparably linked to the beginnings of the Venetian school of opera, as the most highly esteemed and most influential composer of works written with the city’s public opera theatres in mind. Although he entered the world in Crema, Lombardy, and was first taught by his father, Giovanni Battista Caletti, his beautiful soprano voice captured the attention of the Venetian aristocrat Federico Cavalli, who undertook to educate him and bestowed his own surname on the boy. The 14-year-old Francesco became a singer in the choir of St Mark’s Basilica and may have been trained with Monteverdi, who was kapellmeister there at the time. That is not known for sure, but what is certain is that in 1638, now a grown man, he began working with the newly opened Teatro San Cassiano and a year later wrote for the theatre Le nozze di Teti e di Peleo – his first ‘opera scenica’, and at the same time the oldest extant Venetian opera.

From that moment on, he composed at least 40 operas. It is quite astonishing to note how many have come down to us: contemporary scholars confirm his authorship of 27 operatic scores. Even more remarkably, his works began circulating around theatres in other Italian cities already in the mid-seventeenth century. All of them are marked by a smooth-flowing narrative, specific cantabilità, or 'singability’ of passionate recitatives intertwined with emotional arias, and a rare dramatic flair. Major–minor tonality is still crystallising in this music, which contains plenty of dissonances and large intervallic leaps. Yet one also notes the cohesion between the music and the diverse range of characters, which break up the gravity of situations with elements of comedy and grotesque, like in Shakespeare’s plays. Tragic heroes rub shoulders on the stage with types from commedia dell’arte, lofty myths clash with the vox populi, and the woes and ecstasies of lovers with Venetian street opinion.

Pompeo Magno. Sophie Junker (Giulia) and Valer Sabadus (Servilio). Photo: Clemens Manser

For the festival’s premiere, Max Emanuel Cenčić chose a late opera by Cavalli – the heroic drama Pompeo Magno (1666), the last part of the so-called ‘republican’ trilogy, also comprising the operas Scipione affricano and Muzio Scevola. All three were written after the composer’s return from France, where he spent more than two years, invited to the court of Louis XIV by Cardinal Mazarini. After the fiasco of the imposing five-act tragedy L’Ercole amante, written for the inauguration of the Salle des Machines in Paris in 1662, Cavalli solemnly vowed never to write another opera in his life. That vow was short lived. The Venetian premiere of Scipione took place in 1664, at the Teatro Santi Giovanni e Paolo, while the other two works were staged in consecutive years at the Teatro di San Salvador. The libretti for the entire trilogy were written by Nicolò Minato, an incredibly productive poet who was fascinated by historical subjects. That does not alter the fact that he treated the sources for the biography of Pompey – especially Plutarch’s Parallel Lives – with a veritably Venetian insouciance. Perhaps the only thing that tallies with the Greek historian’s account is the commander’s triumphant entrance into Rome following the victorious third war against Mithridates. The rest is a tangle of amorous intrigue as implausible as it is passionate, with occasionally sarcastic satire on the political reality of La Serenissima at the time. A satire that is tragic, but as per usual peopled by a host of comical figures, enhanced by Cavalli’s traumatic experiences from Paris, which nevertheless triggered his Italian imagination, with plenty of virtuosic arias, considerably more elaborate than in the works from the beginnings of his Venetian career.

After several excellent premieres in recent years, Cenčić has finally found the perfect blend. He has directed a show in which he neither encloses the work in a cage of soulless reconstruction nor forces it to meet the expectations of a modern audience. He has produced a staging in the colours of a reality remembered from childhood – in the renewed spirit of theatre propounded by Jean-Louis Martinoty, who opened our eyes to the mechanism of Baroque opera back in the 70s. It is not entirely true that one of the last operas by Cavalli has only been revived in our times at the Margravial Opera House. At the beginning of the 70s, in a version far-removed from the original, Raymond Leppard presented it at Glyndebourne. In 1975 the BBC broadcast Pompeo Magno from London, in a performance conducted by Denis Stevens, with Paul Esswood in the titular role and Nigel Rogers as Mithridates. But it is only with Cenčić that we receive this masterwork in a form that gives viewers the illusion of travelling back in time to the true sources of the phenomenon of Venetian opera, into a world seen joyfully, though not without a hint of invigorating bitterness.

A huge contribution to this production’s success was also made by Cenčić’s collaborators: Helmut Stürmer, who created sets referring to the architecture of the Palace of the Doges (openwork windows, a bas relief of a winged lion, a geometrical pattern in rose marble against a backdrop of bright limestone), which were alternately covered and uncovered, as required, to expand or restrict the narrative field; Corina Gramosteanu, who created the wonderful costumes, inspired by the works of Venetian painters, from Bernardo Strozzi through to Giandomenico Tiepolo; the large team responsible for the wigs, masks and make-up; and the lightning director Léo Petrequin, endowed with a rare imagination, who bathed the whole scene in illumination worthy of the Venetian colourists.

Cenčić the stage director breathed life into it all. Cenčić the singer forged, with his warm, velvety countertenor, a deeply human titular hero, now amusing, now ambiguous, now genuinely moving. It is impossible today to identify all the performers of the world premiere of Pompeo in 1666; it is not known how many women were in the cast, how many castrati, how many boys or how many men. All told, eight countertenors took part in the shows at Bayreuth, including the phenomenal Nicolò Balducci in the part of Sesto, Pompeo’s son: an artist for whom I already predict a marvellous career in heroic roles written with soprano castratos in mind. It is with pleasure that I noted the festival debut of Alois Mühlbacher in the dual role of Amore and Farnace; although he took a while to get going, it was worth the wait for his supple and surprisingly boyish soprano countertenor to reach its full sound. Valer Sabadus in the part of Servilio rather paled in comparison. Kacper Szelążek – unrecognisable in the grotesque costume of Arpalia – displayed not just excellent vocal technique, but also fabulous acting skills. A special mention in this procession of countertenors is due to 70-year-old Dominique Visse, in the role of the lascivious (though not always up to the task) Delfo. This legendary singer formed a hugely comical pair with Marcel Beekman, a Dutch haute-contre at least a head taller, who gave a bravura performance as the libidinous old Gypsy Atrea.

Pompeo Magno. The final scene. Photo: Clemens Manser

It is hard to decide which of the female voices made the biggest impression on me: the fiery soprano Mariana Flores in the part of Issicratea, brimming with emotion and at times frightfully distinctive, or her extreme opposite – the exquisite, splendidly rounded voice of Sophie Junker, whose only flaw was that she had decidedly too little to sing in the part of Giulia. Valerio Contaldo, blessed with a lyric tenor voice with a beautiful golden timbre, full and sonorous also at the bottom of the range, proved an excellent Mithridates. In the secondary roles, excellent singing was displayed by Victor Sicard (Cesare), Nicholas Stott (Claudio) and Jorge Navarro Colorado (Crasso), as well as the wonderfully attuned quartet of Prencipi (Pierre Lenoir, who also sang Genius, as well as Angelo Kidoniefs, Yannis Flilias and Christos Christodolou). The singers’ displays of prowess were accompanied by scenes phenomenally polished by Cenčić, with the participation of nine actors of short stature, as if plucked straight out of genre frescoes by Tiepolo.

The musical hero of the evening was unquestionably Leonardo García-Alarcón, who directed his Cappella Mediterranea from the harpsichord with an incredible sense of drama, taking care over the occasionally surprising details of harmony and the clarity of the melodic lines. Alarcón not only achieved an excellent understanding with the singers, but also elicited from the sparkling score all the possible emotions, expressive contrasts and inexhaustible reserves of humour. It is worth noting that the ensemble played in an exceptionally large line-up for a Venetian opera: besides strings and an extensive continuo group, it also included percussion and wind instruments, including cornetts and trombones, used quite ingeniously in the comical episodes.

It rarely happens that I leave the theatre with a sense of the utmost fulfilment, and that is precisely what occurred that evening, when the final applause died down in the Margravial Opera House. Hence I shall treat the three solo recitals I heard over those few days as charming divertissements, highly anticipated encounters with favourites of the festival audience that were rewarded with tumultuous applause. I attended the concert ‘Teatro dei Sensi’ – at the Ordenskirche St Georgen, bathed in candlelight – on the eve of  the performance of Pompeo Magno I saw and heard, but already a few days after the premiere. Hence the lack of surprise at the applause given to Mariana Flores, who with Cappella Mediterranea in an eight-strong line-up and under the baton of García-Alarcón presented arias from another dozen or so Cavalli’s operas. I personally was a trifle disappointed; Flores is a typical theatrical animal and feels most at home when interacting with other characters. Here she was lacking context: despite the discreet directing of her performance, she gave the impression of being rather constrained, and her voice sounded at times too harsh, as if lacking sufficient support, which also caused problems with intonation.

Suzanne Jerosme. Photo: Clamens Manser

Suzanne Jerosme came across much better. Blessed with a colourful, sensuous and precisely articulated soprano voice, Jerosme displayed an excellent feel for the prosody. In the recital ‘Il Generoso Cor’, at the Schlosskirche, together with three musicians from the orchestra Il Gusto Barocco – the ensemble’s leader and harpsichordist Jörg Halubek, cellist Johannes Kofler and lutenist Josías Rodrígues Gándara – she presented a programme comprising excerpts from oratorios by Camilla de Rossi and Maria Margherita Grimani, active at the Viennese court around the turn of the seventeenth and eighteenth centuries. The music by these two Italian women was programmed with works by their male contemporaries, especially Alessandro Scarlatti, whose style exerted the strongest influence on their aesthetic sensibilities.

That same day, on the stage of the Margravial Opera House, in sets prepared for the farewell show of Pompeo Magno, Swiss-French mezzo-soprano Marina Viotti performed with the accompaniment of the Orchestre de l’Opéra Royal de Versailles and violinist Andrés Gabetta. That was a true concert of stars, with a striking array of Baroque hits (Purcell, Porta, Vivaldi, Porpora and Locatelli), performed in equally striking fashion, though not always stylishly. But I won’t turn up my nose at it: the audience was delighted, and this year’s festival certainly merited the spectacular closing gala.

I cannot wait for what will come next. In many respects, Max Emanuel Cenčić reminds one of a Baroque impresario: he has been artistic director of the festival since its inception, directs the productions, in which he also performs, and to cap it all is a first-rate host of the accompanying events. This year, he created Venice for us at Bayreuth. I felt almost like Goethe: I came away with a wonderful, vivid, unique image of that city.

Translated by: John Comber