Wyprawa czterdziesta piąta
Moim zdaniem Rok Lema powinien trwać wiecznie. A przynajmniej do czasu, aż na świecie zrobi się już tak wesoło, że nie trzeba będzie poprawiać sobie humoru Cyberiadą ani Bajkami robotów. Ostatnio robię porządki i uzupełniam posty sprzed lat o teksty, które zmieniły adres albo definitywnie zniknęły z sieci. Przy okazji znalazłam drobiazg, który nigdy się nigdzie nie ukazał. W 2002 roku próbowałam (z rozmaitych względów) wykręcić się od „sierioznego” podsumowania Warszawskiej Jesieni i zastąpić je pastiszem kilku Lemowskich opowiadań. Pomysł (z rozmaitych względów) nie znalazł uznania w oczach Redaktora Wielkiego i rzecz trafiła do szuflady, czyli w czeluście Upiornego Dysku. Dziś (z rozmaitych względów) postanowiłam ją stamtąd wydobyć i opublikować. W hołdzie dla Wielkiego Inspiratora i, mam nadzieję, ku Państwa uciesze.
***
WYPRAWA CZTERDZIESTA PIĄTA, CZYLI ELEKTRYBAŁT WIELECKIEGO
Członkom Komisji, którzy w eterze i na łamach prasy nie szczędzili krytycznych uwag pod adresem ułożonego przez nich samych programu
Stanisław Lem. Fot. Jakub Grelowski, 1971
Niedaleko, pod białym słońcem, żyli Mędrcy Programiści, szczęśliwie, krzątliwie, śmiało, bo mieli maszynę maszyn, umajoną, nakręcaną, zębatą i ze wszech miar doskonałą. A nazywała się ona „Warszawska Jesień”. Uświadamiać innych chcieli, Bergera nie zapomnieli, komu nie w smak symfonika, temu trafi w gust mistyka, albo sześć Sekwencji Beria, bądź muzyczna maszyneria, ale rzadko, żeby się nie sprzykrzyło. I każdy robił swoje, to znaczy – co chciał. A jak który nie pasował, to go przerobili – i było dobrze.
I zjechali się ze wszystkich stron Galaktyki muzycy, muzykanci, muzykaliści i muzykowcy. Ani rządzili maszyną, ani ona nimi, tylko tak sobie razem pomagali. I nikogo się nie bali, bo nie mieszkali na planecie, tylko w maszynie, a to nie była zwykła maszyna, tylko maszyna maszyn, umajona, nakręcona, zębata i ze wszech miar doskonała.
Jak nie hukło! Olej się rozchlupotał, tryby powyskakiwały i patrzą: Balakauskas chciał operę, miał zamiary całkiem szczere, ale wyszedł mu recital, bo go wcześniej nikt nie spytał. A chociaż mały recital, to i takiego żal. Zebrało się w sobie maszyniszcze i jak się nie zamachnie! Ustawili w Zamku Ujazdowskim Świątynię Dumania, pełną metalu, kabli i ekranów pałających. Bauer grał na wiolonczeli, wtórowali mu z taśmy perpetuacją wielorzędową, wielostronną i wielokrotną. Wyszedł z tego cało Talma-Sutt, bo metodom strategii nowoczesnej hołdował, oraz Mykietyn, bo jego wrażliwość na sztukę nie miała sobie równych. Wtedy rękawy zakasawszy rumuńskich sonorystów-epigonistów sprosili, którzy wszystkim pokazali, że w muzyce się nie pali. I rzeczywiście: stało się dokładnie, jak przewidzieli, tylko z końcem nie wyszło i zostało po staremu. A Remote Pulsar Dumitrescu był tak porządnie poustawiany, że łatwo się go dało policzyć od lewej ku prawej albo z góry na dół.
I przyleciała kometa rodzaju męskiego, bardzo okrutnego, tu głowa, tam ogon w dwa rzędy, a nazywa się Gabryś. Deus Irae łypnie spod czeluści, korzonek zapuści, a potem jak da łupnia, to przyjdzie koniec. A Programiści tylko się w kułak śmieli, bo mieli maszynę maszyn, umajoną, nakręcaną, zębatą i ze wszech miar doskonałą. Jakże ostoi się wobec niej jakaś paskuda, co skrzypce rozbija, na gadułce wywija, siedzi na samym wierzchołku, ciężka jak nie wiedzieć co? A przeszkadza, że trudno więcej. I dziw się stał wielki, bo się ostała, a dziatwie nawet się podobała.
No to już nic innego nie robią, tylko solistów podejmują, grać im wszystko pozwalają, pod jednym wszakże warunkiem, że z kontrybucji się wywiążą i Beria uczczą. A z nim można robić, co się komu żywnie podoba. I tylko jedna duńska skrzypaczka, Christine Pryn, Sekwencję Ósmą wypieściła, sprzężeniem trwałym i zwrotnym połączyła – i znowu spokój.
Była też Harpaz, kometa-kobieta, przyleciała i zaczyna: najpierw pochłonę was płomieniami, a potem się zobaczy. Jak jęła śpiewać, to jakby przychodziło jej rozstrzygać najtrudniejszy problem w całym Kosmosie: ziemia dygotała, podłoga usuwała się spod stóp od wibracji, a przekaźniki aż nadrywały się z wysiłku. Wreszcie obwieściła gromowym głosem Toccare Bruynela, potem coś zgrzytnęło w jej wnętrzu i zamarła. Programiści spojrzeli po sobie i bez jednego słowa ruszyli ku wyjściu.
Raz tylko odezwało się kompozycją tak nowoczesną, że dech Programistom zaparło, a wraz z nimi twórcom, co mieli dwie nagrody państwowe i posąg w parku miejskim. Jak zabrzmiały Triady Duchnowskiego i Exclamations Bánköviego, a pięknie je grali tyscy kameraliści, to w Studiu Lutosławskiego widziało się wniebowzięte twarze, nieprzytomne uśmiechy oraz słyszało się ciche łkania.
Ale Programiści mieli przecież maszynę maszyn, umajoną, nakręcaną, zębatą i ze wszech miar doskonałą, powierzyli zatem Kwartetowi Śląskiemu Symfonię rytuałów Szalonka, od której jednym się jaśniej zrobiło w duszy, jakby ktoś w nich słonko zapalił, inni zaś poddawali rewizji nawet poszczególne jej atomy, ale bezskutecznie. Nie wiedząc, co począć z tym fantem, przygotowano Ślązakom statek pierwszej klasy, aby ich do domu odwiózł z Nagrodą „Orfeusza”.
I przyjechał Pociąg Towarowy, na jednym ekranie Aelitę Protazanowa kubistyczno-konstruktywistyczną wyświetlając, z napisów odartą, żeby przypadkiem nikt nic nie zrozumiał, na drugim własne postaci nierdzewne malując, a grając przy tym powolutku swoją ponurą melodyjkę. Za czym puścili bańki mydlane, a pył sypał im się z instrumentów tak kunsztownie, że powstał z tego kaligrafowany napis: A WIĘC NAPRAWDĘ NAS NIE KOCHACIE?
Zdarzyło się w końcu, że NOSPR w Chmurę cudnie tęczującą odziany VI Symfonię Norgarda zagrał, ale frazy jej stały się ciemne, wieloznaczne, turpistyczne, magiczne i wzruszające do kompletnej niezrozumiałości. Osłabli wszyscy, nie wiedzą, gdzie ratunek, aż tu widzą – nadlatuje ktoś: nie wiadomo, co leci, ale wiadomo, kto w siodle: Penderecki. Siadł Koncert fortepianowy z Barrym Douglasem, siedzi i ani drgnie. Oto mówi głos jeden:
– No? Jak? podstawiłeś Sibeliusa?
– Podstawiłem!
– Gdzie go masz? Tu? Dobra! Teraz tak – o! – dawaj Obrazki! Dawaj Obrazki, mówię! Nie te, ośle, Musorgskiego! Tak! I jazda, transformuj, prędko! Co ci wypadło?
– Pi.
– A gdzie Beethoven?
– W nawiasie. I co, Koncert wytrzymał, widzisz?
– Wytrzymał? A teraz obie strony pomnóż przez wielkość urojoną – tak! I jeszcze go raz! Zmieniaj znaki, tępa głowo! Gdzie wstawiasz, tumanie? Gdzie?! To Beethoven, nie Rachmaninow! No, tak! O, to, to!! Gotowe? Więc teraz obracaj fazowo – tak! – i jazda w przestrzeń realną! Masz?
– Mam! Mój drogi! Patrz, co się zrobiło z Koncertem!!
A odpowiedzią był szalony wybuch śmiechu.
Patrzą Mędrcy Programiści: mieli maszynę maszyn, umajoną, nakręcaną, zębatą i ze wszech miar doskonałą. I gdzież się to podziało i rozwiało? W haniebnej ucieczce, a malusieńkie się zrobiło, że lupy trzeba.
(większość sformułowań pochodzi z Cyberiady i Bajek robotów Stanisława Lema)