Kiedy w górach na północy Tajwanu nadchodzi czas siewu prosa, mężczyźni z rdzennej grupy etnicznej Bunun celebrują rytuał pasibutbut. Ubrani w odświętne szaty, ustawiają się w kręgu spleceni ramionami, po czym intonują pieśń do potężnego bóstwa dehanin. Śpiew rozpoczyna się w bardzo niskim rejestrze i stopniowo pnie się w górę, szeregiem mikrotonowych zmian, dokonujących się synchronicznie we wszystkich głosach. W zasadzie jest ich nie więcej niż pięć, ale ze względu na heterofoniczną fakturę i pojawiające się alikwoty rozmaitej barwy i wysokości pieśń sprawia wrażenie niezwykle skomplikowanego wielogłosu. Podobno inspiracją dla tych śpiewów było bzyczenie pszczół, szum wodospadów i szelest liści bambusa. Człon pasi oznacza wspólnotę, butbut – wzajemne wsparcie. Rytuał trwa kilka minut, a stopień porozumienia między śpiewakami uchodzi za prognostyk, czy żniwa będą udane.
Kiedy w King’s College Chapel w Cambridge rozległy się pierwsze dźwięki Path of Miracles Joby’ego Talbota – we fragmencie nawiązującym do rytuału pasibutbut, ale bardziej skondensowanym i narastającym crescendo aż do potężnego zderzenia z hymnem Dum Pater Familias – z miejsca uznałam, że stopień porozumienia między członkami chóru Tenebrae wróży nadzwyczaj obfite plony. Ten godzinny utwór, będący muzycznym zapisem pielgrzymki do Santiago da Compostela wzdłuż Camino Francés, najbardziej uczęszczanej z Dróg św. Jakuba, powstał na specjalne zamówienie zespołu i doczekał się prawykonania w 2005 roku, w londyńskim kościele St. Bartholomew-the-Great. Od tamtej pory przebył z nim pół świata. W roku 2006 zabrzmiał w hiszpańskich kościołach na trasie Drogi Francuskiej, dekadę później wszedł do głównego programu obchodów piętnastolecia chóru, w tym roku trafił do Cambridge nazajutrz po koncercie w St. Martin-in-the-Fields, żeby dwa dni później, 29 marca, zawędrować do Elbphilharmonie w Hamburgu. Do końca roku Tenebrae planują jeszcze co najmniej trzy występy z Path of Miracles, między innymi w Szwajcarii.
W chwili przyjęcia oferty Talbot ledwie przekroczył trzydziestkę, ale miał już za sobą kilka znaczących sukcesów kompozytorskich, i to na zadziwiająco zróżnicowanych polach, od całkiem „poważnych” zamówień, między innymi dla BBC Philharmonic, przez muzykę do seriali telewizyjnych, aż po współpracę z zespołami popowymi i rockowymi. Praca nad Path of Miracles zajęła mu przeszło trzy lata i od początku przebiegała pod znakiem niekłamanego podziwu dla rzemiosła muzycznego Tenebrae. A jest co podziwiać, bo to zespół naprawdę niezwykły. Powstał z inicjatywy kontratenora Nigela Shorta, wieloletniego członka King’s Singers i Tallis Scholars, solisty oratoryjnego i operowego, a także kompozytora, któremu zamarzył się chór łączący rozmach i dramatyzm wykonań z precyzją godną najlepszych ansambli kameralnych. Przez jego Tenebrae przewinęli się śpiewacy tej miary, co Emma Walshe, Guy Cutting i Matthew Brook. W dziewiętnastoosobowej obsadzie Path of Miracles w Cambridge znaleźli się między innymi dwaj członkowie znakomitej grupy Gesualdo Six – jej założyciel Owain Park oraz Joseph Wicks.
Chór Tenebrae. Fot. SIMPHOTOGRAPHY
Talbot w pełni wykorzystał potencjał Tenebrae, rozpisując partyturę na siedemnaście głosów wokalnych i ujmując materiał w cztery części – chóralne obrazy czterech przystanków na trasie pielgrzymki, od Roncesvalles, pierwszego postoju na Camino Francés po przekroczeniu Pirenejów, przez Burgos i León, aż po Santiago. Poszczególne części są wyraziście skontrastowane. Po transowym początku i euforii towarzyszącej wyruszeniu w podróż, w Burgos nastaje czas zmagań z siłą nieczystą, które odchodzą w niepamięć w zalanej światłem katedrze w León. Część czwarta zaczyna się żmudną wspinaczką na szczyt Monte de Gozo – Góry Radości – gdzie euforia powraca na widok wież katedry w Santiago. To jednak nie koniec drogi, która po duchowych uniesieniach i rozpasanej hulance w mieście św. Jakuba prowadzi pątników na koniec świata, czyli do Finisterre, gdzie mogą wreszcie zanurzyć się w oceanie, zmyć z siebie brud i zacząć wszystko od nowa.
Kompozytor pomieszał pielgrzymom języki. Teksty zaczerpnięte z liturgii i źródeł średniowiecznych (po łacinie, grecku, francusku, niemiecku, baskijsku i hiszpańsku) połączono spoiwem z angielskich wierszy Roberta Dickinsona, odpowiedzialnego za całość libretta. Pod względem muzycznym Path of Miracles jest arcydziełem szlachetnego eklektyzmu. Talbot z powodzeniem odwołuje się do wrażliwości każdego słuchacza. Jeśli gdziekolwiek ociera się o kicz, to jedynie w części León, gdzie uległ pokusie odmalowania nastroju błogości zanadto już uproszczonymi środkami harmonicznymi. Gdzie indziej jednak imponuje biegłością warsztatu: mistrzowsko zderza faktury, kontrastuje brzmienia w skrajnych rejestrach, bawi się ruchem dźwięku w przestrzeni. Zabarwia melodykę modalizmami, przesuwa centra tonalne z wdziękiem godnym francuskich impresjonistów, zatrzymuje współbrzmienia metodami znanymi z najlepszych utworów Tavenera. Tworzy rzecz bezpretensjonalnie piękną i naznaczoną wyraźnym przeżyciem duchowym, dostępnym i zrozumiałym nawet dla zatwardziałego agnostyka.
Joby Talbot. Fot. Anna McCarthy
Trudno mi sobie wyobrazić zespół wrażliwszych i bardziej kompetentnych odtwórców tej kompozycji niż chór Tenebrae, w którym każdy śpiewak już to przemawia własnym, odrębnym głosem, już to łączy się w idealnie spójną całość z resztą zespołu. A przy tym nie musi wspomagać się kamertonem, który stał się nieodłącznym narzędziem większości współczesnych chórzystów. Godzina muzyki płynącej swobodnie, bez stukania się w głowę widełkami, bez zatrzymywania narracji w oczekiwaniu na dźwięk podany przez dyrygenta. Wykonanie, którego słuchałam z zachwytem, niedowierzaniem i żalem, że nieprędko doświadczę tak dobitnego poczucia wspólnoty i wzajemnego wsparcia. Potrzebnych nam wszystkim jak słońce i woda – nie tylko po to, by proso urosło.