Orfeusz z Deventer

Lada chwila recenzja z Dalibora w wersji angielskiej, później kolejne raporty z zagranicy (jak to się wszystko piętrzy!), a tymczasem następny z zapomnianych w archiwum esejów – o Janie Pieterszoonie Sweelincku i jego rodzinnym mieście. Prawie półtora roku temu, na bożonarodzeniowej odsłonie festiwalu Actus Humanus, opracowania jego utworów grała Monika Kaźmierczak: na carillonie gdańskiego kościoła św. Katarzyny.

***

Patron miasta Deventer urodził się przeszło tysiąc dwieście lat temu. Nie wiadomo, czy wychował się w rodzinie nawróconych pogan, czy sam przyjął wiarę chrześcijańską, którą z czasem umocnił na tyle, by uczynić ją podstawą swojej życiowej misji: powrotu do kraju przodków i dokończenia dzieła chrystianizacji północno-zachodnich ziem Franków. Lebuin – bo tak miał na imię – wychowany w opactwie świętego Wilfryda w Ripon, u podnóża Gór Pennińskich w dzisiejszym hrabstwie North Yorkshire, od wczesnej młodości szedł za przykładem dwóch anglosaskich głosicieli dobrej nowiny: apostoła Fryzów Wilibrorda i jego ucznia Bonifacego Winfryda, późniejszego apostoła Germanów. W wielką podróż za wielką wodę Lebuin wyruszył w roku 754: Grzegorz, ówczesny rządca diecezji w Utrechcie, powierzył mu misję dalszego nawracania niewiernych Fryzów i Sasów. Kilkanaście lat później Lebuin wzniósł drewniany kościół na wschodnim brzegu rzeki IJssel, dając początek niewielkiej wiosce Deventer, położonej korzystnie na szlaku wodnej przeprawy handlowej.

Pierwszy kościół nie wytrwał długo, podobnie jak Lebuin, który po zniszczeniu świątyni przez Sasów wrócił do Deventer z misją jej odbudowy i wkrótce sam zginął w zgliszczach nowego przybytku, puszczonego z dymem w kolejnym akcie plemiennego odwetu. Nadrzeczny handel kwitł jednak w najlepsze, a mieszkańcy Deventer konsolidowali się w coraz silniejszą wspólnotę. W końcu IX wieku błyskawicznie odbudowali swoją osadę po najeździe Wikingów. W roku 956 wyjednali dla niej prawa miejskie i obudowali wcześniejsze ziemne obwałowania solidnym murem z kamienia. Złoty wiek Deventer trwał przeszło pół tysiąclecia. W czasach, kiedy za sól płacono bajońskie sumy, miasto bogaciło się na handlu sprowadzanym z Norwegii sztokfiszem: niesolonym, suszonym na drewnianych żerdziach mięsem dorsza, które – przechowywane w odpowiednich warunkach – nadawało się do jedzenia nawet przez kilka lat. To w Deventer powstała jedna z pierwszych hanz niderlandzkich, a wkrótce potem deventerczycy zaczęli bić własną monetę. To tu i w Haarlemie powstawały pierwsze książki odbijane z klocków drzeworytniczych, jeszcze przed wynalazkiem druku ruchomymi czcionkami. To właśnie tutaj, w 1340 roku, urodził się Geert Groote, kaznodzieja i założyciel pietystycznej Wspólnoty Dobrego Życia, z której nauk czerpali między innymi Tomasz à Kempis i Erazm z Rotterdamu.

Willem Blaeu, mapa Deventer (1652)

W roku 1562, kiedy w Deventer przyszedł na świat Jan Pieterszoon Sweelinck, miasto dożywało ostatnich chwil swej świetności. Poziom wody w rzece systematycznie się obniżał, a wraz z nim spadała rentowność portu przeładunkowego. Wielkimi krokami zbliżała się wojna osiemdziesięcioletnia – o wyzwolenie Niderlandów spod panowania Hiszpanów. Kryzys epoki znalazł też odbicie w historii rodzinnej kompozytora. Jan był pierworodnym synem Pietera Swibbertsa, organisty w ówczesnej katedrze św. Lebuina, oraz jego żony Else Sweelinck, córki miejscowego chirurga. Wszystkie dzieci z tego związku przybrały nazwisko matki, gdyż ojciec był bękartem, jednym z siedmiorga progenitury katolickiego księdza Swibberta van Keizersweerd, również organisty, oraz jego kochanki Wibbe Moring.

Niewiele wiadomo o dzieciństwie i wczesnej młodości Sweelincka: poza tym, że w roku 1564 jego rodzice przenieśli się do Amsterdamu, gdzie Pieter objął posadę w Oude Kerk i wkrótce potem zajął się także edukacją muzyczną syna. Zmarł, zanim chłopak skończył jedenaście lat. Wiele wskazuje, że o dalsze kształcenie Jana zatroszczył się następca Pietera w „starym kościele”, śpiewak, organista i kompozytor Cornelis Boscoop. W innych przekazach pojawiają się też nazwiska organistów z Haarlemu – jeśli nawet Sweelinck formalnie nie był ich uczniem, z pewnością stosowana przez nich praktyka codziennych improwizacji na głównych organach haarlemskiego Grote Kerk wywarła ogromny wpływ na jego późniejszą wrażliwość i wyobraźnię dźwiękową. Wciąż jednak pozostaje zagadką, skąd nabył pewne elementy warsztatu kompozytorskiego, których zdaniem badaczy nie mógł wyuczyć się sam: zaskakujące pokrewieństwa stylistyczne jego toccat i fantazji z twórczością Andrei Gabrielego, od 1566 roku organisty bazyliki św. Marka, stały się źródłem niepotwierdzonej hipotezy, że nastoletni Jan pobierał też nauki w Wenecji.

Oude Kerk w Amsterdamie. Fot. Gerd Eichmann

Organistowską schedę po ojcu Jan Sweelinck przejął nie później niż w roku 1580 – w każdym razie już wówczas zarabiał w Oude Kerk niebagatelną kwotę stu złotych florenów rocznie. Amsterdamczycy wysoko cenili jego rzemiosło: pięć lat później, kiedy po śmierci matki musiał się zająć utrzymaniem młodszego rodzeństwa, jego pensja wzrosła dwukrotnie. Po reformacji w Niderlandach Oude Kerk został świątynią kalwinistów: nic więc dziwnego, że Jana zachęcono do rychłego ożenku, i to dodatkiem motywacyjnym w wysokości kolejnych stu florenów. Kiedy Sweelinck wywiązał się z obowiązku wobec wspólnoty, rajcy przyznali młodej parze dodatkowy bonus w postaci zakwaterowania na koszt miasta. Muzyk do śmierci w 1621 roku nie wytknął nosa poza Niderlandy i wyjeżdżał z Amsterdamu wyłącznie w sprawach służbowych.

W mieście nazywano go jednak Orfeuszem, a jego słynne improwizacje ściągały do świątyni tłumy słuchaczy z całej Europy. Zawrotna popularność organisty w ówczesnym Amsterdamie jawi się jako swoisty paradoks: kalwini nie dopuszczali użycia żadnych instrumentów podczas sprawowania liturgii. Jedynym kościelnym obowiązkiem Sweelincka były zatem występy przed nabożeństwami i po nich, a ich celem „praktycznym” było wprowadzenie wiernych w melodie stanowiące podstawę protestanckich hymnów. Jan Pieterszoon nie musiał komponować muzyki dla Oude Kerk. Z rzadka dostawał zamówienia od rajców miejskich, na utwory pisane z myślą o mniejszych instrumentach: klawesynie, wirginale, organach przenośnych. Nieomal całą swą potężną inwencję twórczą angażował w opracowania psalmów i organowe improwizacje, które dały początek większości jego kompozycji na instrumenty klawiszowe: dziesiątkom preludiów, toccat, fantazji i wariacji. Z pewnością pisał też z myślą o swych licznych uczniach, wśród których znaleźli się między innymi Niemcy Jakob Praetorius i Peter Hasse oraz niemiecko-szwedzki kapelmistrz Andreas Düben.

Portret Sweelincka pędzla jego brata Gerrita Pietersza (1606). Ze zbiorów Kunstmuseum Den Haag, obecnie w ekspozycji Amsterdam Museum

Sweelinck był kosmopolitą, który nie musiał podróżować po świecie, bo sam świat do niego wędrował. Był artystą prawdziwie wolnym, który w tamtej burzliwej epoce mógł swobodnie przerzucać mosty nie tylko między odchodzącą w przeszłość stylistyką renesansu a kształtującą się dopiero estetyką baroku, lecz także między wyznaniami – katolicyzmem, kalwinizmem i luteranizmem – z których każde odcisnęło się nieomylnym piętnem na jego twórczości. Wiele mógł. Wiedział, co naprawdę musi. Nie ciążył na nim obowiązek uświetniania wszelkich miejskich uroczystości dźwiękami carillonu. A przecież Jan Pieterszoon zostawił po sobie wystarczająco obfity korpus dzieł klawiszowych, żeby współcześni karylioniści mogli zeń czerpać do woli. Jak w dawnej, złotej epoce mieszkańcy Deventer, czerpiący z bogactw, które wpływały do portu na rozlewnej rzece IJssel.

Sol mundo nitet radio

Upiór chciał wczoraj zaanonsować finałowe koncerty festiwalu Actus Humanus Ressurrectio, ale się spóźnił. Utknął w zupełnie niespodziewanym miejscu i przez pewien czas miał obawy, czy w ogóle dotrze w tym roku na Wielkanoc. Kilka tygodni temu podróżował do Brna przez Belgrad, tym razem wędrował z Cambridge przez Bedford, Londyn, Brukselę i Monachium – jak się Państwo domyślają, niezupełnie zgodnie z planem. Zdąży jednak złożyć życzenia, i to z głębi serca: by wszyscy Przyjaciele w ten trudny i ślamazarny czas przemian uzbroili się w cierpliwość. Czasu się nie traci: czas płynie inaczej, niż byśmy chcieli, ale za wszelką cenę próbuje nam to wynagrodzić. Obyśmy doświadczali jak najwięcej pięknych niespodzianek: wykonań tak wspaniałych, że aż dech zapiera, kolacji w pubie, gdzie uczeni nad kuflem piwa dokonywali największych odkryć XX wieku, poranków w słonecznej kuchni u przyjaciół, wzajemnej ludzkiej życzliwości, gdy setkom podróżnych przepadnie możliwość przesiadki na ostatni samolot do domu. Świętujmy sobie, co chcemy: najlepiej początek nowego stworzenia wszystkiego, co przez ostatnie lata tak nas uwierało, odbierało nadzieję i wiarę w siebie. Nieważne, kiedy to się stworzy. Istotne, żeby się stworzyło i poszło w dobrą stronę. I żeby nigdy nie zabrakło przy nas muzyki. Dziękuję, że byliście, dziękuję, że jesteście, mam nadzieję, że w nowe jutro też pójdziemy razem. Bądźmy wreszcie szczęśliwi i wolni.

Obcy wśród swoich

Jeszcze raz przypominam, że dziś zaczyna się wielkanocny Actus Humanus w Gdańsku, a na wieczornym koncercie usłyszymy Lamentationes Jeremiae Prophetae Zelenki w wykonaniu Collegium 1704.  Już jutro, 28 marca, w Dworze Artusa, wystąpi zespół Stile Antico, w programie poświęconym twórcom z epoki Tudorów. Słuchajcie, przybywajcie.

***

Wojna Dwóch Róż skończyła się w 1485 roku. Na polu bitwy pod Bosworth zginął król Ryszard III, ostatni z rodu Plantagenetów. Koronę przejął Henryk VII. W dziejach Anglii otworzył się nowy rozdział: blisko studwudziestoletni okres panowania Tudorów, z którym później skojarzono utopijne pojęcie „Merry Old England”: idylliczną wizję angielskości w stanie czystym, krainy dostatniej, pachnącej piwem i niedzielną pieczenią z szałwią. A przecież wojna zostawiła królestwo w opłakanym stanie. Kolejne starcia zbrojne, począwszy od wcześniejszej o trzydzieści lat potyczki pod St Albans, odebrały jej najlepszych synów.

Na szczęście Henryk VII – przy całej swej bezwzględności – okazał się jednym z najskuteczniejszych władców w historii Anglii. Od chwili wstąpienia na tron konsekwentnie prowadził politykę mającą celu nie tylko utrzymanie pokoju, ale też położenie fundamentów pod przyszłą koniunkturę gospodarczą. Wspierał muzykę, która stała się jednym z istotniejszych elementów edukacji szlachty i członków rodziny królewskiej. Jego syn Henryk VIII grał biegle na lutni, organach, fletach i harfie, komponował i sam wykonywał swoje pieśni. W skład jego stałej kapeli wchodzili przede wszystkim muzycy sprowadzeni z zagranicy: Italii, Francji i Niderlandów. Za przykładem Henryka poszli następni Tudorowie: na dworze Marii I przez kilka lat działał urodzony w Mechelen i wykształcony we Włoszech Philippe de Monte, którego muzyczny dorobek porównywano z największymi arcydziełami Orlanda di Lasso.

Thomas Tallis. Anonimowa rycina z XVIII wieku, na podstawie grawiury Gerarda Vanderguchta

Religijna twórczość wokalna w epoce Tudorów rozwijała się pod przemożnym wpływem szkoły franko-flamandzkiej i muzyki renesansu włoskiego. Thomas Tallis, weteran w służbie Henryka VIII, Edwarda VI, Marii I i Elżbiety I, który do końca życia pozostał „niezreformowanym rzymskim katolikiem”, przeszedł do annałów jako twórca słynnego czterdziestogłosowego motetu Spem in alium, powstałego około roku 1570, być może z myślą o czterdziestych urodzinach królowej Elżbiety, i zdradzającego pewne wpływy szkoły weneckiej. Ten niezwykły utwór, rozpisany na osiem pięciogłosowych chórów, do dziś pozostaje jednym z najbardziej wyrafinowanych studiów w dziedzinie kontrastu muzycznego. Z tego samego okresu pochodzą jednak inne arcydzieła, w których Tallis świadomie nawiązywał do polifonii flamandzkiej, podporządkowując melizmatykę i kontrapunkt retoryce tekstu: między innymi motet pokutny In ieiunio et fletu, opublikowany w 1575 roku w zbiorze Cantiones quae ab argumento sacrae vocantur. Każdy utwór Tallisa przeistaczał się w muzyczną debatę wiary i osobisty głos kompozytora w sprawie angielskiej reformacji: zapowiedź albo ewokację konfliktu między próbą przywrócenia katolicyzmu przez Marię Tudor a proklamacją niezależności Kościoła Anglii przez Elżbietę, wydawczynię trzydziestu dziewięciu artykułów religii anglikańskiej.

Thomas Tallis i jego uczeń William Byrd, nazywany „angielskim Palestriną”, byli beneficjentami zagwarantowanego im przez Elżbietę monopolu na muzykę polifoniczną, połączonego z patentem na druk i edycję materiałów nutowych. Przywilej Tallisa obejmował prawo do publikowania utworów religijnych w dowolnym języku. Byrd poszedł kilka kroków dalej, asymilując na gruncie angielskim kontynentalną tradycję mszy i motetów, tworząc swoistą syntezę modeli obowiązujących po obydwu stronach Kanału. On także wytrwał do końca w katolicyzmie – być może dlatego jego utwory, wśród nich także motety z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XVI wieku, wzbudzają raczej skojarzenia z intymną modlitwą niż publiczną manifestacją wiary. Podobną drogą szedł jego rówieśnik Robert White, w którego Lamentacjach pobrzmiewa być może tęsknota nie tylko za zburzoną świątynią jerozolimską, lecz i za utraconym rytem katolickim.

Strona tytułowa Cantica Sacra Richarda Deringa (1662, nakładem Johna Playforda)

Inaczej już potoczyły się losy i twórcze wybory ich następców. Pierwsza fala reformacji w Anglii, poprzedzona rozwodem Henryka VIII z Katarzyną Aragońską, miała podłoże czysto polityczne. Prawdziwa reforma nastąpiła dopiero za rządów Edwarda. Po próbie przywrócenia katolicyzmu przez Marię nastąpił gwałtowny zwrot za panowania Elżbiety. O losie katolików przesądził wybuch wojny z Hiszpanią w 1588 roku: od tamtej pory upatrywano w nich zdrajców ojczyzny. Przeciwnicy Kościoła anglikańskiego zaczęli masowo opuszczać wyspę. Tułaczka okazała się też przeznaczeniem Johna Dowlanda – człowieka znikąd, urodzonego być może w Westminsterze, a może w Irlandii, wykształconego we Francji, który po uzyskaniu niezbędnych tytułów starał się, przez długie lata bez powodzenia, o posadę nadwornego muzyka w Anglii. Gdyby nie został gościem Ferdynanda Medyceusza, gdyby nie zaprzyjaźnił się z Giuliem Caccinim, jednym z założycieli Cameraty florenckiej, gdyby nie spędził blisko dekady w służbie duńskiego króla Christiana – pewnie nie lalibyśmy wraz z nim łez, słuchając melancholijnej pawany Flow my tears, nie w pełni też docenilibyśmy przesłanie włoskiej z ducha pieśni In this trembling shadow, opublikowanej w ostatnim wydanym za jego życia zbiorze A Pilgrimes Solace. Jak na ironię, Dowland wciąż uchodzi za ikonę elżbietańskiego renesansu muzycznego, mimo że posadę nadwornego królewskiego lutnisty zyskał dopiero w 1612 roku, dziewięć lat po śmierci królowej Elżbiety.

Stile Antico. Fot. Marco Borggrave

Peter Philips, odrobinę starszy od Dowlanda, zaczynał jako chórzysta w londyńskiej katedrze św. Pawła. W przedostatniej dekadzie XVI stulecia, już po święceniach kapłańskich, ruszył na wygnanie do Włoch przez Flandrię; zmarł ostatecznie w Brukseli. O pokolenie młodszy Richard Dering spędził większość życia w Niderlandach Hiszpańskich. Obydwaj – co znamienne – pisali muzykę wokalną w stylu włoskim. Philips trzymał się bardziej konserwatywnych wzorców szkoły weneckiej, Dering podjął twórczy dialog z manierystami, między innymi Sigismondem d’India, co z czasem zaskarbiło mu opinię jednego z prekursorów angielskiego baroku.

Ten jednak dopiero miał nadejść, opóźniony przez trzy angielskie wojny domowe i okres rządów Cromwella. Rodził się w bólach, odrzucany przez zajęte konfliktem dwory, zbity z tropu swą odrębnością wobec Kontynentu. Okazał się pogrobowcem pięknej i strasznej epoki Tudorów. Zmienił oblicze dopiero po klęsce dynastii Stuartów. Ale to już całkiem inna historia.

Muzyka, która zrywa tamy

Pojutrze, 27 marca, rusza w Gdańsku kolejny festiwal Actus Humanus Resurrectio. I jak zwykle, zanim podzielę się z Państwem kolejnymi esejami, kilka wydarzeń pozwolę sobie zapowiedzieć zawczasu. W dniu otwarcia, na wieczornym koncercie w Centrum św. Jana, wystąpi zespół Collegium 1704 pod dyrekcją Václava Luksa oraz troje solistów śpiewaków: Margherita Maria Sala, Krystian Adam Krzeszowiak i Tomáš Šelc. W programie Lamentationes Jeremiae Prophetae ZWV 53 i 54. Słuchajcie, przybywajcie.

***

Angielski neurolog Oliver Sacks, profesor Uniwersytetu Columbia i autor pasjonujących książek popularnonaukowych na temat swej trudnej dyscypliny, osiem lat przed śmiercią opublikował słynną Muzykofilię: Opowieści o muzyce i mózgu, wydaną w 2009 roku w polskim tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego. W jednym z ostatnich rozdziałów tej fascynującej pracy pisze o muzyce, która potrafi się oprzeć nie tylko parkinsonizmowi, utracie pamięci i chorobie Alzheimera, ale również psychozom, łagodząc najcięższe stany depresyjne i napady lękowe w sytuacjach, gdy zawodzi już jakakolwiek inna terapia.

Powołał się też na przykład własny: nieprzepracowanej żałoby po ukochanej ciotce Len, pod której opieką spędził w miarę bezpieczne dzieciństwo w czasie II wojny światowej i z którą później czuł się znacznie bardziej związany niż z własnymi rodzicami. Jej śmierć głęboko nim wstrząsnęła, nie pociągnęła jednak za sobą szczególnych zmian w życiu osobistym i zawodowym. Sacks nadal chodził do pracy, dzielnie się zmagał z codzienną rutyną, stracił jednak zdolność doświadczania prawdziwych emocji. Ani się smucił, ani radował, popadając stopniowo w coraz większe odrętwienie.

Louňovice pod Blaníkem, rodzinne miasto Zelenki i poświęcona mu tablica pamiątkowa. Fot. Ivan Rozkošný

Któregoś razu postanowił się wybrać na koncert – w nadziei, że przynajmniej muzyka obudzi w nim uśpione uczucia. Z początku nic na to nie wskazywało. „Koncert mnie nudził”, wspomina Sacks. „Aż do ostatniego utworu. Nigdy wcześniej go nie słyszałem, nie znałem także kompozytora. A były to Lamentationes Jeremiae Prophetae Jana Dismasa Zelenki (…). Zaczęto go grać i nagle się zorientowałem, że mam łzy w oczach. Moje zamrożone przez całe tygodnie emocje znowu odżyły. Lamentationes Zelenki zerwały tamę, a zduszone uczucia przelały się przez wyrwę”. W dalszej części rozdziału Sacks opisuje jeszcze dziwniejszą sytuację po odejściu swojej matki: kiedy doznał podobnego katharsis, usłyszawszy przez okno mieszkania na Bronksie, jak ktoś gra Schuberta. Tym razem jednak „przebudzenie” okazało się mniej trwałe, Sacks postanowił więc podtrzymać jego efekt i wybrać się do Carnegie Hall na recital Dietricha Fischer-Dieskaua z Schubertowską Winterreise. Jakież było jego zdumienie, kiedy się przekonał, że przeżycie muzyczne wywołało tym razem wręcz przeciwny skutek i zamknęło go na powrót w „zmrożonym kokonie” żałoby. Z czasem Sacks doszedł do wniosku, że jeśli muzyka ma naprawdę uwolnić emocje, „musi uderzyć znienacka, nadejść samorzutnie niczym akt błogosławieństwa czy łaski, jak wtedy, gdy dopadła mnie, sącząc się z otwartego okna, czy kiedy bez uprzedzenia zaatakowała mnie wstrząsająca wymowność Lamentationes Zelenki”.

Ciotka Len zmarła w 1978 roku, nikogo więc nie powinno dziwić, że Sacks – mimo że był wytrawnym melomanem – nigdy wcześniej nie słyszał nazwiska kompozytora, zwanego dziś „katolickim Bachem” lub „czeskim Vivaldim”. Twórczość Zelenki przeżyła krótki renesans za sprawą Bedřicha Smetany, który w latach 60. XIX wieku opracował kilka jego partytur z archiwów drezdeńskich i wprowadził je do obiegu koncertowego w postaci orkiestrowych suit. Potem znów popadła w zapomnienie, a po II wojnie światowej została uznana za bezpowrotnie zaginioną w ogniu nalotów dywanowych na miasto, które zrównały z ziemią między innymi Katedrę Świętej Trójcy – wzniesioną na zlecenie Augusta II Mocnego, najważniejszego mocodawcy kompozytora. Jan Dismas Zelenka został członkiem jego dworskiej kapeli około roku 1710; po śmierci patrona w 1733 roku przeszedł na służbę do jego syna Augusta III, który rok później stworzył oddzielne stanowisko kompozytora muzyki kościelnej i w pierwszej kolejności powołał na nie Zelenkę.

Sala drezdeńskiej Hofkapelle w 1715 roku. Rycina przedrukowana w Das alte Archivgebäude am Taschenberge in Dresden Huberta Ermischa, 1888

Przypuszczenia muzykologów okazały się mylne: bogaty korpus utworów Zelenki zachował się w podziemiach barokowego Pałacu Japońskiego w obrębie dawnego „nowego miasta”, które w połowie XVIII wieku wzniesiono na miejscu zniszczonej pożarem dzielnicy Altendresden. Zainteresowanie spuścizną kompozytora zbiegło się z pierwszą powojenną falą wykonawstwa historycznego w latach pięćdziesiątych i z początku dotyczyło wyłącznie ówczesnej Czechosłowacji. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych badacze zakończyli edycję wszystkich zachowanych utworów instrumentalnych Zelenki i stopniowo przygotowywali do wydania kolejne dzieła muzyki liturgicznej. Kluczową rolę w przywróceniu ich do życia odegrał zespół Ars Rediviva, założony w 1951 roku przez czeskiego flecistę i muzykologa Milana Munclingera i działający nieprzerwanie przez ponad pół wieku. To jego inicjatywie zawdzięczamy pierwsze w naszej epoce wykonanie, później zaś nagranie Lamentationes Jeremiae Prophetae, z udziałem amerykańskiej mezzosopranistki Neddy Casei, niemieckiego tenora Theo Altmeyera i czeskiego basa Karela Bermana, w 1969 roku zarejestrowane na płytach wytwórni Supraphon. Wieść o geniuszu Zelenki dotarła na Zachód. Niedługo potem jego muzyką zainteresował się Reinhard Goebel, do dziś uważany za jednego z najważniejszych propagatorów twórczości zapomnianych kompozytorów barokowych, wśród nich także Johanna Davida Heinichena, który sprawował w Dreźnie funkcję Kappelmeistra aż do śmierci w 1729 roku.

Václav Luks. Fot. Petra Hajská

To on właśnie, w swoim traktacie Der General-Bass in der Composition (1728), zachwalał Lamentacje Zelenki niemal tymi samymi słowy, co dwa wieku później Oliver Sacks: jako dzieło poruszające odczucia słuchaczy wyrafinowaniem i bogatą, ściśle związaną z tekstem ekspresją muzyczną, a zatem trafiające w sedno powołania tej dziedziny twórczości. Pochlebna opinia Heinichena jest tym bardziej warta uwagi, że pod względem strukturalnym Lamentacje różnią się zasadniczo od większości ówczesnych dzieł tego gatunku: praktykę stosowania recytatywów na przemian z ariami Zelenka zastąpił płynniejszą narracją, złożoną z krótkich, aż kipiących od afektów fragmentów arioso, uzupełnianych prostymi wtrętami recytatywnymi. Kompozytor pod wieloma względami odwołał się do wcześniejszej, „niemodnej” już tradycji renesansowej, reinterpretując ją brawurowo w stylu muzyki baroku: świadczy o tym nie tylko obfite użycie wyjątkowo ekspresywnej chromatyki, lecz i rozdysponowanie solowych partii wokalnych między głosy, których tessytura przywodzi na myśl naturalne brzmienie ludzkiej mowy: alt, prowadzony głównie w średnicy tenor oraz dość wysoki głos basowy.

Lamentationes Jeremiae Prophetae poruszyły najczulsze struny w duszy zaskoczonego ich oryginalnością Heinichena. Odmroziły emocje Sacksa i pomogły mu rozpocząć etap świadomej żałoby. Niewykluczone, że i dziś dla niejednego słuchacza okażą się objawieniem, dowodem potęgi muzyki w walce z rozpaczą i złem, „gdy już nic innego nie jest w stanie im sprostać”.

Za Ocean i z powrotem

Już wkrótce recenzje z warszawskiej Medei i Dalibora w Brnie, a tymczasem wróćmy do koncertu NOSPR sprzed dwóch tygodni. Wieczorem 1 marca orkiestrę Gospodarzy poprowadził Lionel Bringuier, partię solową w Koncercie fortepianowym G-dur Ravela wykonała Angela Hewitt.

***

Była sobie kiedyś orkiestra – powołana do życia w 1981 roku z inicjatywy trzech kobiet, złożona wyłącznie z kobiet i działająca nieprzerwanie aż do roku 2004. Bay Area Women’s Philharmonic – nazwana od obszaru metropolitalnego w rejonie zatoki San Francisco, z którego wywodziła się większość uczestniczek tego przedsięwzięcia – później określana po prostu jako The Women’s Philharmonic, przeszła jednak do historii wykonawstwa z całkiem innego powodu niż całkowicie żeński skład. Najważniejszą misją zespołu była promocja twórczości kobiet-kompozytorek: przez blisko ćwierć wieku TWP włączyła do swego repertuaru ponad trzysta utworów nieznanych, zapomnianych bądź napisanych specjalnie dla orkiestry – połowa z nich zabrzmiała na estradach koncertowych po raz pierwszy.

Jedną z takich spóźnionych premier było prawykonanie Uwertury C-dur Fanny Mendelssohn – jedynej kompozycji symfonicznej w dorobku siostry Feliksa, napisanej między 1830 a 1832 rokiem i nigdy nie zaprezentowanej publicznie, jeśli nie liczyć dwóch niedzielnych salonów muzycznych w domu artystki. Uwertura, utrzymana w formie allegra sonatowego, jest modelowym przykładem stylu wczesnoromantycznego, na tle wielu utworów tamtej epoki wyróżnia się jednak lekkością i wyjątkowo „śpiewną” inwencją melodyczną. Owszem, słychać w niej nawiązania do muzyki Schumanna i późnej twórczości Beethovena, w niczym to jednak nie umniejsza talentu i sprawności warsztatowej niespełna trzydziestoletniej kompozytorki. Utwór zachował się w pojedynczym rękopisie w archiwum Mendelssohnów w Berlinie. Być może do dziś obrastałby kurzem, gdyby nie wydobyła go na światło dzienne Judith Rosen – członkini zarządu TWP i zapalona badaczka muzyki komponowanej przez kobiety. To ona dokonała edycji manuskryptu i w 1992 roku doprowadziła nie tylko do wykonania, ale i nagrania Uwertury przez kalifornijską orkiestrę – na jednej płycie z utworami Clary Schumann i Nadii Boulanger.

Portret Fanny Mendelssohn-Hensel pędzla Moritza Daniela Oppenheima (1842). Z kolekcji Muzeum Żydowskiego w Nowym Jorku

Prawykonanie powstałego sto lat później Koncertu fortepianowego G-dur, w którym Ravel świadomie nawiązał do analogicznych dzieł Mozarta i Saint-Saënsa, odbyło się w 1932 roku w Paryżu, z udziałem Marguerite Long i Orchestre Lamoureux pod batutą kompozytora. Ravel pracował nad utworem długo i z przerwami, między innymi na przygotowanie Koncertu D-dur dla Paula Wittgensteina. Zapewne tym należy tłumaczyć mnogość wykorzystanych w nim pomysłów muzycznych – od motywów baskijskich, zaczerpniętych z wcześniejszych o ćwierć wieku szkiców do nieukończonej kompozycji na fortepian i orkiestrę, aż po inspirację jazzem, kolejny „zamorski” trop w programie koncertu NOSPR.

Do późniejszego sukcesu jego Rapsodii hiszpańskiej też przyczynili się muzycy amerykańscy, a ściślej koncert Nowojorczyków w 1909 roku, pod batutą Waltera Damroscha, zorganizowany zaledwie rok po paryskiej premierze dzieła. Rhapsodie espagnole, jedyny utwór Ravela napisany od razu w wersji na orkiestrę, spotkał się z początku z mieszanym przyjęciem krytyków, którzy zarzucali mu wątłość i niespójność narracji. Dopiero późniejsze wykonanie na londyńskich Promsach i wspomniany już koncert w Carnegie Hall przekonały słuchaczy bez reszty do tej efektownej kompozycji – od impresjonistycznego Preludium do nocy, poprzez roztańczone Malagueñę i Habanerę, aż po świetlistą, skrzącą się barwami Ferię. Wtedy też wśród muzyków zaczął krążyć żart, że najlepszą muzykę hiszpańską zawsze pisali Francuzi – w przypadku Ravela, syna wychowanej w Madrycie Baskijki, nie do końca trafiony.

Ravel na zdjęciu Pierre’a Petita (1907)

Ostatnim amerykańskim akcentem programu są Métaboles Henriego Dutilleux, powstałe w 1964 roku na czterdziestolecie Cleveland Orchestra i jej ówczesnego szefa George’a Szella. Pięcioczęściowa kompozycja Dutilleux jest wyrazem prób odejścia od form tradycyjnych i opracowania struktur zmieniających się zgodnie z wewnętrzną logiką utworu. Tytuł nawiązuje do figury retorycznej, która polega na powtórzeniu danej myśli przy użyciu innych określeń. To samo dzieje się w Métaboles, w których wszelkie pomysły melodyczne, harmoniczne i rytmiczne ulegają stopniowej modyfikacji: aż do chwili, w której zmienią się nie do poznania i dadzą początek całkiem innej muzycznej idei.

Prawykonanie 14 stycznia 1965 roku przyjęto owacyjnie: dzieło nieomal natychmiast uznano za najwybitniejsze w dotychczasowym dorobku kompozytora. Opinię tę zachowało do dziś, stawiane na równi jedynie z późniejszym o kilka lat Tout un monde lointain… na wiolonczelę i orkiestrę. W 2017 roku, cztery lata po śmierci Dutilleux, francuskie Ministerstwo Kultury uznało autograf Métaboles za skarb narodowy. Po likwidacji Musée des Lettres et Manuscrits w Paryżu i wszczęciu trwającego wciąż śledztwa przeciwko jego właścicielowi Gérardowi Lhéritierowi, oskarżonemu o poważne nadużycia finansowe, rękopis utworu trafił do jednego z domów aukcyjnych. Bibliothèque nationale de France skorzystała z prawa pierwokupu i w 2018 roku nabyła Métaboles za zawrotną sumę 143 tysięcy euro. Ironia losu: Lhéritier, legendarny marszand, był w swoim czasie jednym z najhojniejszych sponsorów Bibliothèque nationale i zaopatrzył ją między innymi w bezcenny manuskrypt 120 dni Sodomy markiza de Sade’a. Ale to już zupełnie inna historia…

Każdy z czterech przedstawionych utworów w jakiś sposób się wiąże z amerykańskim życiem muzycznym. Na tym jednak powinowactwa się kończą: zaczyna się fascynująca przeprawa przez ocean najrozmaitszych stylów i koncepcji.

Człowiek twardy i szorstki

Robiąc ostatnio porządki w komputerze, odkryłam kilka artykułów, którymi z jakichś powodów jeszcze się z Państwem nie podzieliłam. Między innymi esej o utworach klawesynowych Rameau, które prawie półtora roku temu, na festiwalu Actus Humanus Nativitas, grał Christophe Rousset. Zamieszczam więc – zanim posypią się nowe teksty, a wkrótce będzie ich naprawdę sporo.

***

„Myśli tylko o sobie, reszta świata obchodzi go tyle, co śnieg zeszłoroczny. Córka jego i żona mogą umrzeć, kiedy im się podoba; byle dzwoniące po nich dzwony parafialne pobrzmiewały duodecymą i septdecymą, to wszystko będzie w porządku. Szczęśliwy człowiek – i to właśnie cenię szczególnie w ludziach genialnych. Zdolni są oni tylko do jednego, do niczego poza tym. Nie wiedzą, co to być obywatelem, ojcem, matką, krewnym, przyjacielem. Mówiąc między nami, należałoby być do nich podobnym, ale nie trzeba życzyć sobie, by nasienie zbyt się rozpowszechniło. Trzeba ludzi, nie ludzi genialnych. Nie, zaiste, tych nie trzeba!”, pieklił się On, czyli tytułowy Kuzynek mistrza Rameau z dialogu filozoficznego Diderota, tutaj w przekładzie Leopolda Staffa. Kiedy Ja (narrator niesłusznie utożsamiany z autorem) zadał mu retoryczne pytanie: „Więc powziął pan straszną nienawiść do geniuszu?”, On (postać dobrze w ówczesnym Paryżu znana, niejaki Jean-François Rameau, właściwie bratanek kompozytora, człowiek, który imał się wielu zajęć, lecz w gruncie rzeczy nie nadawał się do niczego) odparł bez namysłu: „Nieprzebłaganą”.

Sęk w tym, że Rameau naprawdę był geniuszem, a reszta świata rzeczywiście obchodziła go tyle, co śnieg zeszłoroczny. Uważał się przede wszystkim za uczonego, teoretyka – i nie bez racji, skoro jego traktatami zachwycał się sam Jean Le Rond d’Alembert, francuski encyklopedysta, widząc w nich dowody na potwierdzenie własnych przemyśleń z dziedziny estetyki muzycznej. W swoim Traité de l’harmonie, wydanym w 1722 roku, Rameau podjął pionierską próbę kodyfikacji zasad harmonii funkcyjnej: w miejsce tradycyjnej praktyki dopełniania basso continuo brakującymi głosami wypracował system oparty na związkach między akordami. Jako pierwszy odważył się stwierdzić, że to melodia wynika z harmonii, a nie odwrotnie.

Maurice Quentin de la Tour: portret Alexandre’a de La Poupelinière. Pastel, ok. 1755.  Musée de l’Histoire de France w Wersalu

W praktyce kompozytorskiej przełożył to na swoisty element zaskoczenia, stosując dysonanse, modulacje i raptowne zmiany tonalności w zupełnie niespodziewanych dla ówczesnego słuchacza momentach. Jako twórca dojrzewał długo, o byt jednak troszczyć się nie musiał: jego mecenasem i skutecznym promotorem był bogaty finansista i dzierżawca podatków Alexandre de La Poupelinière, właściciel znakomitej prywatnej orkiestry, którą Rameau przez wiele lat dyrygował, pomieszkując na przemian w rezydencjach swojego dobroczyńcy i jego żony. Charakter Rameau miał ponoć paskudny, choć do muzyki naprawdę był zdolny. Na nikogo się nie oglądał i robił swoje: zanurzony po uszy w tradycji francuskiej, podgryzał ją od środka jak kornik, rozsadzał od wewnątrz niepospolitą inwencją, popartą iście matematyczną dyscypliną umysłu.

Swój pierwszy zbiór miniatur klawesynowych, a zarazem najwcześniejszą z zachowanych w jego dorobku kompozycji, Premier Livre de Pièces de Clavecin, opublikował w Paryżu w roku 1706, wkrótce po powrocie ze studiów muzycznych we Włoszech. Miał wówczas dwadzieścia trzy lata. Zawarta w zbiorze Suita a-moll wpisuje się z grubsza w formę francuskiej suity klawesynowej, choć już w niej zwracają uwagę pewne odstępstwa od wzorca. Otwierające utwór Preludium składa się z dwóch członów: wywodzącego się z praktyki improwizacji preludium niemenzurowanego, formy zaadaptowanej na klawesyn z muzyki lutniowej i gambowej przez Françoisa Couperina i Louisa Marchanda, w owym czasie wychodzącej już z użycia, oraz szybkiej części w metrum 12/8, o charakterze zbliżonym do włoskiej odmiany gigue. Niekonwencjonalny jest układ i kolejność ogniw cyklu: po dwóch allemande następuje tylko jeden courante, dwie sarabandy i gawot rozdziela stylizowana Vénitienne, oparta na włoskiej melodii, ujęta jednak w typowo francuską formę rondową. Rameau nie podjął też utrwalonej już wówczas praktyki nadawania tytułów poszczególnym częściom suity.

Strona tytułowa Pièces de clavessin avec une méthode pour la mécanique des doigts. Ze zbiorów Bibliothèque nationale

Trzy lata po wydaniu pierwszej księgi Rameau wrócił do rodzinnego Dijon, gdzie objął stanowisko organisty w katedrze św. Benignego, porzucił je wszakże przed wygaśnięciem sześcioletniego kontraktu. Po czasie spędzonym na analogicznych posadach w Lyonie i Clermont-Ferrand osiadł na resztę życia w Paryżu, dokąd sprowadziły go prace nad wydaniem wspomnianego już Traité de l’harmonie. Drugi zbiór, opublikowany w roku 1724, nazywany potocznie Deuxième livre de pièces de clavecin, w rzeczywistości zatytułowany Pièces de clavessin avec une méthode pour la mécanique des doigts, czyli Utwory klawesynowe z metodą palcowania, należałoby zatem traktować jako praktyczną wykładnię harmoniki, zajmującej główną pozycję w systemie teoretycznym kompozytora. O ile pierwsza zawarta w nim suita w tonacji e-moll zachowuje jeszcze tradycyjną strukturę suit klawesynistów francuskich (z szeregiem stylizowanych utworów charakterystycznych po „obowiązkowym” zestawie złożonym z allemande, courante i dwóch gigue, aczkolwiek z pominięciem sarabandy), o tyle Suita D-dur jest już w całości kompozycją „programową”, ułożoną z dziesięciu skontrastowanych ze sobą miniatur. Wiele muzycznych scenek i portretów z obydwu suit zostało później wykorzystanych w utworach scenicznych Rameau. L’Entretien des Muses z Suity D-dur oraz Musette en rondeau i słynny Tambourin z Suity e-moll trafiły do opery-baletu Les fêtes d’Hébé, ou Les talens lyriques (1739); Les Niais de Sologne kompozytor uwzględnił w partyturze opery Dardanus (1739); rondo Les Tendres Plaintes zabrzmiało powtórnie w operze Zoroaster (1749).

Zbiór trzeci, Nouvelles Suites de Pièces de Clavecin, powstał niedługo później, choć trudno precyzyjnie określić datę jego wydania. Z rozmaitych źródeł wynika, że dzieło ukazało się drukiem nie wcześniej niż w lutym 1726 roku i nie później niż w lecie roku następnego. Podobnie jak w przypadku drugiej księgi, Rameau poprzedził je wstępem teoretycznym, ze szczegółowym opisem stosownych agréments, czyli ozdobników, uwagami na temat doboru tempa oraz objaśnieniami zasad enharmonii, wykorzystanych w przedostatnich częściach obydwu suit (La Triomphante z Suity a-moll i L’Enharmonique z suity „en sol” w tonacjach G-dur i g-moll). I tym razem zestawił względnie tradycyjnie ułożoną Suitę a-moll (znów z pominięciem sarabandy) z zestawioną w całości ze stylizowanych miniatur charakterystycznych Suite en sol. Poszczególne części kompozycji są jednak znacznie bardziej rozbudowane niż miniatury wchodzące w skład suit z drugiego zbioru.

Louis Carrogis Carmontelle: Monsieur Rameau (1760). Akwarela ze zbiorów Musée Condé w Chantilly

W trzech księgach Pièces de Clavecin Rameau dokonał swoistego podsumowania dotychczasowego rozwoju francuskiej muzyki klawesynowej, w każdym z kolejnych utworów coraz dobitniej odsłaniając indywidualne cechy swojego stylu: ogromne wymagania techniczne wobec wykonawców, masywne, quasi-orkiestrowe brzmienie instrumentu, duże skoki interwałowe, częste krzyżowanie rąk oraz kunsztowne środki rytmiczne, ściśle powiązane z konstrukcją następstw harmonicznych. Wygląda na to, że Rameau zawarł w tych pięciu suitach całość swych przemyśleń na temat ilustracyjnych i kolorystycznych walorów klawesynu. Jeśli nie liczyć króciutkiej, okolicznościowej La Dauphine, zagranej w 1747 roku na cześć zaślubin Marii Józefy Karoliny Saskiej ze świeżo owdowiałym delfinem Francji Ludwikiem Ferdynandem, najstarszym synem Ludwika XV i Marii Leszczyńskiej, nie skomponował już żadnego utworu na klawesyn solo.

Alexis Piron, zaprzyjaźniony z muzykiem dramaturg i autor epigrafów, napisał kiedyś, że serce i dusza Rameau mieszkały w jego klawesynie. Że gdy zamykał klapę instrumentu, przestawał czuć i rozumieć. Diderot ujął to jeszcze dosadniej: „to człowiek twardy i szorstki, nieludzki, skąpy, zły ojciec, zły mąż, zły stryj; lecz nie jest jeszcze rzeczą rozstrzygniętą, że to człowiek talentu, że doprowadził swoją sztukę daleko i że dzieła jego przetrwają próbę dziesięciu lat”. Mylili się obydwaj, ale Piron w swej niesprawiedliwej ocenie był jednak bliższy prawdy.

Galeria muzycznych autoportretów

Zapowiadane relacje już wkrótce, a tymczasem powrót do koncertu, który odbył się w siedzibie NOSPR przedwczoraj, 9 lutego. Orkiestrą Gospodarzy dyrygowała Marin Alsop, partię solową we własnym Koncercie „Latynoskim” wykonała Gabriela Montero.

***

W średniowieczu senne Voiron, położone na północny zachód od Grenoble, wchodziło w skład hrabstwa Sabaudii. Jego początki sięgają XI stulecia, kiedy siedmiu wędrownych mnichów przemierzało okolice masywu Chartreuse w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby oddać się kontemplacji i modlitwie. Znaleźli je w sercu gór, w otoczonej skałami dolinie, gdzie założyli drewnianą osadę, ta zaś dała początek Wielkiej Kartuzji – macierzystemu klasztorowi kartuzów. Nieopodal wyrosło miasteczko, które w XVI wieku zasłynęło z manufaktur płótna i produkcji podobrazi malarskich, sprzedawanych w całej Europie na mocy przywileju króla Ludwika XII. Przywilej wygasł po rewolucji francuskiej, tradycja pozostała. Do tkaczy płócien z konopi, lnu i bawełny dołączyli wytwórcy najprzedniejszych jedwabi. Tuż przed I wojną światową w mieście osiedliła się pokaźna grupa imigrantów z Włoch, którzy wraz z miejscowymi robotnikami znaleźli zatrudnienie w nowo otwartej fabryce Abla Rossignola, zapalonego sportsmena, który z wyrobu wrzecion dla przemysłu tkackiego przerzucił się na produkcję nart.

Michał Spisak znalazł we Voiron schronienie na czas okupacji. Trafił tu w 1940 roku, po trzech latach pobytu w Paryżu, dokąd wyjechał na studia kompozytorskie. W podalpejskim miasteczku czynnie wspierał francuski Ruch Oporu (zdarzało mu się nawet szmuglować broń w futerale od skrzypiec), gościł u siebie wojennych zbiegów, organizował spotkania twórców, pisarzy i myślicieli. Przeżywał gwałtowny przypływ inwencji twórczej. Do końca wojny skomponował aż siedem utworów orkiestrowych, w tym pierwszą wersję Allegro de Voiron, powstałą w 1943 roku i wkrótce potem uznaną przez słynnego z perfekcjonizmu autora za dzieło nieudane, podobnie jak większość kompozycji z tamtego okresu.

Michał Spisak w swojej paryskiej pracowni, 1962. Fot. Władysław Slawny

Drugą wersję ukończył w roku 1957, już po powrocie do Paryża. Od czasu polskiej premiery w 1961 roku, w ramach Warszawskiej Jesieni, Allegro de Voiron słusznie uchodzi za wzorcowy przykład stylu neoklasycznego w dorobku ulubionego ucznia Nadii Boulanger. Roman Palester pisał o Spisaku, że neoklasykiem był od pierwszego do ostatniego utworu. Że w epoce, kiedy „zawalił się wiekowy system tonalny, przyszła do głosu dodekafonia, technika serialna”, pozostał całkowicie głuchy na wszystkie nowinki. Spisak sam kiedyś przyznał, że chce tworzyć muzykę, która sprawi wszystkim przyjemność. Sprawiła ją nawet Lutosławskiemu, który po śmierci Spisaka pisał w „Ruchu Muzycznym” o jego twórczości: „dojrzałej, pełnej jakby surowego piękna, a przy tym niezwykle przejrzystej”.

Spisak wyjechał z Polski na zawsze tuż po 23 urodzinach. Gabriela Montero opuściła rodzinne Caracas jako ośmiolatka – można przewrotnie powiedzieć, że w wieku słusznym jak na pianistkę, która swój pierwszy dziecięcy fortepian dostała jako siedmiomiesięczne niemowlę. Zdążyła jednak zapamiętać swoją ojczyznę jako krainę gwałtownych kontrastów, często idealizowaną przez przybyszów z zewnątrz. O napisanym w 2016 roku I Koncercie fortepianowym mówiła, że jest próbą oddania wenezuelskich sprzeczności językiem dźwięków, przełamania zmysłowych rytmów latynoskich mrokiem tutejszej niedoli, nie tyle manifestem, ile dobitnym oświadczeniem, że nie wszystko, co w tej muzyce świeci, jest złotem z hiszpańskiej legendy o El Dorado.

Gabriela Montero. Fot. Anders Brogaard

Ryszard Strauss w muzykę absolutną nie wierzył. Zawsze podkreślał, że utwór nie może się zatracić w kompozytorskiej samowoli, że potrzebuje rusztowań, ściśle określonych ograniczeń formalnych, które można mu narzucić najrozmaitszymi sposobami, począwszy od czerpania nauk z doświadczeń innych stylów, skończywszy na sformułowaniu odpowiednio nośnego programu literackiego. Zanim dwie jednoaktówki – Salome z 1905 roku i o cztery lata późniejsza Elektra – otworzyły w jego karierze długi i niezwykle owocny etap twórczości operowej, przez ponad dekadę opowiadał swoje muzyczne historie językiem poematów symfonicznych.

Ein Heldenleben (1897-98) jest ostatnim z ośmiu takich utworów w jego dorobku – skomponowaną do własnego programu metaforą najważniejszych etapów w życiu bohatera. Strauss zaznaczył w komentarzu, że poemat nie odnosi się do żadnej konkretnej postaci historycznej ani tym bardziej do bohatera literackiego, że nawiązuje raczej do pewnego archetypu, kulturowego wzorca herosa – z historią jego przyjaciół, wrogów i potyczek aż po kulminacyjne starcie dobra i zła, ostateczne spełnienie i pożegnanie ze światem. Wiele jednak wskazuje, że prawdziwym bohaterem tej wielopoziomowej syntezy orkiestrowego żywiołu, łączącej niebywałą inwencję kolorystyczną i klarowność faktury z postwagnerowską harmonią – jest on sam i jego własne życie, objawione w muzyce niczym w antycznym micie, jako ideał drogi w poszukiwaniu istotnej tożsamości. Wskazywałaby na to niezwykła nawet jak na Straussa liczba zawartych w utworze autocytatów, zwłaszcza w piątej z sześciu części poematu, zatytułowanej Des Helden Friedenswerke i odmalowującej walkę bohatera o pokój. Uważny słuchacz doszuka się w niej aż ośmiu odniesień do wczesnej opery Guntram, pięciu do poematu Don Kichot, po czterech do Don Juana oraz Śmierci i wyzwolenia, po trzech do Makbeta i Tako rzecze Zaratustra, a także pojedynczych cytatów z Dyla Sowizdrzała oraz pieśni Traum durch die Dämmerung i Befreit.

Troje kompozytorów, trzy opowieści o sobie samych, trzy dźwiękowe podróże: do Francji, Wenezueli i w tajemniczy świat mitu. Warto się wsłuchać w te muzyczne autoportrety, tworzone czasem na przekór własnym deklaracjom artystycznym.

Stąd do nieskończoności

Za kilka dni recenzja z londyńskiej Elektry w wersji angielskiej, potem przyjdzie czas na recenzje z Walkirii w inscenizacji Romea Castellucciego w La Monnaie oraz z Opowieści podręcznej Poula Rudersa w English National Opera. Zanim na dobre poukładam to sobie w głowie, zapraszam do kącika wspomnień o bożonarodzeniowej odsłonie festiwalu Actus Humanus. Bachowska Sztuka fugi zabrzmiała 15 grudnia w Dworze Artusa w interpretacji zespołu Accademia Bizantina pod dyrekcją Ottavia Dantone – w wersji na klawesyn, organy i kwartet smyczkowy

***

Mało kto pamięta, że Edward Said – Amerykanin pochodzenia palestyńskiego, wybitny krytyk i literaturoznawca, autor słynnego także u nas Orientalizmu, książki cytowanej obficie przez polskich humanistów, podpierających się wyrwanymi z kontekstu cytatami przy roztrząsaniu dylematów własnej tożsamości – zajmował się nie tylko teorią literatury, lecz także muzyką. Oraz znacznie szerszą, zachodzącą na obydwie dyscypliny refleksją nad autokreacją: „samostwarzaniem” autora w dziele i działaniem za pośrednictwem własnej twórczości. Mało kto wie, że muzyka była dlań punktem odniesienia we wszelkich badaniach tradycji i praktyk kulturowych.

Said – między innymi dzięki matce – znakomicie grał na fortepianie, pisywał recenzje muzyczne do prestiżowych czasopism, śledził najnowsze tendencje w muzykologii. Umiał słuchać, interpretować muzykę i o niej rozmawiać. Aparat pojęciowy do swoich studiów komparatystycznych czerpał ze świata dźwięków. Pisał między innymi o kontrapunktycznych, rozwijających się bez tematu przewodniego prądach współczesnej humanistyki: jakby w jego uszach nieustannie wybrzmiewała jedna z największych tajemnic muzyki europejskiej – ostatnia, nieukończona fuga poczwórna z Bachowskiej Kunst der Fuge, która urywa się nagle, po przeprowadzeniu tematu w trzecim głosie.

Strona tytułowa manuskryptu Sztuki fugi spisanego przez Johanna Christopha Altnikola. Ze zbiorów Staatsbibliothek zu Berlin

W swoich tekstach Said konsekwentnie przestrzegał przed nadmierną swobodą interpretacji, przed obsesyjnym poszukiwaniem „siebie” w utworach stworzonych przez kogoś innego. Najdobitniej uczynił to w esejach o stylu późnym, zainspirowanych wziętym od Theodora W. Adorna pojęciem Spätstil – „tym, co ma miejsce, gdy w obliczu rzeczywistości sztuka nie rezygnuje ze swoich praw”. Zbiór esejów pisanych przez Saida przed śmiercią po długiej walce z białaczką – porwanych, niedokończonych, nieuporządkowanych – ukazał się w Polsce w 2017 roku, w przekładzie nieodżałowanej Barbary Kopeć-Umiastowskiej. Said po mistrzowsku w nich rozwija – i dookreśla – myśl Adorna, że twórczość dojrzała manifestuje się często egzystencjalnym lękiem, niezgodą na świat zastany, świadomym powrotem do oswojonego systemu wartości. Pisze to wszystko jak wędrowiec zagubiony między dwoma światami, rozpięty między przeciwstawnymi biegunami paradoksu postrzegania, zakleszczony w pułapce odesłanej do lamusa erudycji, która jeszcze niedawno była chlebem powszednim każdego wykształconego człowieka. Kieruje swą refleksję do współczesnego humanisty, nie mając złudzeń, że trafia w próżnię, bo dziś „intelektualista właściwie nie wie nic o wykonawstwie muzycznym, rzadko grywa na jakimś instrumencie, nie uczył się solfeżu, nie studiował teorii”. Gorzko brzmią słowa człowieka, który zbudował swój warsztat badawczy na sztuce kontrapunktu i fugi, analizie tonalności funkcyjnej, roztrząsaniu muzycznych kategorii dysonansu i konsonansu.

Wszystkie jego przemyślenia prowadzą w gruncie rzeczy do jednej konkluzji: styl późny to swoiste wygnanie. Etap twórczości, na którym autor ostatecznie zdaje sobie sprawę, co zdołał osiągnąć, a z czym już nigdy się nie rozprawi. Moment pogodzenia się albo buntu. Chwila, w której artysta przestaje odnosić się do czegokolwiek poza własnym doświadczeniem i własną niemożnością.

Domniemany portret Jana Sebastiana Bacha. Rysunek srebrnym rysikiem, pierwsza połowa XVIII w. Z prywatnej kolekcji rodziny Fiala w Wiedniu

Badacze do dziś roztrząsają, do czego odnosił się Jan Sebastian Bach, tworząc Sztukę fugi, swoje ostatnie dzieło, złożone z dziewiętnastu „kontrapunktów” i po raz pierwszy wydane – jako Originalausgabe – niespełna rok po śmierci kompozytora, w roku 1751. Najwcześniejsze z zachowanych źródeł jest jednak wcześniejsze o blisko dekadę. Rękopis, spisany przez ucznia i zięcia Bacha, organistę Johanna Christopha Altnikola, pochodzi zapewne z czasów, gdy Altnikol studiował teologię na Uniwersytecie w Lipsku. Opatrzony tytułem Die Kunst der Fuga (sic!) di Sig. Joh. Seb. Bach i przechowywany do dziś w Bibliotece Państwowej w Berlinie, zawiera dwanaście fug i dwa kanony, ułożone w innej kolejności niż w pierwodruku, z pominięciem między innymi kontrapunktu czwartego oraz kanonów alla decima i alla duodecima.

Sztukę fugi przez wiele lat uznawano za kompozycję napisaną wyłącznie w celach dydaktycznych, swoisty podręcznik techniki fugowanej, ujawniający nieograniczone możliwości kontrapunktycznego przekształcenia tematu – poprzez inwersje, dyminucje i augmentacje oraz daleko idące modyfikacje w fugach lustrzanych, na przykład w Kontrapunkcie XVIII, gdzie temat główny z Kontrapunktu I powraca w zupełnie innym metrum. Nie doceniał jej najzdolniejszy z synów Bacha, Carl Philipp Emmanuel, widząc z niej coś w rodzaju bryku, zastępującego kosztowne lekcje kontrapunktu. Dziewiętnastowieczni teoretycy zarzucali dziełu akademizm, ułomność estetyczną, brak precyzji i skłonność do nadmiernej abstrakcji. Nikt nie mógł pojąć, dlaczego Bach nie zostawił żadnych wskazówek, na jaki instrument lub zespół przeznaczyć to niezwykłe kompendium, określone przez Manfreda Bukofzera mianem „wieczystego kodeksu wszelkich środków polifonicznych”.

Pytania zaczęły się mnożyć w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy Kunst der Fuge wróciła do łask muzykologów, teoretyków i wykonawców. Czy dzieło naprawdę jest ostatnią wolą i testamentem kompozytora, stopniowo tracącego wzrok i przeczuwającego nadchodzącą śmierć? Czy ostatnia fuga, w której Bach wprowadził jako temat dźwięki B-A-C-H, odpowiadające literom jego nazwiska, jest naprawdę nieukończona? Czy Bachowskie fugi zyskałyby większe uznanie potomnych, gdyby twórca nie zaciemnił ich piękna nadmiarem sztuki? Czy kompozytor naprawdę nie chciał określać składu wykonawczego utworu, czy po prostu uległ dawnej manierze zapisywania każdego głosu na osobnej pięciolinii, stosowanej wcześniej w jego utworach klawiszowych? A jeśli tak, czy Sztukę fugi powinno się wykonywać inaczej niż tylko na klawesynie albo organach?

Ostatnia strona rękopisu niedokończonej fugi. Staatsbibliothek zu Berlin

W XX wieku odpowiedzi na te pytania zaczęli udzielać sami muzycy. Pierwszego nagrania – w roku 1934 – dokonali dwaj amerykańscy pianiści, Richard Buhlig i Wesley Kuhnle. W tym samym roku Sztukę fugi zarejestrował budapeszteński Kwartet Rotha. Później – obok ujęć na klawesyn, organy i fortepian – pojawiały się wersje na orkiestrę, syntezatory, zespoły instrumentów dętych, duety gitarowe, konsorty viol da gamba i mnóstwo innych kombinacji instrumentów nieoczywistych. Accademia Bizantina prezentuje zbiór w wersji na klawesyn, organy i kwartet smyczkowy, trzymając się reguł wykonawstwa historycznego.

Czy Bach istotnie odszedł w tym utworze od młodzieńczej interpretacji subiektywnej, zwracając się w stronę dojrzałego obiektywizmu? Czy Sztuka fugi jest wyrazem działań celowo nieproduktywnych, idących na przekór duchowi czasu? A może należy ją traktować jako wyraz bezradności zwykłego człowieka w obliczu nieuchronnej śmierci? Zagadka późnego stylu Bacha wciąż czeka na rozwiązanie.

Gorycz w spojrzeniu czarnej źrenicy

Za kilka dni recenzja z londyńskiej Elektry w Royal Opera House, a tymczasem tekst z trochę innej beczki: portret Delfiny Potockiej, bywalczyni salonów, wielkiej miłości Zygmunta Krasińskiego, a zarazem kobiety, do której albumu Chopin wpisał Preludium A-dur op. 28 nr 7 oraz niezwykłą Melodię op. 74 nr 9 do słów jej kochanka. I którą na kilka godzin przed śmiercią poprosił o „o trzy melodie Belliniego i Rossiniego, które odśpiewała łkając”. Tekst dostępny na portalu culture.pl:

Gorycz w spojrzeniu czarnej źrenicy

W pięknej i strasznej wartowni

Wkrótce Upiór rusza w kolejną podróż, za kilka dni ukaże się portret Agnieszki Budzińskiej-Bennett w wersji angielskiej, a tymczasem wróćmy pamięcią do niedawnego festiwalu Actus Humanus Nativitas. Dokładnie miesiąc temu, 14 grudnia, zespół Arte dei Suonatori, prowadzony od klawesynu przez Marcina Świątkiewicza, wystąpił w Dworze Artusa z programem, na który złożyły się Orchester-Sinfonien mit zwölf obligaten Stimmen oraz dwie z symfonii berlińskich Carla Philippa Emanuela Bacha.

***

Był rok 1738. Dwudziestoczteroletni Carl Philipp Emanuel Bach, drugi z synów Jana Sebastiana, skończył właśnie studia prawnicze we Frankfurcie nad Odrą. Nigdy nie podjął praktyki w wyuczonym zawodzie. Za to często odwoływał się do swych wcześniejszych doświadczeń muzycznych z ojcem, podkreślając, że już w wieku lat jedenastu potrafił zagrać z pamięci wszystkie jego kompozycje na instrumenty klawiszowe. Na służbę do Jego Wysokości Fryderyka, o dwa lata starszego następcy tronu Prus, najął się z polecenia dwóch braci Graunów – Johanna Gottlieba i Carla Heinricha – oraz Silviusa Leopolda Weissa. Dwa lata później, po śmierci Fryderyka Wilhelma I, kiedy jego syn koronował się w Królewcu sam i przyjął hołd od wszystkich stanów, młody Bach został członkiem kapeli królewskiej.

Carl Philipp Emanuel Bach w wieku dziewiętnastu lat. Pastel Gottlieba Friedricha Bacha (1733). Ze zbiorów Bachhaus Eisenach

Jak pisała Alexandra Richie w swej książce Berlin. Metropolia Fausta, za czasów Fryderyka II Berlin stał się „ośrodkiem administracji nowego typu, siedliskiem francuskiej mody, centrum nauki, kultury i przemysłu. Równocześnie gardzono [Fryderykiem] ze względu na jego agresywny militaryzm, parweniuszostwo, skupienie dużej liczby żołnierzy, oficerów i armat, które mogły zagrozić nie tylko Rosji i Szwecji, ale także Francji, Anglii i Austrii. Te sprzeczności w znacznym stopniu odzwierciedlały osobowość samego króla, ostatniego z absolutnych monarchów – miał on wpływ na niejednoznaczny wizerunek miasta”.

A było to rzeczywiście miasto przedziwne, ubrane w nową szatę przez króla, któremu ojciec wyrwał serce z piersi dziesięć lat wcześniej, skazując na śmierć Hansa Hermanna von Katte, przyjaciela i najprawdopodobniej kochanka następcy tronu. Dożywocie za jego udział w przygotowaniu nieudanej ucieczki Fryderyka do Anglii król Fryderyk I zmienił na wyrok śmierci przez ścięcie mieczem. Tak sobie obmyślił przeistoczenie zniewieściałego syna w najprawdziwszego męża stanu. Głowa Hansa, straconego w 1730 roku w Festung Küstrin (twierdzy w dzisiejszym Kostrzynie nad Odrą), potoczyła się do stóp zrozpaczonego Fryderyka i zmieniła jego życie na zawsze. Trzy lata później zmuszony przez ojca do małżeństwa z piękną, ale niezbyt rozgarniętą Elżbietą Krystyną z Brunszwiku-Wolfenbüttel-Bevern, pisał do swej siostry Fryderyki Wilhelminy, że nic go nie łączy z tą młódką, ani miłość, ani przyjaźń. Groził nawet samobójstwem. Mimo to, choć nie był zdolny obdarzyć Elżbiety potomkiem, zachowywał pozory. Okazywał swej żonie należny szacunek, co rusz siadając z nią przy stoliku do kawy – podobnie jak przy innych okazjach z którymś ze swych męskich faworytów, poruczników własnego pułku, hajduków albo młodocianych kadetów. „Ten, któremu została podrzucona chustka, zostawał pół kwadransa sam na sam z królem”, pisał kąśliwie Wolter w swych Pamiętnikach.

Fryderyk uciekł w muzykę i nauki ścisłe, jedyne radości, które były w stanie wypełnić ziejącą w jego duszy pustkę. Wskrzesił na powrót berlińską Akademię Nauk, stawiając na jej czele matematyka Pierre’a Louisa de Maupertuis, który próbował sformułować zasadę najmniejszego działania na długo przed podaniem jednej z fundamentalnych zasad fizyki klasycznej przez Lagrange’a i Hamiltona. Położył kamień węgielny pod Königlische Hofoper, która dała początek dzisiejszej Staatsoper Unter den Linden. Ponad tarasowymi ogrodami w Poczdamie wzniósł rokokowy pałac Sanssouci, gdzie codziennie zażywał przechadzek w towarzystwie ulubionych chartów włoskich.

Filozof z Sanssouci w ostatnich godzinach życia, rzeźba gipsowa Harro Magnussena (1890). Stara Galeria Narodowa w Berlinie

Carl Philipp Emanuel Bach przez całą swą karierę komponował przede wszystkim koncerty, sonaty i fantazje – utwory, w których mógł się popisać wyjątkowym opanowaniem techniki klawesynowej. W porównaniu z korpusem dzieł przeznaczonych na własny użytek symfonie zawsze zajmowały pozycję podrzędną – w katalogu jego spuścizny objęły zaledwie osiemnaście utworów skomponowanych na przestrzeni trzydziestu pięciu lat. Nic nie wiadomo na temat konkretnych dat, adresatów zamówień ani okazji, z jakich powstały jego berlińskie symfonie Wq 174–177, komponowane w latach 50. XVIII wieku, a także ostatnia z nich, wydana w 1762 roku Symfonia F-dur Wq 181.

Pod względem stylistycznym berlińskie symfonie Carla Philippa Emanuela czerpały inspirację z utworów Johanna Gottlieba Grauna, przedstawiciela szkoły drezdeńskiej, mocno zakorzenionej w tradycji włoskiej. Wszystkie mają formę trzyczęściową, z częścią wolną okoloną dwiema częściami szybkimi. Szczególną uwagę zwracają części początkowe, skomponowane w czytelnej formie ritornelowej, mocno zróżnicowane wewnętrznie pod względem melodycznym, rytmicznym i harmonicznym. Finały mają charakter taneczny, środkowe części wolne zapierają dech w piersi wyrafinowaniem przejść modulacyjnych, spajających formę w spójną konstrukcyjnie całość. Faktura orkiestrowa zdradza typowe cechy włoskie: skrzypce prowadzą melodie najczęściej unisono, z krótkimi fragmentami prowadzonymi w tercjach, altówka wyraźnie wspiera partię basową.

W roku 1768, po długich negocjacjach ze swym dotychczasowym patronem, Carl Philipp Emanuel Bach dostał pozwolenie na zrzeczenie się dotychczasowej posady i objęcie schedy po swoim ojcu chrzestnym Georgu Philippie Telemannie, Kapellmeistrze w Hamburgu – co wiązało się przejęciem obowiązków dyrektora muzycznego w pięciu kościołach oraz posady nauczyciela w tamtejszym gimnazjum. Powstałe w latach 1775-76 cztery Orchester-Sinfonien mit zwölf obligaten Stimmen, skomponowane dla niezidentyfikowanego patrona i oznaczone symbolem katalogowym Wq 183, doczekały się publikacji w roku 1780. W porównaniu z wcześniejszymi symfoniami berlińskimi zwraca w nich uwagę niezwykle bogata faktura orkiestrowa, zgodnie z ówczesną modą wzbogacona o partie instrumentów obbligato – dwóch fletów i obojów, fagotu, dwóch waltorni oraz pięciu instrumentów smyczkowych z towarzyszeniem basso continuo. Jak zwykle dyskretny Carl Philipp Emanuel nie ujawnił tożsamości swojego mecenasa, donosząc tylko w liście do Johanna Nikolausa Forkla, autora pierwszej monografii dzieł swego ojca, że pisze je „jak mu kazali”, na uprzednie zamówienie. Współcześni muzykolodzy sugerują, że autorem zlecenia był książę koronny Fryderyk Wilhelm, późniejszy następca Fryderyka Wielkiego. Stryj nie darzył bratanka specjalnym szacunkiem. Nie zaprzątał sobie głowy wprowadzaniem go w sprawy państwowe, gardził jego fascynacją francuskimi wzorami życia dworskiego, dołożył wszelkich starań, by zniechęcić doń inne koronowane głowy Europy. Zapewniał, że bratanek „roztrwoni skarb, pozwoli zdemoralizować się wojsku”, że pod jego rządami państwo upadnie.

Friedrich Gilly, projekt mauzoleum Fryderyka II Wielkiego (1797). Litografia kolorowana

Nie upadło, karmiło się jednak jak pasożyt dziedzictwem poprzedników. W przeciwieństwie do symfonii Carla Philippa Emanuela Bacha, który pod koniec życia wykształcił język całkiem odmienny od mowy dźwięków ułożonej przez Jana Sebastiana – odmienny zarówno pod względem kształtowania materiału motywicznego, jak i sposobu wykorzystania techniki kontrapunktycznej, w niektórych aspektach poprzedzający metody tkania faktury orkiestrowej przez Haydna i Mozarta, czasem biegnący całkiem odrębną ścieżką, z pozoru osadzoną w tradycji szkoły neapolitańskiej, w rzeczywistości wypychającą relacje tonalne daleko poza obręb estetyki pierwszych klasyków wiedeńskich. Niektórzy próbują bić podzwonne dla jego twórczości orkiestrowej, inni stawiają ją ponad dorobek ojca. Może przyjdzie nam kiedyś rozstrzygnąć ten spór, podobnie jak rozbieżność między wspomnieniem szkockiego pamiętnikarza Jamesa Boswella, który pisał o Berlinie Fryderyka Wielkiego, że jest najpiękniejszym z miast, jakie kiedykolwiek widział, a późniejszą o kilka lat relacją włoskiego dramaturga Vittoria Alfieriego, który dostrzegł w stolicy Prus jedynie straszną, bezkresną wartownię.