Moniuszko zrozumiały
Tym razem zacznę od kuchni. Po blisko pięciu latach istnienia tej strony opowiem Państwu, jak to się robi. Otóż wstaje się rano i bez względu na okoliczności zaczyna się dzień od przeczesywania internetu. To zajęcie dość żmudne i z reguły trzeba mu poświęcić co najmniej godzinę. Ulubieni wykonawcy, ulubione utwory, z dawna wyczekiwane rarytasy – czasem warto zajrzeć na strony innych entuzjastów, czasem trzeba potwierdzić własne przypuszczenia telefonem do lepiej zorientowanych organizatorów, artystów i miłośników. W tej działalności nie ma miejsca na przypadek: konsekwentnie odrzucam zaproszenia na premiery i koncerty, które moim zdaniem rokują niewiele – mimo dość agresywnie prowadzonych akcji marketingowych. Z przekonaniem angażuję się w przedsięwzięcia inicjowane przez ludzi, którym na sercu leży przede wszystkim muzyka: zapomniana, przekłamana, lekceważona przez wykonawców z głównego nurtu, wciąż niezrozumiana i fałszywie interpretowana przez odbiorców.
O Festiwalu Muzyki Polskiej – skrzętnie omijanym przez mainstream krytyczny – wspominałam już kilkakrotnie, między innymi w związku z coroczną obecnością Elżbiety Szmytki na krakowskiej imprezie. W ubiegłym sezonie pisałam z zachwytem o jej recitalu złożonym z pieśni Chopina. W tym roku, wciąż zdumiona chaotycznością obchodów Roku Moniuszkowskiego, organizowanych na łapu capu, bez dostępu do wydań krytycznych ojca naszej opery narodowej, a co najistotniejsze, bez szczerego przekonania o wartości jego dorobku – zdecydowałam się wybrać na koncert Szmytki i Grzegorza Biegasa we foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego, wypełniony w całości balladami Moniuszki. W książce programowej Festiwalu nadmieniłam z goryczą, że „przez tyle lat kładziono nam do głowy, że Śpiewniki domowe pełniły funkcję swoistych almanachów dydaktycznych, że zawarte w nich pieśni miały być przede wszystkim melodyjne i łatwo wpadające w ucho, a towarzyszący im akompaniament niewyszukany i prosty harmonicznie – aż w końcu daliśmy się przekonać. Rozmiłowani w cyklach pieśniowych Schuberta i Schumanna, dorobek Moniuszki traktujemy po macoszemu, także z winy samego kompozytora, który w prospekcie pierwszego zeszytu Śpiewników, ogłoszonym jesienią 1842 roku na łamach „Tygodnika Petersburskiego”, pisał, że „nawet słabsza muzyka, która się mniej szczęśliwie uda, przy poezji celującej zyszcze dla siebie pobłażanie”. A przecież w tych zbiorach można znaleźć nie tylko krótkie piosenki zwrotkowe, ale też wieloczęściowe utwory balladowe, pisane z myślą o doświadczonych, świadomych swego warsztatu śpiewakach. Tekst odgrywa w nich rolę nadrzędną, akompaniament wymaga użycia bogatych środków pianistycznych, język muzyczny nosi znamiona dużej indywidualności. Zanim wyślemy do lamusa Moniuszkowskie Czaty albo Świteziankę, warto przeczytać recenzję z 1844, pióra samego Józefa Ignacego Kraszewskiego: „Gdyby się u nas poznać mogli na talencie p. St. Moniuszki, nie zazdrościlibyśmy Niemcom śpiewek Schuberta i Mendelssohna-Bartoldy (…). Piękne panie (…) niechże się zlitują i dowiodą znajomości smaku, przyjmując śpiewnik p. Moniuszki do towarzystwa tych mistrzów zagranicznych, tem tylko lepszych od p. Moniuszki, że mieli szczęście urodzić się nie u nas i nie u nas wsławić”.
Grzegorz Biegas i Elżbieta Szmytka po recitalu moniuszkowskim we foyer Teatru Słowackiego. Fot. Anna Kaczmarz
Już po Świteziance w interpretacji Szmytki i Biegasa miałam ochotę błagać nasze piękne panie i kolegów po fachu, żeby poznali się na talencie Moniuszki choćby zaocznie. Kto się nie wzdrygnie na podparte Moniuszkowską frazą słowa „A kto dziewczyna? – ja nie wiem”, ten nigdy nie przeżyje w pełni poezji Goethego w ujęciu Schuberta. O zapoznanym geniuszu Wolskiego nie będę wspominać po kolejnych interpretacjach i reinterpretacjach Halki. O Kraszewskim i Lenartowiczu będę grzmieć dlatego, że każda z tych rozbudowanych pieśni, a właściwie scen dramatycznych, wymaga niepospolitego kunsztu aktorskiego, zrozumienia treści oraz wyczucia stylu, jakimi w krakowskim wykonaniu popisali się obydwoje artyści – zwłaszcza Elżbieta Szmytka, cyzelująca frazę zgodnie z wymową i prozodią tekstu, dykcją, która mogłaby zawstydzić niejednego mistrza pieśni romantycznej – nie tylko w Polsce. Wieczór doskonały, którego pokłosie znajdzie się wkrótce na płycie Stowarzyszenia Muzyki Polskiej, nagranej kilka dni później w sali koncertowej katowickiej Akademii Muzycznej.
Tydzień później mieliśmy okazję usłyszeć Moniuszkowską Halkę we włoskim przekładzie Achillesa Bonoldiego, śpiewaka osiadłego w Wilnie i pierwszego wykonawcy barytonowej partii Jontka w wileńskiej wersji opery. Tym samym przekładzie, w którym przed rokiem, na warszawskim festiwalu Chopin i jego Europa, przedstawili ją soliści oraz zespół Europa Galante pod batutą Fabia Biondiego. Ale w całkiem innym ujęciu muzycznym, bo z braku edycji krytycznej Jan Tomasz Adamus i jego muzycy z Capelli Cracoviensis dokonali własnej aranżacji partytury – opracowanej przed laty, a z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy muzykologicznej „popsutej” przez Grzegorza Fitelberga w niemal w równym stopniu, jak pierwotny tekst Jenufy, przy którym Karel Kovařovic majstrował przed praską premierą opery Janaczka.
Zostawmy na boku kwestie edytorskie: Biondi dał słuchaczom – nie tylko u nas w kraju – radość obcowania z Halką jako dziełem europejskim, które przyoblekało odmienne kształty w zależności od ujęcia językowego i związanej z nim tradycji muzycznej. Tym większa szkoda – czemu dałam wyraz w poprzednich tekstach – że w partiach solowych obsadzono wówczas w większości śpiewaków polskich, którzy realizowali swoje partie bez przekonania, z tekstem włoskim wstawionym mechanicznie w miejsce oryginału Włodzimierza Wolskiego i na dodatek podanym fatalną dykcją. Paweł Orski, dyrektor Festiwalu Muzyki Polskiej, poszedł całkiem innym tropem: do udziału w koncertowym wykonaniu „włoskiej” Halki w Nowohuckim Centrum Kultury nakłonił solistów, którzy poza Jurym Horodeckim – fenomenalnym odtwórcą postaci Jontka w niedawnej inscenizacji Halki w Operze Wrocławskiej – potraktowali arcydzieło Moniuszki jako nieznane cymelium, zanurzone po uszy w stylu włoskiego belcanta i innych tradycji opery romantycznej. Jako tekst, który warto – i trzeba – zrozumieć, przeżyć i wyśpiewać z głębi trzewi.
Jury Horodecki, Vladislav Buyalskiy i Konstantin Suchkov na nowohuckim wykonaniu Halki pod batutą Jana Tomasza Adamusa. Fot. Anna Kaczmarz
Skutek przeszedł wszelkie oczekiwania: niespodziewanym bohaterem wieczoru okazał się rosyjski baryton Konstantin Suchkov w partii Janusza, od 2017 roku solista Opery w Permie – śpiewak w pełni świadomy swojego warsztatu, obdarzony głosem pełnym, świetnie postawionym, urodziwym i doskonale sposobnym do partii szlachcica-hipokryty, który poświęca młodzieńcze uczucie w imię sarmackiej powinności. W nowohuckim wykonaniu role rozłożyły się wbrew obiegowym interpretacjom głównych postaci Halki. Świadomy swej przewagi Janusz znalazł idealne przeciwieństwo w lirycznej, nabrzmiałej tragizmem postaci Jontka w ujęciu Jurego Horodeckiego. Tytułowa Halka w interpretacji Japonki Yuko Naki – dysponującej sopranem krągłym i ciemnym, chwilami wręcz dramatycznym w wyrazie – wchodziła w ostry konflikt z uległą, niepewną swej pozycji Zofią w ujęciu niezwykle muzykalnej belgijskiej sopranistki Shevy Tehoval. Znakomity debiut – mimo kilku błędów intonacyjnych w I akcie – odnotował młodziutki Vladislav Buyalskiy w partii Dziemby, jeden z naszych faworytów na ostatnim Konkursie Moniuszkowskim, którego w drugim etapie warszawskich zmagań zgubiły trema i niewiara we własne możliwości. Tym większa radość, że Orski wyłowił tę perłę już teraz i – być może – uchylił Buyalskiemu wrota do prawdziwej kariery. Odrobinę zawiódł Renaud Delaigue – śpiewak doświadczony, znakomity odtwórca muzyki barokowej, wrażliwy interpretator partii Berliozowskich – który w tej partyturze doszukał się zbyt wielu tropów „francuskich” i w rezultacie uczynił ze Stolnika niezamierzoną przez Moniuszkę postać komiczną.
Z jednej strony wielka radość, z drugiej smutek – że ta żarliwa interpretacja, mimo sporadycznych wahnięć i potknięć w ansamblach, nie została zarejestrowana z myślą o przyszłej edycji płytowej. Że tę cudowną Halkę, której w swoim czasie nie powstydziłby się sam Bellini, musimy przechować w pamięci – albo złożyć w całość ze strzępów – takich jak finał II aktu, który niniejszym, w pirackim nagraniu, za zgodą dyrektora Festiwalu, udostępniam moim Czytelnikom. Prawda, że zasłużyła na więcej?