Łzy połyka, a rozśmieszać musi

Upiór znów w podróży, więc żeby się Państwu nie nudziło, zaproponuje coś z zupełnie innej beczki. Zresztą może nie tak zupełnie innej, bo kilka dni temu Napój miłosny wszedł na afisz Teatru Wielkiego w Łodzi. Przy tej okazji powstał szkic o genezie opery buffa, jej rozmaitych odmianach i pozycji, jaką zajmuje arcydzieło Donizettiego w powikłanej historii gatunku – do wglądu w książce programowej spektaklu. A na stronie w następnej kolejności relacja z Cambridge w wersji angielskiej oraz garść operowych doniesień z Moguncji, Kopenhagi i Pragi.

***

Charles de Brosses, francuski historyk i podróżnik, członek Académie de Dijon, wielki przyjaciel Bouffona i osobisty wróg Woltera, znany dziś przede wszystkim jako autor przełomowej pracy O kulcie fetyszów, która na zawsze zmieniła oblicze religioznawstwa, był też zapalonym melomanem. Z raczkującym gatunkiem opera buffa zetknął się w latach trzydziestych XVIII wieku we Włoszech i już wówczas patrzył nań okiem antropologa: „Ci komedianci płaczą, śmieją się w głos, gestykulują, wyczyniają na scenie wszelkie możliwe brewerie, nie gubiąc przy tym choćby jednego taktu”. Znamienne, że Brosses opisał ich występy w tak drobnych szczegółach, bo początki opery buffa były więcej niż skromne. Krótkie, przeznaczone na dwoje wykonawców intermezzi, wplatane między akty „prawdziwych” oper, pojawiły się niezależnie już w końcu XVII wieku, i to w kilku włoskich ośrodkach, między innymi w Wenecji, Neapolu i Rzymie. W zasadzie miały służyć jako wytchnienie od muzycznego nadmiaru, absurdalnych zwrotów akcji i gwiazdorskich popisów kastratów, często jednak przeradzały się w parodię opery seria. Pod względem dramaturgicznym przybierały zazwyczaj postać słowno-muzycznej przepychanki między dwojgiem kochanków (reprezentowanych przez dwa skrajnie odmienne rodzaje głosów, czyli sopran kobiecy oraz bas, który z czasem dał początek odrębnemu fachowi basso buffo). Ich kłótnie prędzej czy później kończyły się ślubem: jeśli prędzej, to wyłącznie po to, by wydobyć tym większy potencjał komiczny z niedobrania partnerów. Zarówno postaci, jak też konwencjonalne fabuły i gagi tych muzycznych wstawek wywodziły się z tradycji commedia dell’arte, której źródeł można się doszukiwać zarówno w starożytnej pantomimie, jak i w średniowiecznych popisach wędrownych kuglarzy.

Autorzy intermezzi mieli mniej szczęścia niż twórcy oper seria. Jednym z niewielu pionierów gatunku buffo, których nazwiska przeszły do historii, był Michelangelo Faggioli, z zawodu prawnik, z zamiłowania kompozytor, autor komedii La Cilla, wystawionej w 1706 roku w neapolitańskim pałacu Fabrizia Carafy –  pierwszej „pełnometrażowej”, w pełni autonomicznej opery buffa. Przełomem okazała się jednak późniejsza o trzy lata premiera Patrò Calienna de la Costa Antonia Oreficego w publicznym Teatro dei Fiorentini, która okazała się tak wielkim sukcesem, że impresariowie zadecydowali o zmianie profilu sceny, w której repertuarze gościły od tamtej pory niemal wyłącznie opery komiczne.

Tym oto sposobem skromne intermezzo, kojarzone wcześniej z Wenecją, zyskało niezwykłą popularność w Neapolu, powszechnie uważanym za kolebkę opery buffa. Warto jednak podkreślić, że jedyne dzieło z tamtego okresu, które do dziś trafia na afisze teatrów operowych, trwa niespełna godzinę i powstało właściwie od niechcenia, jako dwuczęściowy przerywnik do innego utworu tego samego kompozytora. Dwudziestotrzyletni Giovanni Battista Pergolesi ani się spodziewał, że Il prigionier superbo, trzyaktowa opera seria, która miała stać się symbolem wskrzeszenia neapolitańskich teatrów po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w 1732 roku, spotka się z lodowatym przyjęciem – w przeciwieństwie do uroczego intermezza La serva padrona, które w niedługim czasie podbiło Europę.

I to był właściwy początek kariery gatunku, który na dobrą sprawę mógł pozostać fenomenem regionalnym, wywiedzionym ze specyficznie włoskiej konwencji teatralnej. La serva padrona, przyjmowana owacyjnie w całej Italii, w 1740 roku dotarła do Drezna, a wkrótce potem między innymi do Pragi i Wiednia. Burzliwą karierę we Francji rozpoczęła w roku 1752, wywołując słynną Querelle des Bouffons – kłótnię o „błaznów” albo komików, gorący spór o wyższość muzyki włoskiej nad francuską (albo odwrotnie). Zarzewiem tej awantury stał się artykuł encyklopedysty Friedricha von Grimma Lettre sur Omphale, napisany po paryskim występie trupy Eustachia Bambiniego, która wystawiła intermezzo Pergolesiego w Królewskiej Akademii Muzycznej. Grimm, Diderot, Rousseau, a po nich także d’Alembert, przypuścili atak na skostniałych francuskich „formalistów” i opowiedzieli się po stronie włoskiej opery buffa, uwodzącej świeżością i prostotą, pełnej melodyjnych arii i wyrazistych recytatywów, zaludnionej realistycznymi postaciami z krwi i kości. Spór przeistoczył się w zajadłą wojnę na pamflety, w której po stronie obrońców rodzimej muzyki opowiedzieli się głównie arystokratyczni bywalcy miejsc skupionych wokół loży Ludwika XV, po stronie przeciwnej zaś – między innymi autorzy i redaktorzy Wielkiej encyklopedii francuskiej.

Eugen Felix, portret Gaetana Donizettiego (odbitka albuminowa z początku lat 70. XIX wieku).

Wesołe przygody Służącej panią nie pozostały bez wpływu na rozwój gatunku we Włoszech. Kolejne karty w historii opery buffa znów się pisały w Wenecji – za sprawą Carla Goldoniego, który w połowie XVIII wieku przestał sobie dorabiać układaniem librett do oper seria i wszedł we współpracę z Baldassare Gallupim, która zaowocowała między innymi świetnie przyjętą dramma giocoso pod tytułem Il mondo della luna, wystawioną w 1750 roku w weneckim Teatro San Moisè. Goldoni i Gallupi stworzyli nowy typ opery komicznej, znacznie bardziej skomplikowanej formalnie i opartej na kilku ściśle określonych założeniach. Po pierwsze, wprowadzili wyraźne rozgraniczenie między postaciami komicznymi i „poważnymi”, uwzględniając też dodatkową kategorię pośrednią, mezzi catatteri. Bohaterów poważnych wyposażyli w arsenał zdobnych arii da capo, jakby żywcem wziętych z opery seria, komikom powierzyli partie prostsze, a z drugiej strony bardziej żywiołowe, często wymykające się regułom jakiejkolwiek sztywnej konwencji. Po drugie, rozbudowali ansamble i zwiększyli ich liczbę, ustalając przy okazji zwyczaj kończenia aktów potężną, często wielowątkową sceną zbiorową.

Ich reformy przyczyniły się jeszcze bardziej do popularności opery buffa. Dzieło tego samego duetu twórców, Il filosofo di campagna (1754), w ciągu dekady od weneckiej premiery doczekało się ponad dwudziestu inscenizacji w całej Europie. Opery komiczne zaczęto grać w tych samych teatrach, co opery seria. Gatunek dojrzewał i różnicował się wewnętrznie: obok komedii mieszczańskich zaczęły się także pojawiać opery sielankowe oraz adaptacje literatury, zwłaszcza popularnych sztuk francuskich i angielskich powieści; postaci zyskiwały coraz głębszy rys psychologiczny, elementy satyry, parodii i farsy coraz częściej wzbogacano domieszką patosu, dramatu, a nawet tragedii. Kompozytorzy włoscy – wśród nich między innymi Niccolò Piccinni, Domenico Cimarosa i Giovanni Paisiello – z powodzeniem szerzyli nową modę w teatrach francuskich, rosyjskich i wiedeńskich. Za jednego z największych mistrzów tej arcywłoskiej odmiany operowej niezmiennie uchodzi Wolfgang Amadeusz Mozart – który podszedł do niej po raz pierwszy w wieku lat dwunastu, pisząc La finta semplice z librettem Goldoniego, by w ostatniej dekadzie krótkiego życia stworzyć arcydzieła formatu Wesela Figara, Don Giovanniego i Così fan tutte, trzech drammi giocosi do librett Lorenza da Ponte, które zdaniem niektórych badaczy rozsadziły i tak już szerokie ramy gatunku opera buffa.

Niekoronowanym królem opery komicznej pozostał wszakże Gioacchino Rossini, który wyczucie teatru miał doprawdy niezwykłe, a w konwencji buffo czuł się jak ryba w wodzie. „Dajcie mi listę bielizny do prania, a napiszę do tego operę”, oznajmił kiedyś i niewiele w tym stwierdzeniu było przesady. Rossini okazał się nie tylko mistrzem, lecz także odnowicielem gatunku, pierwszym w jego historii kompozytorem, który opatrywał wszystkie partie wokalne szczegółowymi wskazówkami dla solistów i jednym z pierwszych, którzy odczuli pokusę zerwania z tradycją recitativo secco, utrudniającą zachowanie płynnego toku narracji. Prostota, elegancja i lekkość jego partytur, z drugiej zaś strony nacisk kładziony na wirtuozerię wokalną oraz dopasowanie właściwości brzmieniowych głosu do zawartych w muzyce emocji wzniosły operę buffa na absolutne wyżyny, zarazem jednak wyczerpały jej dotychczasowy potencjał. Po Cyruliku sewilskim z 1816 roku, perle gatunku, stawianej na równi jedynie z Mozartowskim Weselem Figara, i późniejszym o rok Kopciuszku, włoska opera komiczna zdawała się bytem skazanym na nieuchronny, choć niewątpliwie piękny schyłek. Ostatni utwór sceniczny Rossiniego, czteroaktowy Wilhelm Tell (1829) do francuskiego libretta na motywach sztuki Schillera był już całkiem poważną operą heroiczną, której nowatorstwo formalne pozwala się tylko domyślać, jakim tropem poszedłby dalej Rossini, gdyby nie postanowił rozstać się z teatrem na dobre.

Strona tytułowa libretta Napoju miłosnego, Mediolan, 1832

Po rewolucji francuskiej i wojnach napoleońskich dawny porządek świata zaczął się chylić ku upadkowi. Właściwą odpowiedzią na „romantyczną gorączkę” epoki wydawał się monumentalizm francuskiej grand opéra, „prawda i potęga deklamacji” w twórczości Vincenza Belliniego, zderzenie rzeczywistości ze światem mitu w utworach Carla Marii von Webera – cechy, które wkrótce znalazły kontynuację w dorobku kompozytorów z pozoru tak odległych, jak Giuseppe Verdi i Ryszard Wagner. Nadchodził czas poszukiwania głębszych przeżyć w teatrze operowym. Zainteresowanie operą komiczną – nawet we Włoszech – drastycznie spadło, a utwory epigonów gatunku powielały w nieskończoność wypróbowane wzorce rossiniowskie.

Jedynym wybitnym twórcą z pokolenia Rossiniego, który zlekceważył wspomnianą tendencję, był Gaetano Donizetti – kompozytor niewiarygodnie płodny, który przez dwadzieścia kilka lat kariery, przerwanej nieuleczalną chorobą i przedwczesnym zgonem, stworzył co najmniej siedemdziesiąt pięć oper najrozmaitszych gatunków: od jednoaktowych fars i scen dramatycznych, przez opery komiczne i semiseria, aż po najprawdziwsze grand opéras. Mimo łatwości pisania, a może właśnie za jej sprawą, spuścizna Donizettiego jest nierówna i czasem irytująco banalna, czego zarówno jemu, jak i jego kolegom po fachu nie omieszkał wytknąć Berlioz, porównując ówczesną operę włoską z gotowaniem i jedzeniem makaronu: byle nasycić zmysły, byle zaspokoić głód muzyki, nie zastanawiając się nad jej jakością.

Na właściwą ocenę dorobku kompozytora – podobnie jak kuchni włoskiej – trzeba było poczekać do połowy XX wieku, warto jednak zwrócić uwagę, że spośród trzech oper, które po jego śmierci w 1848 roku nigdy nie popadły w zapomnienie (Napój miłosny, Łucja z Lammermooru i Don Pasquale), aż dwie to opery komiczne. I to pod wieloma względami nietypowe, co dotyczy zwłaszcza Don Pasquale z 1844 roku, ale daje o sobie znać już we wcześniejszym o dwanaście lat L’elisir d’amore, w którym Donizetti na dobrą sprawę po raz pierwszy wyrwał się z oków rossiniowskiej konwencji. Widać to już na poziomie libretta, w odwróceniu tradycyjnych ról odgrywanych przez protagonistów. W Napoju miłosnym to męski bohater Nemorino jest prostym „chłopcem z ludu”: wyższą pozycję społeczną zajmuje jego ukochana Adina, „bogata i kapryśna” córka dzierżawcy. Nemorino jest analfabetą, Adina zaczytuje się we francuskich romansach, między innymi w historii Tristana i Izoldy. Nic zatem dziwnego, że łatwowierny parobek, wzdychając do Adiny, da się oszukać wędrownemu szarlatanowi i kupi od niego butlę rzekomego eliksiru miłości. Donizetti wykorzysta tę odwróconą sytuację na kilka muzycznych sposobów.

Giuseppe Frezzolini, pierwszy wykonawca partii Dulcamary. Anonimowa rycina z epoki

Po pierwsze, uczyni ją bardziej „romantyczną”, dodając uczuciom i emocjom swoich bohaterów prawdziwie psychologicznej głębi. Pozwoli im stopniowo dojrzewać do prawdy o sobie, zadba, by ich szczery śpiew nie zaplątał się w gąszczu zbędnych koloratur. Nemorinowi powierzy zdradliwie prostą arię „Una furtiva lagrima”, ucieleśniającą nowy, sentymentalny wymiar miłości bohatera, który w bardziej sprzyjających okolicznościach – gdyby geniusz Donizettiego znalazł godnego kontynuatora – okazałby się kluczem do przetrwania opery buffa. Po drugie, bardziej istotne, kompozytor przeznaczył partię naiwnego parobka na całkiem nowy typ głosu, bardziej „męską” odmianę tenoru, która dopiero zaczynała zyskiwać popularność w świecie opery i wkrótce miała zostać trwale skojarzona z bohaterami rewolucyjnych oper Verdiego.

Jeszcze więcej takich przewrotnych pomysłów – zanurzonych w pozornie niezmienionym świecie muzycznej konwencji – znajdziemy w Don Pasquale: począwszy od braku typowego dla opery buffa początkowego chóru, który „odnajdzie się” dopiero w ostatnim, trzecim akcie, przez zaskakująco precyzyjnie rozrysowane postaci, aż po niezwykłą arię Ernesta „Cercherò lontana terra”, której temat pojawi się chwilę wcześniej w preludium orkiestrowym z długim, rozdzierająco pięknym solo trąbki.

Jak słusznie zauważył Piotr Kamiński, Donizetti odegrał „niezwykle istotną rolę w rozwoju języka wyrazowego romantycznej opery włoskiej. Narzucił jej pełen patosu, wzniosły liryzm, jemu tylko właściwy ton rezygnacji i melancholii oraz głębię tragicznego uczucia”. Zdumiewające jednak, że wszystkie te cechy można odnaleźć w najlepszych operach komicznych kompozytora, także w jego francuskiej Córce pułku (aria Marie „C’en est donc fait”). I choć opera buffa ponoć umarła wraz z oniemiałym, sparaliżowanym chorobą Donizettim, odżyła i wciąż odżywa w dziełach kompozytorów późniejszych. Bez tej melancholii, liryzmu i patosu nie byłoby ani Verdiowskiego Falstaffa, ani trąbki towarzyszącej Annie Truelove w arii „How strange!” z Żywota rozpustnika Strawińskiego, ani Milczącej kobiety Ryszarda Straussa. Wygląda na to, że na pogrzebie opery buffa niejeden żałobnik ukradkiem starł z oczu łzę.

Modlitwa za wykluczonych

Ilekroć przyjeżdżam do Cambridge, tylekroć nie mogę się nadziwić bogactwu tutejszej oferty muzycznej. Tablice ogłoszeniowe i ogrodzenia skwerów są szczelnie zaklejone plakatami występów w kościołach, salach koncertowych i teatrach – w wykonaniu miejscowych zespołów i orkiestr, ale też przyjezdnych artystów, których recitale anonsowano by w Polsce jako wydarzenie sezonu. Nie ma tu dnia bez koncertu muzyki klasycznej: w lutym zdarzały się dni, kiedy było ich aż kilkanaście. Miasto liczy niespełna 150 tysięcy mieszkańców, a mimo to liczbą inicjatyw muzycznych bije na głowę ponad dziesięciokrotnie bardziej zaludnioną Warszawę.

Ma też własną imprezę cykliczną, założony w 1991 roku Cambridge Music Festival, kierowany od trzynastu lat przez Justina Lee, związanego wcześniej między innymi z chórem City of Birmingham Symphony, z Academy of Ancient Music i zespołami Cambridge University. Festiwal odbywa się dwukrotnie w ciągu roku: tegoroczna odsłona „wiosenna” skończyła się wprawdzie w połowie marca, ale wśród zwiastujących wiosnę jaskółek znaleźli się między innymi muzycy znakomitego Pavel Haas Quartet, uwielbiany przez publiczność Jordi Savall i fenomenalny brytyjski pianista Benjamin Grosvenor.

Oraz zespół-legenda, Theatre of Voices pod dyrekcją Paula Hilliera, w czteroosobowym składzie – podobnie jak na pierwszym koncercie w 1990 roku, kiedy dokonał prawykonania Berliner Messe Arvo Pärta. Siedem lat później kompozytor sporządził drugą wersję utworu na chór i orkiestrę smyczkową. Wersja pierwotna – na czworo solistów i organy – jest dziś koncertowym rarytasem, skorzystałam więc z wyjątkowej okazji, by usłyszeć ją pod ręką tego samego artysty, który w katedrze św. Jadwigi w Berlinie powołał do życia zarówno nowy ansambl, jak i nowe dzieło Pärta, i z udziałem tego samego co wówczas organisty, Christophera Bowersa-Broadbenta.

Theatre of Voices. Fot. Reinhard Wilting

Koncert w Trinity College Chapel odbył się przy okazji jeszcze innego jubileuszu – ćwierćwiecza Cambridge Music Conference, spotkań zainaugurowanych przez Elizabeth Carmack z inspiracji jej siostry Catherine, zmagającej się wówczas z nieuleczalną chorobą, i od początku skupionych wokół idei uzdrawiania przez muzykę. Program konferencji, z początku dość ezoteryczny, realizowany w duchu antropozofii Rudolfa Steinera, wyewoluował do postaci przedsięwzięcia z pogranicza twórczości, muzykoterapii, działań humanitarnych i na rzecz obrony praw człowieka. Stoi za tym powikłana i tragiczna historia rodzinna: ojcem sióstr był kanadyjski pianista, kompozytor i nauczyciel Murray Carmack, który w kraju, gdzie homoseksualizm był karany, uciekł przed własną orientacją w małżeństwo z kobietą; Catherine zmarła na raka w wieku 46 lat; pasierb matki, która po rozwodzie ponownie wyszła za mąż za wybitnego biblistę Rogera Normana Whybraya, padł ofiarą AIDS w szczycie epidemii. Z tego pasma udręk i nieszczęść wynikło coś niezwykłego – projekt, który zaowocował szeregiem zamówień kompozytorskich i konkretnych inicjatyw pomocowych, w których w przeszłości uczestniczyli między innymi Mark Anthony Turnage oraz John Tavener i jego uczennica Judith Weir.

W programie lutowego koncertu Theatre of Voices – oprócz Berliner Messe – znalazły się też kompozycje innych twórców związanych z przedsięwzięciem Elizabeth Carmack. Zaczęło się od brytyjskiej premiery The Tree of Life Nigela Osborne’a, który po studiach w Oksfordzie kontynuował edukację u Witolda Rudzińskiego w warszawskiej PWSM i przez pewien czas był współpracownikiem Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Od lat 90. wykorzystuje swoje doświadczenia w pionierskich metodach pracy z dziećmi naznaczonymi traumą konfliktów: wojen w Bośni i Hercegowinie, na Kaukazie, na Bliskim Wschodzie, w Afryce Wschodniej, Birmie i Ukrainie. The Tree of Life jest owocem jego pracy terapeutycznej z syryjskimi uchodźcami w Libanie – muzycznym spektaklem złożonym z siedmiu opowieści o przedmiotach, które towarzyszyły uciekinierom w tułaczce i odegrały w ich życiu istotną rolę. Gałązka oliwna z sadu ojca; muzułmański różaniec misbaha i chrześcijański różaniec z Maluli, której mieszkańcy do dziś mówią po aramejsku; czerwony kamień w kolorze rodzinnego domu i krwi; szkatułka z dwiema monetami wybitymi w roku narodzin matki; żółty balonik i zdjęcie chmur – w każdej z tych historii, ujętych przez Osborne’a w zaskakująco lekką i przejrzystą strukturę, dominuje melodia, oscylująca między zachodnią tonalnością a mikrotonowością wschodniego makamu, podkreśloną akompaniamentem arabskiej lutni ud (Rihab Azar). Przy okazji wyszło na jaw, że konstrukcja brzmieniowa kwartetu w obecnym składzie opiera się na fundamencie wyjątkowo gęstego głosu basowego (William Gaunt) i stopniowo rozrzedza się ku górze (tenor Jakob Skjoldborg, alt Laura Lamph, sopran Else Torp). Taki dobór solistów pozwolił Hillierowi grać nie tylko skalą, ale i barwą – ze znakomitym skutkiem w kolejnych utworach.

Dotyczy to zwłaszcza dwóch opracowań przepięknej elegii Kallimacha na śmierć jego przyjaciela, poety Heraklita – w angielskim tłumaczeniu Williama Johnsona Cory’ego, w 1872 roku wydalonego z Eton za „niestosowny” list do jednego z uczniów. Murray Carmack wykorzystał ją jako pretekst do swoistego muzycznego coming outu, nadając swej kompozycji rys bezbrzeżnego smutku i zmysłowej melancholii. Drugi Heraclitus, autorstwa Howarda Skemptona, powstał w 2021 roku, z okazji setnej rocznicy urodzin Carmacka. I z pewnością odwołuje się do pierwowzoru, tworząc podobny nastrój, lecz całkiem odmiennymi środkami – zwodniczą prostotą formy, konsonansową harmoniką, wyeksponowaniem elementu melodycznego.

Arvo Pärt. Fot. Dorota Kozińska

W charakterze interludium przed Berliner Messe zabrzmiała organowa wersja Walking Song Kevina Volansa – w wykonaniu Bowersa-Broadbenta, który z wdziękiem i swobodą uwypuklił zazębiające się w tym utworze wzorce melodyczno-rytmiczne, nasuwające nieodparte skojarzenia z twórczością Steve’a Reicha, który sięgał przecież do tych samych afrykańskich źródeł inspiracji. A potem otworzyło się już muzyczne niebo.

Trudno o lepszy, a zarazem bardziej zróżnicowany wewnętrznie przykład Pärtowskiej techniki tintinnabuli niż Msza berlińska. Kompozytor nazwał ową technikę od łacińskiego określenia dzwonków zatkniętych na drzewcach i umieszczanych w katolickich bazylikach na znak więzi z papieżem. Zredukował w niej materiał do postaci dwóch głosów prowadzonych w swoistym kontrapunkcie: wędrującego wokół określonego centrum głosu melodycznego oraz głosu „dzwoneczków”, eksponującego poszczególne składowe triady harmonicznej. Odkrył muzyczną ascezę, nową prostotę, czasem utożsamianą z minimalizmem. Niesłusznie, bo jej istotą nie jest powtarzanie wzorca, tylko stopniowe odejmowanie tworzywa muzycznego – na podobieństwo mistycznego „wyciszenia”, praktykowanego przez prawosławnych mnichów-hezychastów. I tak się stało w Berliner Messe, która w natchnionym wykonaniu Theatre of Voices wprowadziła nas w zupełnie inny wymiar odczuwania rzeczywistości. Muzycy wypełnili wolę Pärta: pierwszy głos tintinnabuli brzmiał jak suma ludzkich niegodziwości, drugi – jak uniwersalne odkupienie win.

Po koncercie wyszliśmy na dziedziniec i jak jeden mąż spojrzeliśmy w górę, gdzie na nocnym nieboskłonie odbywała się właśnie parada planet. Przez chwilę mi się wydawało, że słyszę dobiegające z kosmosu dźwięki.

Muzyka spod boskiego sklepienia

Tym razem – w tych niespokojnych czasach – zapowiedź koncertu Muzyka z Kaplicy Sykstyńskiej, który odbędzie się w piątek 21 marca w siedzibie NOSPR. Przed Państwem The Tallis Scholars pod dyrekcją Petera Phillipsa: warto się pośpieszyć, są jeszcze ostatnie bilety. Na zachętę mój esej, który ukaże się w książeczce programowej wieczoru.

***

Wśród historyków Państwa Kościelnego papież Sykstus IV nie cieszył się dobrą opinią. Ba, zdaniem niektórych okazał się najgorszym papieżem, jakiego Stolica Piotrowa widziała. Był człowiekiem mściwym, niemoralnym i zachłannym. Kiedy zmarł, jego wrogowie nie posiadali się ze szczęścia. Stefano Infessura, włoski humanista, prawnik i kronikarz, autor Diario della città di Roma, wspominał dzień zgonu Sykstusa jako „najszczęśliwszy dzień, w którym Bóg uwolnił chrześcijaństwo od bezbożnego i występnego władcy, niemającego w swoim sercu ani bojaźni Bożej, ani miłości do świata chrześcijańskiego, ani miłosierdzia”.

Nie można jednak odmówić Sykstusowi dbałości o Rzym, zamiłowania do ksiąg oraz wrażliwości na sztukę, także muzyczną. To on sprowadził do Wiecznego Miasta artystów formatu Pietra Perugina i Sandra Boticellego. To on był zapalonym kolekcjonerem sztuki starożytnej, którego zbiory dały z czasem początek Muzeom Kapitolińskim. To on wreszcie ufundował w Pałacu Apostolskim prywatną kaplicę, zwaną pierwotnie Cappella Magna, gdzie od początku działał chór złożony wyłącznie z mężczyzn i chłopców śpiewających bez towarzyszenia żadnych instrumentów, nawet organów – skąd wkrótce później wzięło się określenie a cappella. Zespół przez stulecia służył jako wzór dla instytucji katolickich w całej Europie. Zatrudniał najwybitniejszych śpiewaków i kompozytorów epoki. Wykształcił własny repertuar i odrębny, niezwykle wyrafinowany styl wykonawczy, który bez większego powodzenia próbowano naśladować w innych ośrodkach.

Wnętrze Kaplicy Sykstyńskiej. Fot. Alonso de Mendoza

Upadek świetności papieskiego chóru nastąpił dopiero w pierwszych latach XIX wieku, podczas wojen napoleońskich, po wcieleniu Państwa Kościelnego do Francji. W 1809 roku, kiedy Pius VII ekskomunikował „rabusiów dziedzictwa św. Piotra”, Napoleon kazał go uwięzić i osadzić w areszcie domowym w liguryjskiej Savonie. Papież wrócił do Rzymu dopiero po pięciu latach. Dyscyplina przepadła, muzycy rozpierzchli się po całej Europie, specyficzne praktyki wokalne odeszły w niepamięć. Podróżnicy, którzy po klęsce Napoleona znów ruszyli w grand tours po Italii i Helladzie, nie wierzyli własnym uszom. O swoim rozczarowaniu pisał między innymi Hippolyte Taine, francuski filozof i krytyk sztuki, który po wizycie w Kaplicy Sykstyńskiej w 1866 roku tak oto skwitował poczynania papieskich chórzystów (tutaj w przekładzie Antoniego Sygietyńskiego):

„Muzyka śpiewacza: są to beczenia okropne; zdaje się, iż umyślnie nagromadzono tyle interwałów dziwnych i niesłychanych. Można wprawdzie wyróżnić modulacje smutne i oryginalne, lecz zestrój jest gruby i słychać jak gdyby pokrzyki gardlane piewcy pijanego. Albo nie mam już słuchu, albo nuty fałszywe obfitują nadmiarem; głosy wysokie to tylko skomlenie: opasły śpiewak w środku ryczy; widać go, jak w klatce swojej poci się i mozoli. Po kazaniu nastąpił śpiew piękny w stylu wzniosłym i ścisłym; ale co za głosy nieprzyjemne, odgórne piszczące, odspodnie szczekliwe!”.

Nic dziwnego, że mistrzowie wykonawstwa historycznego od lat podejmują próby rekonstrukcji zaginionego wcześniej brzmienia, przepadłych wzorców improwizacji i zdobnictwa – często w odmiennych konfiguracjach niż czysto męski i stosunkowo rozbudowany skład Cappella Pontificia, w której od początku istnienia występowało co najmniej dwudziestu kilku śpiewaków. Są to z reguły decyzje w pełni uzasadnione: od tamtej pory zmieniły się nie tylko konteksty, ale i model odbioru. Czasem – żeby dojść prawdy – trzeba się od niej oddalić.

The Tallis Scholars. Fot. Hugo Glendinning

Nie da się zresztą inaczej, gdy słuchaczy zabiera się w podróż przez style i epoki: od związanego z zespołem Kaplicy od lat 80. XV wieku Josquina des Prés i jego wspaniałego, utrzymanego w technice przeimitowanej motetu Praeter rerum seriam; przez Costanzo Festę, jednego z pionierów szkoły rzymskiej, twórcę motetu Quam pulchra es do tekstu zaczerpniętego z Pieśni nad Pieśniami; Carpentrasa, który kursował między Awinionem a Rzymem i na którymś etapie napisał mroczne, utrzymane w stylu Josquina Lamentations; Moralesa wraz z jednym z kilku dokonanych przez niego opracowań antyfony Regina coeli, zdradzającym wpływy zarówno szkoły flamandzkiej, jak i rodzimej tradycji hiszpańskiej; aż po najsłynniejszego ze wszystkich Palestrinę, „księcia muzyków”, i fragmenty jego mszy, wśród nich Credo z legendarnej Missa Papae Marcelli, którą po soborze trydenckim uznano za wzorzec polifonii kościelnej.

W takiej podróży nie może też zabraknąć Miserere Gregoria Allegriego do tekstu Psalmu 51. Utwór powstał najprawdopodobniej w latach 30. XVII wieku, za pontyfikatu Urbana VII, na wyłączny użytek Kaplicy Sykstyńskiej podczas odprawiania ciemnych jutrzni. Mit o rzekomym zakazie kopiowania i rozpowszechniania kompozycji – pod groźbą papieskiej ekskomuniki – wziął się zapewne z pilnie strzeżonej praktyki dyminuowania, czyli melodyczno-rytmicznego rozdrabniania figuracji na szereg mniejszych wartości. Owa praktyka, głęboko zakorzeniona w tradycji renesansu, zdołała przetrwać dzięki wybitnej zdolności sykstyńskich chórzystów do improwizowania kontrapunktu wokół cantus firmus. Niewykluczone, że Allegri napisał swoje Miserere, by ukazać ten kunszt w całkiem nowym świetle i podkreślić związek wczesnej monodii akompaniowanej z dawną techniką dyminucji.

Nadszedł czas odkrywania tajemnic. Pora już odczarować słowa Goethego, który w 1788 roku – choć zachwycony muzyką w Kaplicy Sykstyńskiej – uznał, że przetrwa ona tylko pod warunkiem, że „będzie tu właśnie wykonywana”.

The Candles of the Stars Are All Out in Heaven

Shakespeare’s Macbeth is not a tragedy about love. Nor is it a play about the mechanisms of power. If anything, it is about the nightmare of power, the fear inherent in it, the recurrence of evil that was once initiated. As Jan Kott wrote in his famous essay “Macbeth or death infected”, “Macbeth  has killed not only to become king. Macbeth has killed to reassert himself. He has chosen between Macbeth who is afraid to kill and Macbeth who has killed. But Macbeth who has killed is a new Macbeth. He knows not only that one can kill, but that one must kill”. In 1961 the essay appeared in a collection modestly entitled in Polish Szkice o Szekspirze [Sketches on Shakespeare]. Five years later the book was reissued in a slightly different form, under a title borrowed from its French translation – Shakespeare, Our Contemporary. In the preface to the first English edition Peter Brook points out that Kott is the only scholar studying the Elizabethan era for whom it is obvious that at some point everyone will be woken by the police in the middle of the night. Brook’s words exuded respect and admiration, but not everyone appreciated the perspicacity of Kott’s analyses, claiming that it was overshadowed by his experiences during the war and the era of Stalin’s regime. Today few doubt the Polish critic’s claim that Shakespeare’s oeuvre fully deserves to be called universal and “suprahistorical”. That his contemporaneity needs to be played out on a far broader plane than that of any concrete element of everyday life.

This was understood very well by Verdi, whose Macbeth is a child of his culture and era, and, at the same time, a work from which there emerges at every turn a deep understanding of the message of the original as well as the coherence between its insights and the music. What makes this all the more incredible is the fact that the composer knew Shakespeare’s tragedy only from reading Italian translations and that he saw it on stage only after the premiere of his own Macbeth. However, he took the trouble to consult with English theatre habitués, mercilessly rebuked Piave for the libretto’s verbiage and made strikingly apt dramaturgical decisions — including that of replacing the three witches with three choruses of witches, while keeping the original nature of the characters (“triviali, ma stravaganti ed originali”). The version presented at the premiere in Florence in 1847 was enthusiastically received by the audience and treated with some reserve by the critics, who expected Macbeth to be another “fantastic” opera in the spirit of Meyerbeer. The reviewers at the time failed to appreciate the coherence of the narrative, based on a juxtaposition of the comic and tragic elements, typical of Shakespeare’s reception at the time, but innovative from the point of view of the compositional craft: full of abrupt changes of mode from major to minor, contrasts of texture, as well as extravagant turns in the vocal parts emphasizing the meaning and message of the text.

Macbeth. The beginning of Act One. Photo: Edyta Dufaj

Today Macbeth is usually staged in its 1865 Paris version, with an added ballet scene, Lady Macbeth’s aria in Act Two and a choral “hymn of victory” in the finale. The creative team of the latest production at the Theater St. Gallen opted for a hybrid version, with Macbeth’s death scene restored from the original version (“Mal per me che m’affidai”). I travelled to Switzerland relieved and convinced that after Warsaw’s bland Simon Boccanegra, in which the director forced onto the libretto a tale of climate catastrophe (presented with such an abundance of resources that the carbon footprint will follow this production for the next century), I would hear and see a Macbeth played with fire, sung with passion, brought to the stage by people who believed in the greatness of this opera at least as much as Verdi believed in the genius of Shakespeare.

My hopes — which were fulfilled to the letter — were aroused by the impressions I had at La Monnaie after the premiere of the pasticcio Rivoluzione e Nostalgia. As many as three artists involved in the St. Gallen Macbeth worked on that production: not only Krystian Lada, the brains behind the Brussels project, but also Carlo Goldstein, who was responsible for its musical side, and the lighting director Aleksandr Prowaliński. Once again Lada appeared in the triple role of director, set designer and author of projections (another artist involved in the preparation of the visual setting was Lars Uten, while Adrian Bärwinkel designed the costumes). And once again Lada demonstrated that a real opera director should not limit himself or herself to just reading a libretto synopsis, but should painstakingly pore over the score, reach for the literary original, search for the meanings encoded in it, ask questions, doubt and listen — to researchers, the artists involved and, above all, to the conductor.

Lada’s productions are marked by simplicity and, at the same time, clarity of the means used. His Macbeth is set in a world of existential and metaphysical darkness, in which the moon, alternately a silvery light in the black firmament or a dark spot in the bright sky, is always the moon of the terrible Shakespearean night after which no day rises. The stage space is enclosed by a curtain of semi-transparent ribbons of thick film, drawing a blurred line between reality and nightmare: someone sneaks behind it, someone extends a hand, someone disappears to emerge as quite someone else. Witches, murderers, ghastly phantoms, visitors and messengers run around within a circle the perimeter of which is sometimes marked only by the glow of fluorescent lights, and sometimes by a platform raised on a low scaffolding — alternately a place of feasting, torture, a shelter for a child hiding from assassins and a place for a hellish dance of witches.

Group scene from Act One. In the middle: Libby Sokolowski (Lady Macbeth). Photo: Edyta Dufaj

There are just as few props, although each one is memorable: a cut of raw meat sliced by Lady Macbeth will turn out to be a harbinger of the first murder; a bunch of red poppies — an allegory of the blood and memory of the victims; earth spilling from the bags of soldiers returning from the war — a figure of death and the grave. Against the background of the sparse sets the language of costumes speaks all the louder, strongly highlighting the obsession with masculinity, which is ever-present in Macbeth. Its vivid, even grotesque sign is the sporran, a pouch worn on the front of the kilt, which in its “full dress” version, decorated with horsehair or made from the fur of wild animals, will become a symbol of power, status and fertility — a symbol coveted by Lady Macbeth, scorned by the witches, sinister on the naked bodies of the spectral kings. A mix of military uniforms, simple everyday clothes and work outfits allows the chorus members to seamlessly switch between the roles of witches, servants, nobles and exiles.

In some places Lada departs from the opera’s libretto, coming closer to its literary original and even earlier sources of Shakespeare’s inspiration. However, he does so to the benefit of the drama and in keeping with the message of the text — as in the brilliantly directed scene of the murder of Macduff’s sons, in which Macbeth wavers between tenderness, cruelty and feelings of emptiness over his own non-existent children. What also makes an electrifying impression is the performance by Mohammad Al Haji, a Syrian dancer who wears a prosthesis following loss of leg in a rocket attack. In Act Three he plays the role of the protagonist’s double, a Macbeth “reflected in a mirror” These episodes, formally extremely beautiful and yet ambiguous, evoking different but equally painful associations in each spectator, highlight the “contemporaneity” of Shakespeare’s tragedy and Verdi’s opera the most, as does the majestic chorus in the pallid light at the beginning of Act Four (“Patria opressa”). The only thing I found doubtful was the scene with the Birnam Wood, too similar to a bunch of Scandinavian trolls to achieve the desired horror effect.

Vincenzo Neri (Macbeth). Photo: Edyta Dufaj

Even so, the stage was still brimming with energy — of the singers, chorus members and extras, well-prepared, brilliantly guided by the director, utterly committed to the work. Vincenzo Neri was an outstanding Macbeth, both voice- and character-wise. His baritone is not very big, but it is very charming and expressive. I have trouble judging Lady Macbeth portrayed by Libby Sokolowski, whose voice is very resonant, unusually beautiful and exceptionally dark, even sounding contralto-like in the lower register. In addition, Sokolowski is a fine actress, but what I find jarring in her singing is her uncontrolled vibrato and not always secure intonation. Perhaps she just had a bad day, because I must admit that her surprisingly subtly interpreted madness scene aroused my genuine admiration. An excellent portrayal of Banco came from Brent Michael Smith, a singer with a noble, pitch-black and thick, if a bit nasal bass. Once again I was enthralled by the fervent lyricism of Brian Michael Moore’s as Macduff, especially in the poignant aria “O, la paterna mano” from Act Four. Malcolm was well sung by Sungjune Park, an artist full of youthful vigour, while the Lady-in-waiting (whom Lada turned into Malcolm’s pregnant wife) was finely portrayed by the velvety-voiced Mack Wolz. A separate mention should be made of the demonic bass Jonas Jud, who was excellent in the quadruple role of Doctor, Assasin, Servant and Herald, as well as the baritone David Maze, a veteran of the Theater St. Gallen company, this time in the silent, brilliantly performed role of Duncan, as if taken straight from one of Gilbert and Sullivan’s comic operas. Carlo Goldstein conducted the whole thing with an assured hand, impressing with his unerring sense of Verdian style, invaluable in the context of the unique orchestral textures and colours of Macbeth, meticulously conveyed by the musicians of the Sinfonieorchester St. Gallen.

And once again I left the theatre feeling that Shakespeare, and then Verdi after him, had told me more about the modern world than many a front-page expert. But why do I have to go all the way to Switzerland to see that? Especially now, when the world is really stepped in blood?

Translated by: Anna Kijak

Tam Amazona, do morza ciekąca

Już za momencik recenzja z Makbeta w St. Gallen w wersji angielskiej, potem coś jeszcze z podróżniczego zanadrza oraz kilka zapowiedzi operowo-koncertowych w Polsce. A tymczasem wiosna – przynajmniej u mnie na balkonie, bo jeszcze ani na niebie, ani w kalendarzu. A na dodatek zapowiadają, że znów zrobi się chłodno i ponuro. Proponuję więc coś dla uciechy i rozgrzewki: z chwilowego braku innych – felieton archiwalny, sprzed lat piętnastu (jak ten czas leci!), naskrobany przez moje poprzednie, mysie wcielenie. Wesołej lektury i proszę nie gromić Mycielskiego za niepoprawne politycznie sformułowania. On to pisał lat sześćdziesiąt pięć lat temu.

***

Zygmunt Mycielski – zdjęcie ze zbiorów Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego w Wiśniowej

W związku ze spodziewanym przejściem czasopism patronackich pod skrzydła Instytutu Książki w Krakowie zastosujemy autocenzurę prewencyjną i przypomnimy tylko drugą część wierszyka o Zygmuncie III Wazie, który przeniósł nam stolicę do Warszawy: „…teraz stój na słupie”. Nie wiemy, jakie nastroje towarzyszyły przenosinom redakcji „Ruchu Muzycznego” z Krakowa i czy podobnych rad udzielano Zygmuntowi I Mycielskiemu. W każdym razie w redakcyjnym „wstępniaku” do numeru 1/1960 wyjaśniliśmy bez ogródek:

Jednakże przy skromnych warunkach, którymi dysponował dotychczasowy „Ruch Muzyczny”, piętrzyły się przed nim ciągle narastające trudności. Szczupłe środki finansowe uniemożliwiały szerszy rozwój pisma, część członków kolegium redakcyjnego mieszkała w Warszawie, co w znacznym stopniu utrudniało pracę. W tych warunkach pismo nie mogło objąć wszystkich dziedzin życia muzycznego, a tym samym nie mogło zainteresować całego naszego środowiska muzycznego.

Ciekawe, jak wytłumaczyć Czytelnikom tegoroczną przeprowadzkę. Wprawdzie znów piętrzą się przed nami narastające trudności, a szczupłe środki finansowe uniemożliwiają nie tylko szerszy, ale i węższy rozwój czegokolwiek, sęk jednak w tym, że całe kolegium redakcyjne mieszka obecnie w Warszawie, co w znacznym stopniu może nam utrudnić pracę gdziekolwiek indziej. Pożyjemy, zobaczymy. Na pociechę możemy sobie poczytać relację Janusza Ekierta z Brazylii, dokąd go zagnało na II Międzynarodowy Konkurs dla pianistów w Rio de Janeiro. Nasz wysłannik nie może się nadziwić tamtejszym metodom finansowania życia muzycznego:

Aby móc ściągnąć artystę do jakiegoś miasta impresario chwyta się rozmaitych sposobów. Wybiera najpierw jedną z dwudziestu konkurujących ze sobą linii lotniczych i proponuje, aby panowie ci ofiarowali artyście bezpłatny bilet przelotu w obydwie strony. Panowie zwykle chętnie przystają na taką propozycję stawiając tylko drobny warunek, że sfotografują artystę w swoim samolocie. Potem opublikują gdzieś tę fotografię z podpisem ogłaszającym, że lata on tylko ich linią. W ten sposób koszty podróży są już zwrócone. Koszty programu drukowanego na luksusowym papierze pokrywają reklamy handlowe. Dalej, gdy impresario nie liczy na dobre rezultaty sprzedaży biletów szuka kogoś, kto sfinansuje podstawowe honorarium artysty. W tym celu zawiera umowę z jedną z prywatnych stacji radiowych, która z kolei zwraca się do jakiejś poważnej firmy produkującej np. meble. Firma płaci artyście dajmy na to 50 tysięcy cruzeiros. W zamian za to wprowadza się do organizacji koncertu drobną innowację. Oto, gdy artysta dziękuje publiczności za oklaski, słuchaczy zgromadzonych na sali koncertowej i przy głośnikach radiowych informuje przez mikrofon łagodny, męski, lub damski głos, że słuchać muzyki najlepiej w fotelach produkcji firmy takiej a takiej.

Początkowo tego rodzaju praktyki i inne, nowe dla nas zwyczaje były trochę szokujące. Potem bawiły nas, a wreszcie wzruszaliśmy tylko ramionami. Cóż w gruncie rzeczy mogło nas to interesować.

Pożałowania godna krótkowzroczność! Dziś każdy meloman wie, że jak zabraknie mu pieniędzy na abonament, to może wziąć kredyt w Deutsche Bank, któremu FN przyznała zaszczytny tytuł Sponsora Roku, a jak go rozboli głowa od dzwoniących w środku koncertu telefonów Samsung, to nie powinien narzekać, tylko zażyć aspirynę Bayera i podziękować obydwu koncernom, bez których artysta nie uniósłby nawet pokrywy fortepianu.

Ekiert nic się nie nauczył w podróży do Brazylii. Przeciwnie Mycielski, który spotkał Brazylijczyków na Morzu Tyrreńskim:

Na pokładzie zbierali się przez wszystkie sześć wieczorów tej podróży brazylijscy murzyni, nie zawodowi muzycy – wręcz przeciwnie, przypadkowo podróżujący sportowcy, i zaczynali po kolacji swój obrzęd: każdy brał co miał pod ręką, blaszane pudełko po Nescafé, metalowy grzebień, kawał blachy – inni uderzali w pokrywę od skrzyń z linami, inni klaskali, jeden miał tylko prawdziwy murzyński bębenek, o przejmującym, głębokim tonie. Kilku śpiewało na przemian solo, reszta wpadała okrzykami, chórem. Tancerze wyrywali się pojedynczo lub parami do tańca. Trwało to zazwyczaj do drugiej w nocy, gdy pomęczeni szli spać do kajut. Nie mogłem się oderwać od tej improwizacji, za każdym razem innej, zmieniającej co pewien czas bardzo subtelny model rytmiczny improwizacji i absolutnie zgranej, niezawodnej, wtopionej bez reszty w szum morza, kołysanie gwiazd i rytm okrętu. Siedziałem na tym pokładzie III klasy, myśląc ze wstrętem o I klasie – ale oto spostrzegłem, że krąg tak urzeczonych EUROPEJCZYKÓW powiększał się z każdym wieczorem, uciekając od radiowego Brahmsa, Beethovena i Czajkowskiego czy od marnego „rozrywkowego” zespołu.

Szczyt snobizmu w Roku Chopinowskim 2010: uciec od Chopina w wykonaniu Brazylijczyka Nelsona Freire, zamustrować się na prom kursujący na Wyspy Liparyjskie i poczekać na jakiegoś przypadkowo podróżującego sportowca brazylijskiego, na przykład Ronaldo. Ciekawe, na czym zagra, bo ludzka wyobraźnia zaiste nie zna granic, o czym świadczy notka z ostatniej strony naszego pisma:

W angielskiej miejscowości Exeter stanął przed sądem pewien osobnik, który skradł z pałacu biskupiego pastorał, który następnie usiłował sprzedać miejscowej orkiestrze jazzowej jako rzadki instrument muzyczny.

Miał pecha, biedaczek. Trzeba było wcisnąć pastorał jakiejś dziewczynie z Ipanemy. W bossa novie wart byłby niejednej mszy, w co chętnie wierzy

MUS TRITON

Gasną w niebie świeczki gwiazd

Szekspirowski Makbet nie jest tragedią o miłości. Nie jest też sztuką o mechanizmach władzy. Jeśli już, to o władzy koszmarze, nieodłącznym od niej strachu, powtarzalności raz wszczętego zła. Jak pisał Jan Kott w swoim słynnym eseju Makbet albo zarażeni śmiercią, „Makbet zabił nie tylko po to, żeby zostać królem. Makbet zabił, żeby potwierdzić samego siebie. Wybrał między Makbetem, który lęka się zabić, a Makbetem, który zabił. Ale Makbet, który zabił, jest już innym Makbetem. Już wie nie tylko, że można zabić, już wie, że zabijać się musi”. W 1961 roku tekst ukazał się w zbiorze zatytułowanym skromnie Szkice o Szekspirze. Pięć lat później książkę wznowiono w nieco innej postaci, pod tytułem zapożyczonym z przekładu francuskiego – Szekspir współczesny. W przedmowie do wydania angielskiego Peter Brook zwrócił uwagę, że Kott jest jedynym badaczem epoki elżbietańskiej, który uważa za oczywiste, że każdemu przytrafi się noc, kiedy wyrwie go ze snu policja. Ze słów Brooka przebijał szacunek i podziw, nie wszyscy jednak doceniali przenikliwość analiz Kotta, twierdząc, że kładą się na nich cieniem jego doświadczenia z czasów wojny i reżimu Stalina. Dziś mało kto wątpi w tezę polskiego krytyka, że twórczość Szekspira w pełni zasługuje na miano uniwersalnej i „nadhistorycznej”. Że współczesność Stradfordczyka trzeba rozgrywać na zdecydowanie szerszym planie niż jakikolwiek konkret codzienności.

Doskonale rozumiał to Verdi, którego Makbet jest nieodrodnym dzieckiem współczesnej mu kultury i epoki, a zarazem dziełem, z którego na każdym kroku wyziera dogłębne zrozumienie przesłania oryginału oraz spójność zawartych w nim spostrzeżeń z warstwą muzyczną. Co o tyle zdumiewające, że kompozytor znał tragedię Szekspira wyłącznie z lektury włoskich przekładów i zobaczył ją na scenie dopiero po premierze swojego Makbeta. Zadał sobie jednak trud, by skonsultować się z ludźmi bywałymi w angielskich teatrach, bezlitośnie ganił Piavego za wielosłowie libretta i podejmował uderzająco trafne decyzje dramaturgiczne – między innymi o tym, by zastąpić trzy wiedźmy trzema chórami czarownic, przy jednoczesnym zachowaniu pierwotnego charakteru postaci („triviali, ma stravaganti ed originali”). Wersja przedstawiona na premierze we Florencji w 1847 roku spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem publiczności i pewną rezerwą krytyki, która spodziewała się po Makbecie kolejnej opery „fantastycznej” w duchu Meyerbeera. Ówcześni recenzenci nie docenili spójności narracji, opartej na typowym dla ówczesnej recepcji Szekspira zderzeniu pierwiastka komicznego z tragicznym, ale nowatorskiej z punktu widzenia roboty kompozytorskiej: pełnej gwałtownych zmian trybu z dur na moll, kontrastów faktury, ekstrawaganckich zwrotów w partiach wokalnych, podkreślających sens i wydźwięk tekstu.

Dziś Makbeta wystawia się najczęściej w wersji paryskiej z 1865 roku, z dodaną sceną baletową, arią Lady Makbet w II akcie i chóralnym „hymnem zwycięstwa” w finale. Realizatorzy najnowszej inscenizacji w Theater St. Gallen zdecydowali się na wersję hybrydową, z przywróconą z wersji pierwotnej sceną śmierci Makbeta („Mal per me che m’affidai”). Jechałam do Szwajcarii z ulgą i przeświadczeniem, że po niemrawym warszawskim Simonie Boccanegrze, w którym reżyserka na siłę skleiła libretto z powiastką o katastrofie klimatycznej (zrealizowaną takim nakładem środków, że ślad węglowy będzie się ciągnął za tym spektaklem przez najbliższe stulecie), usłyszę i zobaczę Makbeta granego z ogniem, śpiewanego z pasją, przeniesionego na scenę przez ludzi, którzy w wielkość tej opery wierzą co najmniej tak mocno, jak Verdi wierzył w geniusz Szekspira.

Brent Michael Smith (Banko) i Vincenzo Neri (Makbet). Fot. Edyta Dufaj

Moje nadzieje – które spełniły się co do joty – wzięły się z wrażeń wyniesionych z La Monnaie po premierze pasticcia Rivoluzione e Nostalgia. Przy Makbecie w St. Gallen pracowało aż trzech artystów związanych z tamtym spektaklem: nie tylko Krystian Lada, mózg brukselskiego przedsięwzięcia, ale też odpowiadający za jego stronę muzyczną Carlo Goldstein oraz reżyser świateł Aleksandr Prowaliński. Lada i tym razem wystąpił w potrójnej roli reżysera, scenografa i twórcy projekcji (w przygotowaniu oprawy plastycznej uczestniczył także Lars Uten, kostiumy zaprojektował Adrian Bärwinkel). I po raz kolejny dowiódł, że reżyser operowy z prawdziwego zdarzenia nie ogranicza się do lektury streszczenia libretta, tylko mozolnie ślęczy nad partyturą, sięga do pierwowzoru literackiego, szuka zakodowanych w nim sensów, pyta, wątpi i słucha – badaczy, współpracujących ze sobą artystów, przede wszystkim zaś dyrygenta.

Spektakle Lady cechuje prostota, a zarazem przejrzystość użytych środków. Jego Makbet rozgrywa się w świecie egzystencjalnego i metafizycznego mroku, w którym księżyc już to lśni srebrem na czarnym niebie, już to jest ciemną plamą na jasnym nieboskłonie, ale zawsze jest księżycem, wyznaczającym straszną szekspirowską noc, po której nie wstaje dzień. Przestrzeń sceny zamyka kurtyna z półprzeźroczystych wstęg grubej folii, rysująca niejasną granicę między rzeczywistością a koszmarem: ktoś za nią przemknie, ktoś wyciągnie rękę, ktoś zniknie, żeby wynurzyć się całkiem kimś innym. Wiedźmy, mordercy, przeraźliwe zjawy, goście i posłańcy miotają się w kręgu, którego obwód czasem wyznacza tylko blask połączonych w koło świetlówek, czasem zaś wzniesiona na niskim rusztowaniu platforma – na przemian miejsce uczty, kaźni, schronienia dziecka od rąk siepaczy i piekielnego tańca czarownic.

Libby Sokolowski (Lady Makbet). Fot. Edyta Dufaj

Równie niewiele jest rekwizytów, ale każdy zapada w pamięć: krajany przez Lady Makbet połeć surowego mięsa okaże się zapowiedzią pierwszego zabójstwa; pęk czerwonych maków – alegorią krwi i pamięci ofiar; ziemia sypiąca się z sakw wracających z wojny żołnierzy – figurą śmierci i grobu. Na tle oszczędnej scenografii tym głośniej przemawia język kostiumu, mocno eksponujący wszechobecną w Makbecie obsesję męskości. Jej wyrazistym, wręcz groteskowym znakiem jest sporran, sakiewka noszona na przodzie kiltu, która w wersji „paradnej”, przystrojonej końskim włosiem lub sporządzonej z futra dzikich zwierząt, stanie się symbolem władzy, statusu i płodności – pożądanym przez Lady Makbet, wyszydzanym przez czarownice, złowieszczym na nagich ciałach widmowych królów. Mieszanina wojskowych mundurów, prostych ubiorów codziennych i strojów roboczych pozwala chórzystom płynnie lawirować między rolami wiedźm, służących, szlachty i wygnańców.

W kilku miejscach Lada odchodzi od libretta opery, zbliżając się do jej literackiego pierwowzoru, a nawet wcześniejszych źródeł inspiracji Szekspira. Czyni to jednak z korzyścią dla dramaturgii i w zgodzie z przesłaniem tekstu – jak w brawurowo wyreżyserowanej scenie mordu na synach Makdufa, w której Makbet miota się między czułością, okrucieństwem i uczuciem pustki po własnych nieistniejących dzieciach. Piorunujące wrażenie robi też Mohammad Al Haji, syryjski tancerz z protezą nogi utraconej w ataku rakietowym, który w trzecim akcie występuje w roli sobowtóra protagonisty, Makbeta „odbitego w zwierciadle”. Te właśnie epizody, niezwykle urodziwe formalnie, a zarazem niejednoznaczne, u każdego widza wywołujące inne, choć równie bolesne skojarzenia, najmocniej akcentują „współczesność” tragedii Szekspira i opery Verdiego, podobnie jak majaczący w trupim świetle chór na początku aktu czwartego („Patria opressa”). Jedyne, co wzbudziło moje wątpliwości, to scena z lasem birnamskim, zanadto podobnym do gromady skandynawskich trolli, by osiągnąć pożądany efekt grozy.

Vincenzo Neri i zjawy królów. Fot. Edyta Dufaj

Ale i tak ze sceny wręcz biła energia – śpiewaków, członków chóru i statystów, świetnie przygotowanych, doskonale poprowadzonych przez reżysera, bez reszty zaangażowanych w materię dzieła. Znakomitym Makbetem, zarówno pod względem wokalnym, jak postaciowym, okazał się Vincenzo Neri, dysponujący barytonem niezbyt dużym, lecz bardzo urodziwym i wyrazistym. Mam kłopot z oceną Lady Makbet w osobie Libby Sokolowski, która z kolei ma głos jak dzwon, niezwykłej piękności i wyjątkowo ciemny, w dolnym rejestrze brzmiący wręcz kontraltowo. I w dodatku jest świetną aktorką, lecz w jej śpiewie razi mnie niekontrolowane wibrato i nie zawsze pewna intonacja. Może trafiłam na jej gorszy dzień, bo muszę przyznać, że w zaskakująco subtelnie zinterpretowanej scenie szaleństwa wzbudziła mój autentyczny podziw. Świetnym odtwórcą roli Banka okazał się Brent Michael Smith, obdarzony szlachetnym, smoliście gęstym, choć odrobinę nosowym basem. Znów zachwycił mnie żarliwy liryzm śpiewu Briana Michaela Moore’a (Makduf), zwłaszcza w przejmującej arii „O, la paterna mano” z czwartego aktu. W partii Malkolma dobrze wypadł pełen młodzieńczego wigoru Sungjune Park, w roli Damy (którą Lada uczynił zarazem ciężarną żoną Malkolma) doskonale sprawiła się aksamitnogłosa Mack Wolz. Na osobną wzmiankę zasłużył demoniczny i znakomity aktorsko bas Jonas Jud w poczwórnej roli Lekarza, Mordercy, Sługi i Herolda, a także baryton David Maze, weteran zespołu Theater St. Gallen, tym razem w niemej, brawurowo zagranej roli Dunkana, jakby żywcem wyjętego z którejś z oper komicznych Gilberta i Sullivana. Całość pewną ręką poprowadził Carlo Goldstein, imponując nieomylnym wyczuciem Verdiowskiego stylu, bezcennym w kontekście wyjątkowej faktury i kolorystyki orkiestrowej Makbeta, pieczołowicie oddanych przez muzyków Sinfonieorchester St. Gallen.

I znów wyszłam z teatru w poczuciu, że Szekspir, a za nim Verdi, powiedzieli mi więcej o współczesnym świecie niż niejeden ekspert z pierwszych stron gazet. Tylko dlaczego – żeby się o tym przekonać – muszę jeździć aż do Szwajcarii? I to teraz, kiedy świat naprawdę nurza się we krwi?

Doktor Lutosławski i Pan Derwid

Ostatnia podróż Upiora niespodziewanie się wydłużyła z powodu zamieszania na kilku europejskich lotniskach – proszę zatem o wyrozumiałość i jednocześnie zapewniam, że recenzja z Makbeta w reżyserii Krystiana Lady w Theater St Gallen ukaże się jeszcze w tym tygodniu (liczonym od niedzieli, zgodnie z niezłomną, acz osobliwą logiką językową mojego ojca i wynikającą stąd tradycją rodzinną). Żeby jednak nie zostawiać Czytelników z kwitkiem, wypełnię im czas oczekiwania esejem, który dawno temu ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”: ale z rozmaitych względów nie stracił na aktualności.

***

O! nie — nigdy wy z króla niewolnika
Nie uczynicie służalca harfiarza.

Juliusz Słowacki, Lilla Weneda, akt I, scena III.

Marzec 1957 roku. Witold Lutosławski pisze podanie do Zarządu Głównego Stowarzyszenia Autorów ZAIKS (w miejscu). Zwraca się z prośbą o zatwierdzenie nowego pseudonimu „Derwid”. Poprzedni pseudonim „Bardos” – imię jednego z bohaterów opery Krakowiacy i górale, z której suita znalazła się wraz z Małą suitą Lutosławskiego na pierwszej polskiej płycie wolnoobrotowej z 1955 roku – okazał się również nazwiskiem węgierskiego chórmistrza i kompozytora Lajosa Bárdosa, profesora konserwatorium w Budapeszcie. Lutosławski dowiedział się o tym „w ostatniej chwili” i uznał, że w takim razie nie może go używać.

Wkrótce później nakładem wytwórni Pronit ukazuje się tak zwana czwórka – czyli płyta z czterema piosenkami – nagrana przez Sławę Przybylską z towarzyszeniem Chóru Czejanda i zespołu instrumentalnego pod dyrekcją Wiesława Machana. Oprócz San Domingo Romualda Żylińskiego i Pucybuta z Rio Henryka Jabłońskiego na „czwórkę” trafiają dwie piosenki Derwida. Tadeusz Urgacz, autor tekstu do walca Cyrk jedzie, który jeszcze niedawno pisał o bohaterach pól buraczanych i dobrym, serdecznym uśmiechu Stalina, tym razem zapewniał, że „harmonia da ognia, zatańczy słoń w spodniach, będziemy się bawić jak nikt”. W refrenie tanga Daleka podróż głosami rewelersów „wołają oceany i kuszą zatoki kokosowe” – na dziwnie wyrafinowaną nutę, przywodzącą na myśl skojarzenia z Morzem Debussy’ego. Skończyły się czasy pieśni masowej. Nikt już nie chciał śpiewać chłopskich kołysanek i piosenek o pepeszach: zachłyśnięci zachodnią kulturą masową Polacy woleli słać listy z muzycznej krainy smukłych palm i papużek – wyobrażonej przez kompozytora, którego tożsamości nikt nawet nie próbował się domyślać. Bo zresztą i po co?

Witold Lutosławski. Fot. Kazimierz Komorowski

W tym samym czasie „prawdziwy” Lutosławski tworzył mozolnie Muzykę żałobną, zamówioną przez Jana Krenza z okazji dziesiątej rocznicy śmierci Bartóka. Pisał podania o kolejne zaliczki do ZAIKS-u, bo tantiemy z wykonań Małej suity i Koncertu na orkiestrę nie starczały na utrzymanie rodziny. Skrupulatnie podliczał zyski i straty, żeby ostatecznie dojść do wniosku, że komponowanie piosenek tanecznych opłaca się znacznie bardziej niż układanie muzyki do słuchowisk radiowych i przedstawień teatralnych. Pisał te piosenki dosłownie na kolanie. Nawet nie próbował ich aranżować, tylko od razu posyłał do radia oraz do Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, które publikowało je w popularnym dwutygodniku „Śpiewamy i tańczymy”. W 1957 roku powstały jeszcze dwa fokstroty (Czarownica i Zielony berecik) oraz tango Milczące serce, wielki przebój z repertuaru Jerzego Michotka. Latem państwo Lutosławscy wreszcie zdołali się wyrwać z kraju. Po drodze do Włoch – dokąd zaprosił ich pianista Witold Małcużyński – zahaczyli o Szwajcarię i wzięli udział w uroczystym przyjęciu urodzinowym Nadii Boulanger.

Danuta Gwizdalanka i Krzysztof Meyer, autorzy fundamentalnej monografii Droga do dojrzałości, poświęconej życiu i twórczości Lutosławskiego do początku lat sześćdziesiątych, nie próbują wyjaśniać, dlaczego twórca zmienił pseudonim na imię króla-wieszcza z pięcioaktowej tragedii Słowackiego Lilla Weneda. Dziwią się tylko, że Derwid „w żaden sposób nie pasuje do muzyki tanecznej”. W jednym z przypisów odwołują się do hipotezy Adriana Thomasa, wybitnego znawcy muzyki polskiej i profesora Cardiff University School of Music, który zwraca uwagę, że w 1957 albo 1958 roku Lutosławski pracował nad muzyką do adaptacji radiowej Lilli Wenedy. Jeszcze do tego wrócimy.

Rok 1958. Wspomniany już Jerzy Michotek, ówczesny aktor warszawskiego Teatru „Syrena”, podbija serca słuchaczy modnym tangiem Jak zdobywać serduszka. Trochę dziś zapomniany Włodzimierz Kotarba, solista Operetki Krakowskiej, lansuje Kapitańską balladę. Olgierd Buczek, ulubieniec Władysława Szpilmana i stały współpracownik Polskiego Radia, zdobywa szczyty popularności walcem Warszawski dorożkarz, który cztery lata później doczeka się przekładu na francuski i przyjedzie na festiwal w Sopocie razem z Jeanne Yovanną z Grecji. Przepiękny slow-fox Nie oczekuję dziś nikogo w wykonaniu Reny Rolskiej zostaje uznany za przebój stycznia 1960 roku. Tajemniczy Derwid święci prawdziwe triumfy.

Początek roku 1959. „Prawdziwy” Lutosławski pisze list do premiera Cyrankiewicza, z prośbą o wstawiennictwo w sprawie kredytu na budowę domu z pracownią dźwiękoszczelną. Bezskutecznie. Przerabia więc jeden z pokojów w ciasnym mieszkaniu na warszawskiej Saskiej Kępie, wyposażając go w potrójną izolację dźwiękoszczelną. Niedługo potem u Lutosławskich psuje się telefon. Kompozytor, zaprawiony już w pisaniu listów do Prezydium Rady Narodowej, między innymi w sprawie nieznośnego hałasu, jaki dobiega z głośników pobliskiego ogródka jordanowskiego, tym razem wpada w desperację i po kilku nieskutecznych próbach interwencji u urzędników zwraca się o pomoc do poczytnej gazety codziennej: „Expressu Wieczornego”. Urząd telekomunikacyjny przesyła odpowiedź, że „należy zmienić kabel, ale nie możemy narażać skarbu państwa na tak duży wydatek dla jednego abonenta”. Lutosławski z kolei nie chce narażać siebie i swojej rodziny na ryzyko połączenia z inną linią, przez co telefon znalazłby się na swoistym podsłuchu.

Mimo rozlicznych kłopotów i braku zrozumienia u władz kompozytor pracuje w pocie czoła nad Trzema postludiami na orkiestrę. Wkrótce zabierze się do przełomowych w swojej twórczości Gier weneckich.

Derwid i Gwinona. Ilustracja Michała Elwira Andriollego do Lilli Wenedy, 1883

Tymczasem Derwid pisze kolejne piosenki taneczne. Do 1963 roku ułoży ich w sumie trzydzieści sześć. Wśród wykonawców popularnych szlagierów znajdą się między innymi Mieczysław Fogg, Irena Santor, Kalina Jędrusik, Violetta Villas i Ludmiła Jakubczak. Wiesława Drojecka, która na pierwszym festiwalu w Sopocie wyśpiewała nagrodę prasy zagranicznej utworem Szpilmana Nie wierzę piosence, ugruntowała swoją pozycję brawurowym wykonaniem Derwidowego tanga W naszym pustym pokoju hula wiatr. Rena Rolska wciąż się nie domyśla, kto jest autorem jej ukochanego slow-foksa. W 1976 roku, kiedy Bogusław Maciejewski, autor wydanej w Londynie książki Twelve Polish Composers, ujawni tożsamość Derwida, „prawdziwy” Lutosławski wpadnie w furię. Jedenaście lat później, kiedy realizatorzy serialu Ballada o Januszku zwrócą się w imieniu reżysera Henryka Bielskiego z prośbą o pozwolenie wykorzystania utworu Nie oczekuję dziś nikogo, kompozytor prześle do ZAIKS-u list, w którym dobitnie podkreśli słowa „nie zgadzam się”. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, doda, że jego piosenki nie są „przeznaczone do wznawiania czy przypominania w jakiejkolwiek formie”.

Wznawiać i przypominać zaczęto je dopiero po śmierci twórcy. Niewykluczone, że Lutosławski śle w zaświatach kolejne listy, protestując przeciwko upowszechnianiu swoich chałtur przez Agatę Zubel, Andrzeja Bauera i Cezarego Duchnowskiego, twórców projektu El-Derwid. Plamy na słońcu.

Król Wenedów Derwid, ojciec tytułowej Lilli z tragedii Słowackiego, dostał się w niewolę Lechitów i stanął przed dramatycznym wyborem: odzyska wolność, jeśli odda Lechitom córkę albo magiczną harfę, „co do krwi pędziła rycerze i w miecze kładła dusze nieśmiertelne”. Derwid poświęcił harfę. Nadaremno. Zdradliwa królowa Lechitów i tak zabiła mu córkę. Czyżby Lutosławski, który zarabiał na względny dobrobyt i spokój twórczy konspiracyjnym układaniem piosenek tanecznych, żył przez tyle lat pod presją podejrzeń, że poświęca na darmo swą magiczną harfę? Czy dlatego obrał taki pseudonim, żeby pamięć tragicznego losu wieszcza wisiała nad nim jak wyrzut sumienia? Warto i taką hipotezę wziąć pod uwagę – zwłaszcza w kontekście skomplikowanych relacji twórców z PRL-owskim aparatem władzy. Zbyt łatwo przychodzi nam dziś oceniać. Nie sposób dociec, jak wyglądałaby „prawdziwa” twórczość Lutosławskiego, gdyby wstydliwe chałtury nie pozwoliły mu choć na chwilę uciec od absurdów tamtego świata.

Piękna katastrofa

Po niezłej Czarnej masce i wspaniałej Woli boskiej dostaliśmy w TW-ON Simona Boccanegrę. Jakiego? A to zależy, jak na to popatrzeć i jak tego posłuchać. Głosy protestu w związku z inscenizacją pojawiły się także wśród kolegów po fachu. Stronę muzyczną wszyscy chwalili zgodnie. I owszem, soliści śpiewali pięknie, chór swoje zrobił, orkiestra zagrała, dyrygent zadyrygował, tylko Verdiego w tym Verdim zabrakło. O warszawskich przypadkach z nieznaną nie tylko warszawiakom operą piszę w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Piękna katastrofa

Szukaj rytmu, znajdziesz sens

Gdybym nie siedziała dziś do czwartej rano nad recenzją z Simona Boccanegry, zapewne wreszcie napisałabym słów kilka o wiedeńskim przedstawieniu Palestriny Pfitznera – czyli tekst, z którym noszę się od dawna i który nie będzie recenzją w ścisłym znaczeniu słowa, bo był to mój jedyny w ubiegłym roku wyjazd podjęty dla czystej przyjemności. Nie napisałam, więc postanowiłam uczcić siedemdziesiąte urodziny Simone’a Rattle’a i… znalazłam w czeluściach komputera obszerny artykuł na jego temat sprzed lat kilkunastu, powstały nie pamiętam już z jakiej okazji ani na czyje zamówienie. I za nic nie mogę sobie przypomnieć. Tracąc zatem nadzieję, że dożyję siedemdziesiątki w równie dobrej formie jak Maestro, życzę Państwu przyjemnej lektury.

***

Choć Berlin leży zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od granicy z Polską, przeciętny meloman musi się sporo natrudzić, żeby wysłuchać koncertu Berliner Philharmoniker (BPO) pod batutą ich obecnego dyrektora artystycznego, Sir Simona Rattle’a. Bilety znikają z kas z półrocznym wyprzedzeniem, więc zapalonym miłośnikom nie pozostaje nic innego, jak wsiąść w pociąg, pojawić się odpowiednio wcześniej pod słynnym modernistycznym gmachem projektu Hansa Scharouna na skraju Tiergarten, stanąć posłusznie w kolejce innych melomanów – najlepiej od razu z tabliczką „Suche Karten” – i czekać. Może tym razem się uda. W 2008 roku tutejszy zespół uplasował się na drugim miejscu rankingu najlepszych orkiestr na świecie, zorganizowanym przez magazyn brytyjski „Gramophone”. Wyżej oceniono tylko Koninklijk Concertgebouworkest z Amsterdamu. Dwa lata wcześniej, w 2006 roku, berlińczycy wspięli się na trzecią pozycję w podobnym rankingu orkiestr europejskich. Wszystko to za kadencji Rattle’a, którego już w 1999 roku wybrano głosami muzyków i wyznaczono na następcę Claudia Abbado. 7 września 2002 roku świeżo mianowany dyrektor Sir Simon Rattle poprowadził Asyla Thomasa Adèsa i V Symfonię Mahlera, otwierając nową kartę w historii BPO, powstałej równo sto dwadzieścia lat wcześniej, bo w 1882 roku. Być może warto w tym miejscu dodać, że powstałej na złość – tak zwana Frühere Bilsesche Kapelle, czyli „Była Kapela Bilsego”, zrejterowała spod batuty Benjamina Bilsego w proteście przeciwko decyzji maestra, który oznajmił, że na koncert do Warszawy orkiestra pojedzie pociągiem, ale w wagonach czwartej klasy. Rogate dusze weszły w skład zespołu, który jeszcze u schyłku XIX wieku zyskał światową renomę, dzięki wybitnemu kierownictwu Hansa von Bülowa. Berlińczycy przechodzili burzliwe koleje losu – włącznie ze śmiercią tużpowojennego szefa, Rosjanina Leo Borcharda, który zginął przez pomyłkę, w sierpniu 1945 roku, od kuli amerykańskiego żołnierza – nigdy jednak nie grali pod ręką przeciętniaka. Nikisch, Furtwängler, Celibidache, Karajan i Abbado prowadzili zespół od triumfu do triumfu, czasem tylko przyćmionego niejasną sytuacją polityczną bądź finansową. Kim jest Simon Rattle, w chwili objęcia orkiestry dyrygent stosunkowo młody, który wydobył ją z zapaści budżetowej po zjednoczeniu Berlina i dźwignął na absolutne wyżyny sztuki wykonawczej?

Przyszedł na świat 19 stycznia 1955 roku w Liverpoolu, w rodzinie podporucznika Ochotniczej Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej. Ani profesja ojca, ani miejsce urodzenia – stolica hrabstwa Meyerside, kojarzona przede wszystkim z Beatlesami, bujnym życiem nocnym i typową dla portów wielokulturowością – nie zwiastowały małemu Simonowi spektakularnej kariery muzycznej. Wykształcenie odebrał jednak porządne: w słynnym Liverpool College, najstarszej z prywatnych szkół średnich ufundowanych w Wielkiej Brytanii za panowania królowej Wiktorii. Poza przyszłym szefem Filharmoników Berlińskich szkoła nie może się poszczycić wybitnymi muzykami wśród wychowanków, co w niczym nie umniejsza jej prestiżu: w latach 90. XIX wieku uczęszczał do niej słynny wiktoriański biograf Lytton Strachey, który po jej ukończeniu – podobnie jak wszyscy wcześniejsi i późniejsi absolwenci, Rattle’a nie wyłączając – mógł się posługiwać honorowym tytułem „Old Lerpoolian”, uprawniającym między innymi do udziału w jesiennej Kolacji Obywatelskiej w Hotelu Adelphi Britannia. Młody Rattle – poza solidną edukacją ogólną w placówce prowadzonej przez Kościół Anglii – uczył się gry na skrzypcach i fortepianie, choć na estradzie zadebiutował jako perkusista w orkiestrze. I to w wyjątkowo młodym wieku jedenastu lat, z Royal Liverpool Philharmonic Orchestra. Niedługo potem został perkusistą National Youth Orchestra i podjął pierwsze próby dyrygenckie. Wkrótce po piętnastych urodzinach założył zespół Liverpool Sinfonia.

Z Calvinem Simmonsem. Fot. Hulton Deutsch

W 1971 roku rozpoczął studia w Królewskiej Akademii Muzycznej, jednej z najlepszych tego typu uczelni na świecie, słynnej też z działalności artystycznej. Niewykluczone, że wtedy zdecydowały się jego losy – Rattle trafił pod opiekę Johna Carewe’a, założyciela New Music Ensemble (w 1957 roku), dyrygenta prawykonań wielu utworów Birtwistle’a, Maxwella Daviesa i Goehra oraz brytyjskich premier kompozycji Bouleza, Messiaena i Stockhausena. Carewe wpoił Rattle’owi nie tylko podstawy sztuki dyrygenckiej, ale też miłość do muzyki najnowszej, która będzie mu towarzyszyć w całej późniejszej karierze. Na ostatnim roku studiów, w 1974, dziewiętnastoletni Simon zdobył I nagrodę na konkursie dyrygenckim im. Johna Playera. Szczęście uśmiechało się do niego coraz szerzej: podczas prób z orkiestrą Akademii, z którą przygotowywał II Symfonię Mahlera, zwrócił na siebie uwagę Martina Campell-White’a z agencji Harold Holt Ltd. i zyskał menedżera z prawdziwego zdarzenia. I to na wiele lat: Campell-White po dziś dzień troszczy się o jego pozycję zawodową, w imieniu agencji, która obecnie nosi nazwę Askonas Holt. Jeszcze przed dyplomem Rattle został dyrygentem-asystentem Bournemouth Symphony Orchestra (BSO), prowadzonej wówczas przez fińskiego kapelmistrza Paavo Berglunda. Ten dał mu zapewne niezłą szkołę – Berglund jeszcze w Helsinkach zasłużył sobie na opinię muzycznego dyktatora, z dbałości o szczegół katującego orkiestrę do upadłego.

Dwa lata później, w 1976 roku Rattle odbył swoje pierwsze tournée po Stanach Zjednoczonych, prowadząc London Schools Symphony Orchestra. Rok później zadebiutował na festiwalu w Glyndebourne, co zaowocowało stałą współpracą i szeregiem arcyciekawych kreacji operowych, obejmujących dzieła od epoki klasycyzmu po czasy współczesne. W tym samym czasie objął posadę dyrygenta-asystenta Royal Liverpool Philharmonic, na której czele stanął Austriak Walter Weller, z wykształcenia skrzypek, były koncertmistrz Wiedeńczyków, ceniony interpretator dzieł Prokofiewa i Szostakowicza. Repertuar młodego dyrygenta poszerzał się o kolejne pozycje spoza ścisłego kanonu estradowego. Rattle, wciąż niesyty wiedzy i doświadczeń, podjął też studia w dziedzinie literatury angielskiej w St. Anne’s College w Oksfordzie, oczarowany charyzmą Dorothy Bednarowskiej, uwielbianej przez studentów, wybitnej znawczyni poezji Chaucera i XIX-wiecznej powieści amerykańskiej.

Pochód do prawdziwej chwały rozpoczął się w roku 1980, kiedy Rattle został pierwszym dyrygentem i doradcą artystycznym City of Birmingham Symphony Orchestra. Z pozycji przyzwoitego, lecz prowincjonalnego zespołu wyniósł ją do rangi jednej z najlepszych orkiestr w Europie, szczególnie cenionej w repertuarze romantycznym i XX-wiecznym (krytycy nie mogli się nachwalić jego interpretacji Mahlera i Sibeliusa). W 1987 królowa odznaczyła go Komandorią Orderu Imperium Brytyjskiego. W 1990 roku Rattle dostał nominację na dyrektora artystycznego CBSO. Przypieczętował ją zaplanowanym na dziesięć lat cyklem koncertów poświęconych muzyce XX wieku (Towards a Millennium). W roku 1991 orkiestra przeniosła się do nowej siedziby, czterokondygnacyjnej Symphony Hall w Birmingham International Convention Centre, wyposażonej w największe, złożone z 6000 piszczałek organy mechaniczne w Wielkiej Brytanii. CBSO pod batutą Rattle’a odbyła szereg triumfalnych podróży koncertowych, m.in. do krajów skandynawskich, na Daleki Wschód i do Stanów Zjednoczonych. Trzy lata później Maestro otrzymał tytuł szlachecki i prawo do posługiwania się formułą „Sir” przed imieniem i nazwiskiem. W 1998, ostatnim roku współpracy z zespołem, telewizja BBC postanowiła zrealizować godzinny film dokumentalny z Birmingham Orchestra i jej szefem w rolach głównych. Reżyserię Simon Rattle – Moving On powierzono tyleż zdolnej, co kontrowersyjnej reżyserce Jaine Green, znanej przede wszystkim jako autorka dokumentu I’m Your Number One Fan, o natrętnych wielbicielach księżnej Diany. Tym razem Green „prześladowała” z kamerą Rattle’a i CBSO, tworząc przekonujący obraz nieustannej podróży muzycznej. W sensie dosłownym, z jednej do drugiej sali koncertowej, oraz przenośnym – w samo sedno interpretacji utworu.

Fot. Matt Hennek

Jeszcze w 1992 roku Rattle został pierwszym dyrygentem gościnnym Orchestra of the Age of Enlightement, zespołu grającego na instrumentach historycznych, związanego na stałe z festiwalem operowym w Glyndebourne. Warto zwrócić uwagę, że OAE jest jedną z nielicznych „samorządnych” orkiestr na świecie, współpracujących z dyrygentami pod kątem konkretnych programów artystycznych. Muzycy Orkiestry Wieku Oświecenia – kojarzonej przez polskich melomanów przede wszystkim z nazwiskiem Fransa Brüggena – kierują się swoistym „pentalogiem”. Po pierwsze, nie wpadać w rutynę. Po drugie, nie poddawać się dyktatowi rynku. Po trzecie, próbować, ile wlezie. Po czwarte, nie dać się zdominować żadnemu dyrygentowi. Po piąte, przedkładać wykonania koncertowe nad pracę w studiu nagrań. Nic dziwnego, że współpraca z OAE przerasta większość współczesnych kapelmistrzów. Rattle – dzierżący tytuł „Principal Artist” wspólnie z Rosjaninem Michaiłem Jurowskim i Węgrem Ivánem Fischerem – radzi sobie świetnie. Najlepszym dowodem sierpniowy koncert w Royal Albert Hall, w ramach festiwalu BBC Proms 2010, z entuzjastycznie przyjętym II aktem Tristana i Izoldy Wagnera oraz sceną miłosną z Romea i Julii Berlioza. Prócz Orchestra of the Age of Enlightement pod batutą Rattle’a wystąpiła brytyjska mezzosopranistka Sarah Connolly, kanadyjski tenor Ben Heppner i litewska sopranistka Violeta Urmana.

Przygoda Rattle’a z Berliner Philharmoniker rozpoczęła się już w 1987 roku, wykonaniem słynnej Tragicznej, czyli VI Symfonii Mahlera. Orkiestra, prowadzona wówczas przez Claudia Abbado, wkrótce po zjednoczeniu Berlina popadła w poważne tarapaty finansowe, wynikłe z drastycznych cięć w budżecie miasta. Na domiar złego Abbado mocno podupadł na zdrowiu – jak się później okazało, przyczyną dolegliwości był rak żołądka, na szczęście zdiagnozowany w porę, co znacznie zwiększyło szansę na wyleczenie. Niezależnie od wyniku terapii, główny dyrygent i tak szykował się powoli do przejścia na emeryturę. Trzeba było znaleźć następcę. Wybór muzyków padł na Simona Rattle’a – 23 czerwca 1999 roku orkiestra zadecydowała, że to on właśnie obejmie batutę po słynnym włoskim pianiście i dyrygencie. Nie obyło się bez kontrowersji – część instrumentalistów opowiedziała się za kandydaturą Daniela Barenboima, kapelmistrza zasiedziałego już w Berlinie, pełniącego funkcję dyrektora artystycznego Staatsoper Unter den Linden. Głos większości przeważył i Barenboim po raz drugi w karierze „rozminął się” z Berlińczykami: w 1954 roku występów z orkiestrą zabronił mu własny ojciec, mimo nalegań Furtwänglera, który zaproponował wybitnie uzdolnionemu 12-latkowi partię solową w I Koncercie fortepianowym Beethovena. Starszy pan Barenboim uznał za co najmniej niesmaczne, by żydowski chłopiec grał publicznie w Berlinie niespełna dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej, nawet u boku tak słynnej orkiestry.

W sumie jednak sprawiedliwości stało się zadość. Barenboim do dziś z powodzeniem szefuje zespołowi Staatsoper, postawił bowiem na ciągłość tradycji: zdołał zachować charakterystyczne, „wschodnioniemieckie” brzmienie tamtejszej orkiestry i niezależny status Opery Państwowej. Tymczasem Rattle – młodszy i bardziej dynamiczny – postawił na radykalne reformy. Uzależnił podpisanie kontraktu od gwarancji, że każdy z jego muzyków otrzyma wyraźną podwyżkę uposażenia, domagał się też całkowitego uniezależnienia orkiestry od decyzji finansowych Senatu Berlińskiego. Wymagało to zmiany statusu prawnego orkiestry – 1 stycznia 2002 roku powstała fundacja Stiftung Berliner Philharmoniker, korzystająca z hojnego wsparcia Deutsche Bank, oficjalnego i wyłącznego mecenasa BSO. Zespół zyskał szereg nowych możliwości twórczego rozwoju, a zarazem utrzymał rentowność – ba, zaczął przynosić zyski! W styczniu 2009 roku, dzięki współpracy z Deutsche Bank, udało się wdrożyć jedno z najbardziej innowacyjnych przedsięwzięć fundacji: rozpocząć działalność Digital Concert Hall, pierwszej na świecie filharmonii cyfrowej. Od tej pory za całkiem rozsądną opłatą można odbierać koncerty na żywo za pośrednictwem Internetu, w jakości przewyższającej wszelkie dotychczasowe transmisje.

W 2002 roku Sir Simon Rattle powołał do życia projekt edukacyjny Zukunft@BPhil, zamierzając dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców, przede wszystkim młodzieży ze środowisk zaniedbanych społecznie. Wkrótce cały świat usłyszał o dwustupięćdziesięcioosobowej grupce uczniów z berlińskiej dzielnicy Treptow, którzy po trzech miesiącach prób z orkiestrą i brytyjskim choreografem Roystonem Maldoomem zatańczyli Święto wiosny Strawińskiego – w industrialnej przestrzeni dawnej zajezdni omnibusowej. Rattle pokazał oblicze brytyjskiego pozytywisty. „Ta muzyka jest dla wszystkich, nie tylko dla biznesmenów w średnim wieku i ich żon. Filharmonia nie jest nieosiągalną diwą, to miejsce, gdzie tworzy się muzykę wyrażającą niezwykłe emocje, która powinna być dostępna dla wszystkich” – zadeklarował w filmie Rytm to jest to!, dokumentalnym zapisie eksperymentu, w którym jedna z najszacowniejszych orkiestr na świecie zdecydowała się opuścić przysłowiową wieżę z kości słoniowej i zejść między mieszkańców odrapanych bloków z wielkiej płyty, między dziewczęta w hidżabach, czarnych imigrantów z Nigerii i dzieci sprzedawców kebabów. Z oszałamiającym skutkiem artystycznym.

Euforia opadła pod koniec pierwszego sezonu z BSO, kiedy Rattle dostał się w huraganowy ogień krytyki niemieckiej. W 2004 roku znany z ciętego języka Klaus Geitel, recenzent „Berliner Morgenpost”, nazwał go wprost „najgorszym dyrektorem muzycznym w dziejach orkiestry”. Sam Rattle przyznawał, że współpraca z zespołem układa się czasem dość „burzliwie”. Dwa lata później atak na angielskiego dyrygenta przypuścił Manuel Brug z „Die Welt” – i to tak zajadły, że w obronie szefa BSO wystąpił austriacki pianista Alfred Brendel, wskazując na wybitne walory jego interpretacji. Karta odwróciła się niespełna rok później, kiedy nagranie Niemieckiego Requiem Brahmsa z Thomasem Quasthoffem i Dorotheą Röschmann – zarejestrowane podczas koncertu w 2006 roku i wydane w 2007 przez wytwórnię EMI Classics – obsypano istnym deszczem nagród, m.in. jubileuszową, pięćdziesiątą Nagrodą Grammy na najlepsze wykonanie utworu z udziałem chóru. Na efekty nie trzeba był długo czekać – mimo że kontrakt Rattle’a miał pierwotnie wygasnąć w 2012 roku, orkiestra postanowiła go przedłużyć aż do roku 2018.

Fot. Tibor Bozi

Znacznie gładziej układa się współpraca Rattle’a z muzykami amerykańskimi. W latach 1981-94 był pierwszym dyrygentem gościnnym Los Angeles Philharmonic, kierował też innymi znakomitymi zespołami Nowego Świata, m.in. Cleveland Orchestra, zaliczaną do tak zwanej Wielkiej Piątki najlepszych orkiestr w Stanach Zjednoczonych. Wyjątkowo obiecująco zapowiadają się jego kontakty z Filadelfijczykami – wprawdzie w 2003 roku odmówił przejęcia batuty po sędziwym Wolfgangu Sawallischu, wciąż jednak występuje z orkiestrą gościnnie. W listopadzie 2007 roku poprowadził pierwsze w Filadelfii wykonanie oratorium Raj i Peri Roberta Schumanna.

Sir Simon Rattle jest muzykiem niebywale wszechstronnym – równie przekonującym w interpretacjach Bacha, jak w wykonaniach muzyki współczesnej. Krytycy i melomani uważają go przede wszystkim za specjalistę od twórczości Mahlera, na pierwszym miejscu wśród jego dokonań stawiając nagranie II Symfonii z Arleen Auger, Dame Janet Baker oraz City of Birmingham Symphony Orchestra and Chorus, wydane w 1990 roku przez EMI Classics. Rattle uwolnił twórczość Mahlera od nieznośnego patosu, zróżnicował dynamikę i napięcia dramatyczne, przydając tej muzyce iście wiedeńskiej lekkości i uroku. Mahler bombastyczny i romantyczny stał się pod jego batutą zwiastunem nadchodzącej nowoczesności, prekursorem najbardziej rewolucyjnych przewrotów w muzyce XX stulecia. Kreacje Rattle’a noszą przekonujący rys ciągłości historycznej – nawet mieszczańscy bywalcy Filharmonii Berlińskiej zdążyli się już oswoić ze stałą obecnością utworów współczesnych w programach swojej orkiestry. Katalog prawykonań pod batutą angielskiego mistrza jest doprawdy imponujący: wystarczy wspomnieć o Correspondances Henri Dutilleux (2003), A Tempest Hansa Wernera Henzego (2000), Alleluja i dedykowanych mu Zeitgestalten Sofii Gubajduliny (1990 i 1994) oraz premierach licznych kompozycji Toru Takemitsu i Marka-Anthony’ego Turnage’a.

Dla polskich melomanów Sir Simon Rattle jest przede wszystkim sprawcą światowego odrodzenia twórczości Karola Szymanowskiego. Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych nagrał dla EMI krążek z City of Birmingham Orchestra, na którym znalazły się Stabat Mater, III Symfonia „Pieśń o nocy” i Litania do Marii Panny. Potem przyszła kolej na oba koncerty skrzypcowe, Króla Rogera i IV Symfonię koncertującą, wreszcie na Pieśni księżniczki z baśni, Suitę z baletu „Harnasie” i Pieśni miłosne Hafiza (m.in. z polską sopranistką Iwoną Sobotką). Rattle wspominał później pracę z Chórem City of Birmingham: „Doszliśmy do momentu, kiedy język zaczął oddziaływać na brzmienie muzyki, na jej rytm. Właściwe wytrzymanie samogłosek i odpowiednie wchodzenie ze spółgłoskami nadawało muzyce specyficzny puls. Chór przestał być zespołem angielskich śpiewaków, zdystansowanych do nieznanego i obcego utworu; zaczął wchodzić w głąb tej muzyki”.

Oto klucz do interpretacji Szymanowskiego, a zarazem klucz do zrozumienia całego kanonu muzyki XX wieku w ujęciu charyzmatycznego Anglika. Rattle wychował się w Liverpoolu, stolicy hrabstwa Meyerside, kojarzonej przede wszystkim z Beatlesami, bujnym życiem nocnym i typową dla portów wielokulturowością. Zamiast zamykać Harnasie w getcie góralszczyzny, ukazał zawartą w partyturze uniwersalność „zbójnickiego” folkloru. Zamiast zamykać dzieci z Treptow w getcie imigrantów, odsłonił ukrytą w ich sercach uniwersalność przeżycia muzyki Strawińskiego. Simon Rattle jest dyrygentem na wskroś nowoczesnym. Chce znaleźć sens i dlatego szuka rytmu.