O Röschen rot…

No i umarła. A miała być nieśmiertelna. Christa Ludwig – jedna z największych śpiewaczek XX wieku, obdarzona czystym jak kryształ i kolorowym jak tęcza mezzosopranem, imponująca wyśmienitą dykcją i fenomenalną techniką wokalną. Kobieta bezpretensjonalna, tryskająca energią, zjednująca ludzi otwartością i zaraźliwym uśmiechem, a jednak umiejąca postawić na swoim. Nie miała w sobie nic z gwiazdy, a mimo to elektryzowała publiczność najlepszych scen operowych świata. Była wybitną odtwórczynią dzieł oratoryjnych i fenomenalną interpretatorką pieśni – niektóre z jej wykonań Lieder Schuberta, Schumanna, Brahmsa, Wolfa, Mahlera i Straussa pozostają wciąż niezrównane. Nie stroniła od repertuaru Bachowskiego – jej przebogata dyskografia obejmuje większość arcydzieł wokalnych Lipskiego Kantora.

Karierę zakończyła ostatecznie w 1994 roku: siedemset sześćdziesiątym dziewiątym występem na scenie wiedeńskiej Staatsoper, w partii Klitemnestry w Elektrze Straussa, oraz kilkoma recitalami pieśniowymi w Austrii. Rok wcześniej pożegnała się z Metropolitan Opera, śpiewając Frykę w Walkirii. W tym samym roku, we współpracy z Peterem Csobádim, wydała pamiętniki …und ich wäre so gern Primadonna gewesen: Erinnerungen.

A miała co wspominać. Urodziła się 16 marca 1928 roku w Berlinie, w rodzinie od lat związanej z operą. Jej ojciec, Anton Ludwig, zaczynał jako tenor w Wiedniu: później zajął się administracją teatralną, próbował też swoich sił jako reżyser. Matka, mezzosopranistka Eugenie Besalla-Ludwig, w połowie lat trzydziestych została solistką Theater Aachen, za kadencji młodego Herberta von Karajana. Mała Christa spędziła w Akwizgranie większość przedwojennego dzieciństwa, podsłuchując zza kulis matkę w partiach Senty, Elektry, Fidelia… Eugenie zeszła ze sceny przedwcześnie i zajęła się edukacją muzyczną córki. Po pierwszych lekcjach śpiewu u matki i przeprowadzce rodziny do Hanau, Christa kontynuowała naukę śpiewu we Frankfurcie, u słynnej węgierskiej sopranistki Felicie Hüni-Mihacsek, specjalizującej się w rolach Mozartowskich.

Fot. z archiwum Metropolitan Opera

Christa Ludwig zaczęła karierę nietypowo: tuż po wojnie, jako niespełna siedemnastolatka, zarabiała śpiewaniem Gershwina w amerykańskim klubie oficerskim we Frankfurcie, gdzie za występy rozliczano się z nią w twardej walucie tytoniowej. Na scenie Opery Frankfurckiej zadebiutowała w wieku lat osiemnastu, w partii księcia Orlofskiego w Zemście nietoperza. Z teatrem we Frankfurcie związała się na osiem sezonów. W roku 1952 dostała angaż w Darmstadcie, dwa lata później w Hanowerze i ostatecznie, w 1955 roku, w Wiedniu, który odtąd stał się jej prawdziwym domem. Przez blisko cztery dekady występów w Staatsoper wcieliła się w czterdzieści trzy postaci, w 1962 roku otrzymała tytuł Kammersängerin, śpiewała na tamtejszej scenie między innymi pod batutą Karajana, Karla Böhma i Leonarda Bernsteina.

Zasłynęła przede wszystkim jako pamiętna wykonawczyni partii z oper Mozarta i Ryszarda Straussa, wzruszająca do łez Leonora w Fideliu Beethovena i wspaniała Charlotte w Wertherze. Nie stroniła od repertuaru Wagnerowskiego i muzyki współczesnej. Szła w triumfalnym pochodzie przez wszystkie sceny świata: londyńską Covent Garden, nowojorską Metropolitan, mediolańską La Scalę, festiwale w Salzburgu i Bayreuth.

Miała bardzo wyraziste zapatrywania na sztukę operową, kariery swoich kolegów po fachu i morale młodych adeptów sztuki śpiewu. Swoim rozlicznym uczniom wbijała do głowy, że nad piękny głos więcej liczy się osobowość, pracowitość, kultura wokalna i nieuchwytna charyzma. Tych, którzy jej zdaniem nie rokowali, próbowała między sobą swatać, żeby znaleźli szczęście choć w życiu rodzinnym. „Dwa razy mi się udało!”, pochwaliła się w jednym z wywiadów. Nie kryła się ze swą niechęcią do opery włoskiej: „Donizetti, Rossini, Verdi? Czy to w ogóle jest muzyka?”, pytała przewrotnie, choć zdarzało jej się śpiewać Rozynę (i to jak!), wcielać w Amneris, a jej nieliczne „wypady” w stronę sopranu dramatycznego objęły między innymi partię Lady Macbeth. Spośród innych śpiewaków podziwiała właściwie tylko Jona Vickersa i Marię Callas, podkreślając jednak, że potęga ich sztuki zasadzała się przede wszystkim na sile wyrazu i mądrości interpretacji, nie zaś szczególnych walorach głosowych. Nienawidziła gwiazdorstwa i nie szczędziła cierpkich uwag pod adresem współczesnych primadonn, z Anną Netrebko na czele. Podkreślała, że śpiewak nie może przegapić chwili, w której zejdzie ze sceny z godnością – raz nawet wypaliła, że jak tak dalej pójdzie, to usłyszymy Plácida Domingo w partii Sarastra, w której i tak nie będzie miał wiele do powiedzenia. Pytana o sekret własnej kariery, zwykła mawiać, że sama go nie zna, choć zgłębia go całe życie.

Fot. Guillaume Horcajuelo

Była bohaterką mnóstwa anegdot. Jedni ją wielbili, drudzy jej zazdrościli, jeszcze inni nie potrafili zrozumieć. Wszystkim odpowiadała promiennym uśmiechem i robiła swoje. Pójdę za jej przykładem i niedoścignioną sztukę Ludwig będę zawsze wspominać z pogodą, a czasem nawet chichocząc w kułak: choćby na wspomnienie Płytowego Trybunału Dwójki z Pieśnią o ziemi Mahlera, kiedy jeden z jurorów, usłyszawszy ją w legendarnym nagraniu pod dyrekcją Klemperera, orzekł kategorycznie, że śpiewaczka może i niczego sobie, ale wyraźnie sobie nie radzi z zawiłościami języka niemieckiego. A gdy zechcę popłakać ze wzruszenia, włączę sobie czarno-biały film z Fidelia w Deutsche Oper Berlin – żeby Christę Ludwig nie tylko usłyszeć, ale też znów w niej zobaczyć rasowe zwierzę teatralne.

Zmarła wczoraj, miesiąc po swoich dziewięćdziesiątych trzecich urodzinach, w Klosterneuburgu pod Wiedniem. Może anioł próbował ją zawrócić z szerokiej drogi na tamten świat, jak w Urlicht z II Symfonii Mahlera. Nie udało mu się – jak w Urlicht z II Symfonii. Teraz już śpiewa gdzie indziej.

Zenek, nie daruję ci tej nocy

Kolejny tekst z pierwszego numeru „Ruchu Muzycznego” w nowej odsłonie – tym razem felieton z cyklu „Uchem pisane”. Im bardziej rozglądam się wokół, tym silniejsze mam poczucie, że sprawa dotyczy nie tylko muzyki, nie tylko kultury nawet. Warto się nad tym zastanowić, wpierw jednak – wyjść ze swojej wygrzanej bańki i przestać przekonywać już przekonanych.

***

Skłonność do lekceważenia długofalowych skutków ludzkich działań najlepiej ilustruje dowcip o ojcu, który podarował synowi koszulę. Miesiąc później z koszuli zostały strzępy. Rozgoryczony ojciec wygarnął pierworodnemu: „Mój pradziad ją nosił, mój dziadek ją nosił, mój ojciec ją nosił, ja ją nosiłem przez dwadzieścia lat z okładem. Dałem tobie i proszę: od razu podarłeś”. Wokół nas dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy, a my wciąż nie chcemy przyjąć do wiadomości, że za te wszystkie nieszczęścia odpowiadają nie tylko populiści, ale też kilka pokoleń pięknoduchów i zwyczajnych ignorantów, którzy przez lata torowali im drogę na szczyt.

Przecieramy oczy ze zdumienia. Zachodzimy w głowę, jak można niszczyć resztki pierwotnych ekosystemów i uparcie inwestować w wydobycie paliw kopalnych, skoro nie ma już wątpliwości, że żyjemy w jednym z najbardziej zatrutych krajów Europy. Nie możemy pojąć, jakim cudem w brytyjskich wyborach parlamentarnych wygrała partia pod wodzą cynicznego kłamcy, a postawienie prezydenta zamorskiego imperium w stan oskarżenia może przysporzyć mu jeszcze więcej zwolenników. Rwiemy włosy z głowy, że szef telewizji publicznej porównał dokonania króla muzyki chodnikowej z dorobkiem Lutosławskiego, po czym urządził mu benefis w Operze Podlaskiej.

Osławiony benefis. Niestety, na oko niewiele się różni od wielu polskich produkcji operowych. Fot. Mateusz Duchnowski

Nie pomagają ani odwołania do rozumu, ani próby rozładowania napięcia poczuciem humoru. Zbyt pochopnie uznaliśmy za pewnik, że nasza kultura opiera się na fundamencie racjonalizmu, i w konsekwencji zapomnieliśmy, jak bronić tego światopoglądu drogą rozsądnej argumentacji. Do głosu doszli denialiści, którzy po mistrzowsku wykorzystują nasze dawne strategie, tylko w zgoła przeciwnym celu. Wystarczy ożywić teorie spiskowe, zatrudnić paru fałszywych ekspertów, sięgnąć wybiórczo do źródeł, rzucić na wiatr kilka niemożliwych do spełnienia postulatów, podrzucić garść pozornie wiarygodnych, a nieprawdziwych informacji – i gotowe. W duby smalone zacznie wierzyć nie tylko lud ciemny, ale też osoby z pozoru trzeźwo myślące, dobrze wykształcone, osłuchane, oczytane i obyte.

I będą przekonywać, że fortuna kołem się toczy, że wystarczy odrobina cierpliwości, a wszystko znów trafi na swoje miejsce, że dyktat rozumu nie może sprostać najwyższemu wymiarowi poznania, więc w sumie dobrze, że do głosu znów doszły emocje. Z właściwą rodzajowi ludzkiemu niefrasobliwością zlekceważą ryzyko, że zanim świat wróci na właściwe tory, nas już może nie być. I w odruchu równie ludzkiego strachu przed odpowiedzialnością oświadczą, że nie mają nic wspólnego z obecnym kryzysem.

Mnie też boli, że ktoś wpycha na Parnas gwiazdę disco-polo. Może tym bardziej, że pamiętam, kto przetarł temu parnasiście ścieżkę i wysypał ją płatkami róż. Nie byłoby o co drzeć szat, gdyby ćwierć wieku temu nie wyrugowano krytyki – nie tylko muzycznej – z łamów prasy codziennej. Gdyby nie wołano wielkim głosem, że czasopisma kulturalne muszą na siebie zarabiać. Gdyby nie oddano większości instytucji kultury pod opiekę niezainteresowanych kulturą samorządów. Gdyby mądrzej dysponowano przeznaczonymi na ten cel środkami z budżetu państwa – i tak żałośnie skromnymi w porównaniu z innymi krajami Europy.

Nie dziwię się głosom oburzenia, martwi mnie jednak, że często płyną z ust ludzi, którzy nie dostrzegają belki we własnym oku. Nieładnie wyzywać kogokolwiek od prowincjuszy, jeśli nasze zapatrywania na kulturę wysoką kształtujemy wyłącznie na podstawie polskiego życia muzycznego i sukcesów polskich artystów za granicą. Nie wypada lekceważyć postępującego kryzysu repertuarowego w większości polskich filharmonii i teatrów operowych. Warto się zadumać, dlaczego tylu młodych muzyków zaczyna karierę gdzie indziej i czasem do Polski nie wraca. Zastanowić się, czy po latach żywienia się papką z materiałów prasowych potrafimy jeszcze świadomie odbierać sztukę.

Gdzie indziej też źle się dzieje. Co nie zmienia faktu, że nawet na najgłębszej europejskiej prowincji każdy koncert i każda premiera doczekają się przynajmniej kilku fachowych recenzji. Że melomani potrafią nagrodzić owacją na stojąco uzdolnionego debiutanta i wybuczeć gwiazdę, która wypadła poniżej swoich możliwości. Że zorganizowana w Nowym Jorku wystawa poświęcona wyłącznie dwóm operom Verdiego – Otellu i Falstaffowi – ściągała tłumy przez pół roku i sprowokowała krytyków do rzetelnej i żywiołowej dyskusji: na temat związków Szekspirowskich arcydzieł z adaptacjami librecistów, ich wpływu na całą twórczość Verdiego, ich miejsca we współczesnym teatrze i świadomości odbiorców.

Nowojorczycy mogą spać spokojnie. Na benefis Alison Gold w Metropolitan Opera chwilowo się nie zanosi.