Na jagody!

Już jedną nogą w drodze do Bayreuth, proponuję więc Państwu felieton poniekąd podróżniczy, który ukazał się właśnie na łamach wakacyjnego numeru „Teatru” i na stronie internetowej miesięcznika. Jeszcze niedawno sądziłam, że do letnich wypadów operowych wystarczy mi certyfikat COVID, zapas porządnych masek FFP2 i szczypta zdrowego rozsądku. Nie przewidziałam, że przed wyjazdem na Zielone Wzgórze będę musiała obserwować średnią kroczącą zakażeń w Bawarii i trzymać kciuki, żeby zbyt wcześnie nie wystrzeliła do poziomu, który spowoduje wprowadzenie dodatkowych obostrzeń, a nawet zamknięcie hoteli. Wygląda na to, że zdążę, ale nikogo na siłę nie namawiam do muzycznych wojaży w ten trudny czas. Ekskursje pod Mickiewiczowską dewizą „Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie” zdecydowanie odradzam. Felieton pisałam w czerwcu – teraz już mam pewność, że proponowany zestaw spotkań z Don Giovannim można rozszerzyć o propozycję dla odważnych utracjuszy, czyli inscenizację Romea Castellucciego pod batutą Teodora Currentzisa na Festiwalu w Salzburgu.

https://teatr-pismo.pl/16294-na-jagody/

Rusałka z Mondsee, a Ptaki znikąd

Z czeluści własnego archiwum wydobyłam niedawno felieton: o rozterkach krytyka, który czasem marzy już tylko o tym, żeby pójść do opery dla przyjemności, w miłym towarzystwie, przestać analizować każdy element roboty scenicznej i wreszcie po prostu zasłuchać się w muzykę. Chciałam, to i mam. Między jednym a drugim Bardzo Poważnym Zadaniem dostałam propozycję od zaprzyjaźnionego melomana, żeby wyskoczyć na kilka dni do Monachium i obejrzeć dwa przedstawienia w Bayerische Staatsoper. Wyjazd udał się nad podziw: towarzystwo przednie, pogoda piękna, spektakle bardzo przyzwoite, chwilami nawet olśniewające pod względem muzycznym. Myślałam z początku, żeby skwitować tę wycieczkę krótkim wakacyjnym wpisem, ale nieubłagany mechanizm krytyczny dał o sobie znać już pierwszego wieczoru. Postanowiłam nakarmić demona kompulsji – może już za późno na zmianę pewnych nawyków.

Zarówno na Rusałkę, która nie schodzi z tamtejszego afisza od blisko jedenastu lat, jak i na nową inscenizację Ptaków Braunfelsa, w setną rocznicę monachijskiej prapremiery, wybierałam się jeszcze przed pandemią. Później wyleciało mi z głowy. Może to i dobrze, że ktoś zadecydował za mnie, bo tym sposobem dostałam do porównania dwie skrajnie odmienne propozycje Regietheater, w którym rzekomo autonomiczny twórca wizji scenicznej wchodzi w ryzykowny dialog z tekstem. Problem, którego nie dostrzega większość autonomicznych reżyserów majstrujących przy operze, polega na tym, że w tej formie funkcjonują równolegle co najmniej dwa teksty – w postaciach partytury i libretta. Mądry spór z obydwoma nie udaje się prawie nigdy. Tekst „nadpisany” przez reżysera rzadko bywa wartością dodaną. Zdarzają się jednak przedstawienia, w których widz mimo wszystko daje się uwieść obcej historii. Kluczem do niejednoznacznego sukcesu takich produkcji jest zimna precyzja i żelazna konsekwencja w łamaniu zasad. Zawsze coś weźmie w łeb, bo teksty operowe są wyjątkowo niepodatne na dekonstrukcję. Co nie zmienia faktu, że jeśli coś mnie w takiej inscenizacji poruszy, mam obowiązek się do tego przyznać.

Kristine Opolais (Rusałka) i Günther Groissböck (Wodnik). Fot. Wilfried Hösl

Tak było w przypadku Rusałki w ujęciu Martina Kušeja – produkcji, z której wydatowaniem teatrolodzy nie będą mieli kłopotu choćby za sto lat. Austriacki reżyser zaczął pracę nad arcydziełem Dworzaka, kiedy świat żył sprawą Josepha Fritzla, w marcu 2009 roku zakończoną wyrokiem skazującym za morderstwo, wielokrotne gwałty, pedofilię, kazirodztwo, uwięzienie i zmuszanie do niewolnictwa. Niewyobrażalny koszmar Elisabeth, córki Fritzla i matki siedmiorga jego dzieci, trwał trzydzieści kilka lat. Prawie ćwierć wieku rozgrywał się pod ziemią, w piwnicy domu w Amstetten, w bezpośredniej bliskości rzekomo niczego nieświadomej Rosemarie Fritzl, żony Josepha i matki Elisabeth. Nie mnie dociekać, jak krętymi ścieżkami podążał umysł Kušeja, że skojarzył tę historię z pełną poetyckich symboli opowieścią o zderzeniu dwóch porządków świata i miłości, o jałowym bólu i próżnych wyrzeczeniach, jakich Wodnik chciał oszczędzić swej ukochanej córce Rusałce. Ale w narracji narzuconej Dworzakowi przez Kušeja właściwie nie ma słabych punktów. Ježibaba siedzi na wpół otępiała na piętrze, na tle potężnej fototapety z jeziorem Mondsee, gdzie „prawdziwa” Fritzlowa prowadziła kiedyś gospodę. Pod podłogą czai się mroczna toń piwnicy, w której Wodnik więzi swoje ofiary. W upiornym polonezie panien młodych tulących w objęciach oskórowane łanie nietrudno domyślić się sennych majaków gwałconej, roniącej i tracącej kilkudniowego noworodka Elisabeth. Trudno sobie wyobrazić dosadniejszą i bardziej spójną teatralną wizję syndromu sztokholmskiego – całkowitej bezradności, owocującej zwierzęcym przywiązaniem ofiar do sprawców przemocy.

Dmytro Popov (Książę) i Kristine Opolais. Fot. Wilfried Hösl

Kušej zgwałcił Rusałkę, uwięził ją w piwnicy własnej wyobraźni: tak skutecznie, że dzieło chwilami zaczynało mu współczuć. Nie da się tego oglądać spokojnie, nie sposób na to przystać, a jednak nie można reżyserowi odmówić mistrzostwa w prowadzeniu postaci i kształtowaniu ogólnych ram koncepcji. Jest tu przynajmniej pole do sporu, przestrzeń do gwałtownej niezgody. Nic takiego nie pozostaje po obejrzeniu Ptaków w ujęciu Franka Castorfa, niegdyś proroka niemieckiego teatru politycznego, dziś wyleniałego skandalisty, prowokatora, który w pogardzie wobec tekstów zapędził się tak daleko, że z potrzaskanych szczątków narracji nie chce – albo nie potrafi – skleić już żadnej przekonującej całości.

Nad tą premierą od początku wisiało fatum. Reżyser, wzywający do „obywatelskiego buntu” wobec ograniczeń związanych z pandemią, pokrzykujący w wywiadach, że nie będzie go jakaś Merkel uczyła, jak myć ręce, musiał podzielić się swoim dziełem w warunkach ścisłego lockdownu: z pięćdziesięcioosobową publicznością, która po pierwszym spektaklu ani nie wybuchła frenetyczną owacją, ani nie odważyła się zabuczeć. Nie tego oczekiwał przyzwyczajony do żywiołowych reakcji Castorf. Inscenizacja, dostępna przez pewien czas w streamingu, dopiero teraz przeszła próbę ognia przed wciąż nie do końca wypełnioną widownią. Podejrzewam, że rozczarowała wszystkich. Bo jest w niej tak wszystko, że nie ma już nic. W pewnym sensie można ją uznać za muzeum przebrzmiałej sztuki niegdysiejszego odnowiciela Volksbühne. Jest scena obrotowa i elementy konstrukcji zapamiętanych z niesławnego Ringu w Bayreuth. Są kontenery i inne ciasne wnętrza, jak zwykle filmowane z dwóch kamer, które pozwalają widzom śledzić na ekranie, co dzieje się w środku. Jest uwielbiany przez reżysera chaos. Zabrakło jednak treści, choćby i bezsensownej.

Ptaki Braunfelsa. Scena z II aktu. Fot. Wilfried Hösl

A tak chciałam się z Castorfem pospierać. Niesłusznie podejrzewałam, że dokonaną przez samego Braunfelsa, bardzo luźną adaptację komedii Arystofanesa – z gorzko-słodkim finałem, jakże typowym dla innych niemieckich dzieł tego okresu – przerobi po swojemu w ostrą satyrę społeczną. Tymczasem Castorf odebrał mi możliwość jakiejkolwiek dyskusji, pracując nad Ptakami metodą wolnych, schizofrenicznych wręcz skojarzeń. Jak ptaki, to Hitchcock albo afisz koncertu The Byrds. Jak Prometeusz, to w kostiumie Karola Marksa. Coś zaczyna się psuć w ptasim państwie? Znak to niechybny, że Radzidruh i Dobromyśl powinni przywdziać mundury esesmanów. Przyznam, że do tej pory nie rozgryzłam, dlaczego Castorf zaśmiecił scenę także okazałą kopią Porwania córek Leukippa Rubensa. Może tylko dlatego, że oryginał można podziwiać w monachijskiej Pinakotece.

Ptaki – finał. Fot. Wilfried Hösl

Pierwszego wieczoru w Monachium obcowałam z piękną katastrofą teatralną, drugiego zaś – z katastrofą tyleż paskudną, co śmiertelnie nudną. Na szczęście Opera Bawarska jest jedną z nielicznych w Europie, gdzie nie trzeba się przynajmniej obawiać o muzyczną stronę przedsięwzięć. Zarówno Robert Jindra w Rusałce, jak Ingo Metzmacher w Ptakach prowadzili zespoły Staatsoper w spokojnych, wyważonych tempach, świetnie uwydatniających soczysty dźwięk tutejszej orkiestry. Do dziś mam w uszach falujący jak czarna woda, boleśnie zmierzający do celu finał opery Dworzaka; nie spodziewałam się, że duet Słowika (znakomita Caroline Wettergreen) i Dobromyśla (wciąż niezawodny Charles Workman) z II aktu Ptaków pod rozluźnioną, nieśpieszną ręką Metzmachera odsłoni tyle pokrewieństw nie tylko z Ariadną na Naksos i dość oczywistym w tym kontekście Tristanem, ale też z migotliwą fakturą partytur Berlioza. Usłyszałam kilkoro śpiewaków wybitnych, na czele z Wolfgangiem Kochem w partii Prometeusza z opery Braunfelsa, utwierdzającym swoje miejsce w czołówce współczesnych barytonów dramatycznych; Kristine Opolais (Rusałka), która płaci wysoką cenę za nadmierne eksploatowanie głosu w przeszłości, prowadzi go jednak na tyle mądrze, by ukryć oznaki zmęczenia; oraz Güntherem Groissböckiem, który niezmiennie mną wstrząsa w monologu Wodnika z II aktu. Przeżyłam prawdziwy zachwyt: z dawna wyczekiwanym, niemalże idealnym odtwórcą partii Księcia w osobie Dmytro Popova, dysponującego zniewalająco urodziwym, gęstym i ciemnym tenorem, fenomenalnym podparciem oddechowym i niecodzienną u tak młodego śpiewaka wrażliwością.

Tyle muzycznego szczęścia w dwa krótkie dni wakacji – gdyby to było dwa lata temu, już siedziałabym z kajetem na kolanach i snuła plany na przyszły sezon. Teraz przyjdzie ważyć każdą decyzję po trzykroć, a informacji szukać nie na stronach agentów i portalu Operabase, tylko wśród tweetów i postów na Facebooku. Trzeba się przyzwyczajać. Co ma być, już jest, tylko jeszcze nie chcemy przyjąć tego do wiadomości.

Po jasnej stronie mocy

Chyba warto się nasłuchać na zapas. Za kilka dni zrelacjonuję krótki, ale bardzo satysfakcjonujący muzycznie wypad do Bayerische Staatsoper. Tymczasem, żeby się Państwu nie nudziło, podrzucam kolejny esej katowicki. Ten koncert odbył się 14 stycznia bez udziału publiczności. W partii solowej Koncertu skrzypcowego KV 207 Mozarta wystąpiła Alexandra Conunova, NOSPR zagrała pod batutą Dominga Hindoyana.

***

W czerwcu 1763 Leopold Mozart – zachęcony sukcesem poprzednich wypraw artystycznych z dwojgiem swoich cudownych dzieci – ruszył z rodziną na prawdziwy „Grand Tour” po Europie, który zajął im ostatecznie aż trzy i pół roku. Zapobiegliwy papa planował z początku objazd kilku dworów niemieckich, zakończony wypadem do Paryża. Kiedy jednak posypały się kolejne zaproszenia, połączone ze wsparciem finansowym przedsięwzięcia, na trasie marszruty znalazły się także miasta angielskie, niderlandzkie i szwajcarskie. Były to lata pełne nie tylko tryumfów, ale i wyrzeczeń: trudy podróży mało nie wyprawiły na tamten świat Leopolda w roku 1764, podczas pobytu w Londynie, rok później w Hadze ciężko pochorowali się Nannerl i Wolfgang. Szalone tournée, które dziś zdarza nam się oceniać jako przejaw znęcania się nad dziećmi – z żądzy zysku lub w imię własnych niespełnionych ambicji – w tamtej epoce uchodziło za dowód autentycznej troski o byt i przyszłość uzdolnionego potomstwa. Leopold uważał swego syna za cud, „któremu Bóg pozwolił narodzić się w Salzburgu”. Chowanie tego cudu przed światem byłoby grzechem wołającym o pomstę do nieba.

Mały Wolfgang grywał więc z siostrą na klawesynie na cztery ręce, popisywał się rozpoznawaniem klawiszy „w ciemno” na klawiaturze przykrytej suknem, improwizował na organach, śpiewał – przede wszystkim jednak zachwycał wirtuozerią gry na dziecięcych skrzypcach, specjalnie obstalowanych przez ojca, który był jego pierwszym i właściwie jedynym nauczycielem gry na tym instrumencie. Nic w tym zresztą dziwnego, bo starszy pan Mozart uchodził za jednego z najlepszych pedagogów skrzypcowych w Europie, a jego podręcznik Versuch einer gründlichen Violinschule błyskawicznie doczekał się przekładów na francuski i holenderski. Grę na instrumentach klawiszowych Leopold traktował jako uzupełnienie edukacji muzycznej swoich dzieci. Był przekonany, że Wolfgang naturalną koleją rzeczy zostanie skrzypkiem i nawet prześcignie swojego ojca, o ile włoży w tę umiejętność wystarczająco dużo „ognia, ducha i śmiałości”.

Franz Xaver König, portret arcybiskupa Hieronymusa von Colloredo, 1773

Choć z czasem miało się okazać, że cud z Salzburga jest jednak urodzonym pianistą, na swą pierwszą „poważną” posadę Mozart zapracował sobie grą na skrzypcach. W marcu 1773 roku został płatnym koncertmistrzem na dworze Hieronymusa von Colloredo, księcia arcybiskupa salzburskiego: wcześniej przez kilka lat musiał terminować w jego orkiestrze za darmo. Żeby udowodnić swemu mocodawcy, że zasłużył na awans, zajął się także twórczością skrzypcową. Wtedy właśnie powstał jego pierwszy w pełni oryginalny Koncert B-dur, przez długi czas łączony przez badaczy z pozostałymi czterema koncertami skrzypcowymi z 1775 roku. Dopiero analiza grafologiczna wykazała, że Koncert KV 207 wyszedł spod pióra siedemnastoletniego kompozytora.

Mozart miał już wprawdzie w dorobku zdumiewającą liczbę siedmiu oper i dwudziestu kilku symfonii, w formie koncertu solowego był jednak nowicjuszem. Zapewne dlatego KV 207 sprawia nieco mniej spontaniczne wrażenie niż koncerty późniejsze: słychać w nim wpływy Josefa Myslivečka oraz modnych skrzypków włoskich, uwagę zwraca też pewna powściągliwość stylu. Zapowiedź prawdziwego geniuszu ujawnia się w całej krasie dopiero w środkowym Adagio, w postaci wyrafinowanej, a zarazem anielsko łagodnej „arii” skrzypcowej, której temat Mozart wykorzysta później w „Porgi, amor” Hrabiny z II aktu Wesela Figara. Słowa Artura Schnabla, który mawiał o Mozartowskich sonatach fortepianowych, że są zbyt łatwe dla dzieci i za trudne dla dorosłych, można z powodzeniem odnieść także do Koncertu KV 207 – wielu artystów zbyt pochopnie lekceważy ten utwór, zwłaszcza w zestawieniu z najbardziej efektownym i najdojrzalszym Koncertem A-dur KV 219.

Podobne wątpliwości towarzyszą ocenie IV Symfonii Beethovena, która często przegrywa w starciu ze znacznie dziś popularniejszą i z pewnością „cięższą” gatunkowo Eroiką, nie wspominając już o Piątej, którą słusznie zaliczono w poczet największych arcydzieł kompozytora. Niektórzy zbliżają się nawet do konkluzji, że to utwór bez żadnej racji bytu, niewiele warte ćwiczenie z klasycznej symfonii, pisane w przerwach prac nad prawdziwie godną uwagi V Symfonią c-moll.

Zamek w Głogówku (niem. Oberglogau) na pocztówce z początku XX wieku

Istotnie, Czwarta powstała błyskawicznie i w dość szczególnych okolicznościach. Beethoven spędził lato 1806 roku, krążąc między posiadłościami znajomych arystokratów. Jeden z najhojniejszych mecenasów kompozytora, książę Karl Alois Lichnowsky, przedstawił go śląskiemu hrabiemu Franzowi von Oppersdorffowi, panu na zamku w Głogówku. Oppersdorf był wielkim miłośnikiem muzyki i miał u siebie niewielką orkiestrę, złożoną z pieczołowicie dobranych członków służby. Zamówił u Beethovena symfonię, dał mu 350 florenów zaliczki i dostał w zamian tylko dedykację Czwartej. Do dziś nie wiadomo, dlaczego twórca odstąpił od pierwotnego zamiaru ofiarowania hrabiemu V Symfonii, nad którą właśnie pracował, trudno też powiedzieć, dlaczego zamkowa orkiestra nie wykonała utworu w półrocznym okresie wyłączności praw. Premiera IV Symfonii odbyła się ostatecznie w marcu 1807 roku w Wiedniu, w miejskiej rezydencji księcia Josepha Franza von Lobkowitza.

Utwór przyjęto z mieszanymi uczuciami, dotyczyło to jednak większości dzieł Beethovena z tego okresu. Carl Maria von Weber szydził, że początkowe Adagio jest całkowicie niezborne i posuwa się naprzód z prędkością trzech, góra czterech dźwięków na kwadrans. Inni krytycy byli bardziej oszczędni w słowach – ktoś nawet przyznał, że Czwarta pod wieloma względami przypomina nieoszlifowany diament. Do nielicznego grona obrońców dołączyli z czasem Berlioz, Mendelssohn oraz Schumann, który jako pierwszy zestawił tę kompozycję z jej symfonicznymi „sąsiadami”. Wkładana w jego usta metafora o „smukłym greckim dziewczęciu między dwoma nordyckimi olbrzymami” jest jednak wymysłem późniejszych biografów.

Jedno jest pewne: nieuprawnione porównania do dziś kładą się cieniem na reputacji Czwartej. Kto szuka w Beethovenowskich symfoniach wyłącznie potęgi brzmienia i żaru emocji, ten się istotnie zawiedzie. Kto oczekuje lekkości, klasycznie wyważonych proporcji, słonecznego blasku i nieczęstego u Beethovena dowcipu – będzie w siódmym niebie. W tym przypadku mamy do czynienia z utworem w sam raz dla dorosłych, którzy zachowali w sobie wrażliwość dziecka. Na swój sposób – z jedną z bardziej wzruszających kompozycji Mistrza z Bonn, który napisał ją tak, żeby była w sam raz przede wszystkim dla niego.

Znów siedzę zasłuchana

Stanisław Niewiadomski pisał o rzekomej jednostajności Hagith, która „przypomina pożółkłe karty biblii i jej okładkę z ciemnej, miejscami złoconej skóry”. Sam Szymanowski zżymał się w liście do Stefana Spiessa: „Niestety Hagith jest czymś wręcz przeciwnym moim zapatrywaniom i ideałom – wpadam więc często w Straussowską manierę – co mnie strasznie złości”. Pod wieloma względami było to dzieło przenoszone. Wiedeński pisarz Felix Dörmann miał już dość pisania librett, nawet do operetek, i w 1912 roku postanowił zająć się całkiem czymś innym. Założył wytwórnię Vindobona-Film i został jednym z pionierów austriackiej kinematografii, aczkolwiek jego kariera producenta trwała dość krótko, głównie z powodu interwencji cenzorów, którzy nie podzielali upodobania Dörmanna do scen z udziałem nagich kobiet w kąpieli. Szymanowski miał dość Wiednia i Berlina: w 1911 roku wrócił ze Spiessem z Sycylii i w głowie kluła mu się już całkiem inna opera. Tak się jednak złożyło, że Dörmann, autor wymęczonego libretta Hagith, przyjaźnił się z księciem Władysławem Lubomirskim, hojnym sponsorem Spółki Nakładowej Młodych Kompozytorów Polskich.

Pieniądze Lubomirskiego oraz nadzieja, że Hagith uda się wystawić w Hofoper w Wiedniu, wystarczyły do przyjęcia książęcej oferty. Zważywszy na temat libretta, zaczerpnięty z biblijnej Księgi Królów, trudno się Szymanowskiemu dziwić, że popadł w Straussowską manierę. Zdumiewające, że udało mu się poniekąd przelicytować twórcę Salome: wszystko w Hagith jest cięższe, masywniejsze, bardziej dysonansowe, bliższe estetyce ekspresjonizmu niż muzyka samego Straussa.

Z wiedeńskiej premiery nic nie wyszło. Premiera warszawska odbyła się dopiero w 1922 roku i nie porwała nikogo, mimo znakomitej obsady i mistrzowskiej batuty Emila Młynarskiego. Po wojnie Hagith doczekała się raptem trzech inscenizacji: w latach 60. w Bytomiu i Krakowie, oraz kilkanaście lat temu we Wrocławiu. Wielu melomanów ma niejasne pojęcie, że przed Rogerem jeszcze coś było, mało kto jednak słyszał tę jednoaktówkę na żywo.

Po wykonaniu Hagith w kościele św. Katarzyny. Fot. Anna Kaczmarz

Tymczasem na odrodzonym w pandemii Festiwalu Muzyki Polskiej zabrzmiała już po raz drugi (poprzednio w 2013 roku). I nie jest to bynajmniej zarzut: skoro Hagith nie wzbudza zainteresowania naszych teatrów operowych, trzeba wciąż o niej przypominać. Skoro życie koncertowe w Polsce zaczyna się powoli rozkręcać, warto wykorzystać entuzjazm publiczności i na dobry początek imprezy podsunąć jej dzieło nieoczywiste, trudne w odbiorze, a przecież niezbędne do pełnego zrozumienia drogi twórczej Szymanowskiego.

Bo mimo pewnych mankamentów to kawał porywającej muzyki – gęstej fakturalnie, silnie schromatyzowanej w przebiegach, pełnej bezlitośnie nawarstwiających się napięć harmonicznych. Wszystko to utrudnia wyważenie proporcji brzmieniowych, zwłaszcza w wykonaniu koncertowym, kiedy soliści muszą co rusz stawiać czoło potężnej, niczym nie ograniczonej masie dźwięku. W krakowskim kościele św. Katarzyny na ogół wyszli z tej próby zwycięsko, choć Chór i Orkiestra Filharmonii Śląskiej pod batutą Macieja Tworka nie dawali im chwili wytchnienia. W roli tytułowej Hagith bardzo przekonująco wypadła Joanna Zawartko, obdarzona sopranem ciemnym i mocnym, a jednak lirycznym w wyrazie, artystka pewna i niezawodna, doskonale współpracująca z pozostałymi muzykami. Niezwykły w barwie, chropawy tenor Wojciecha Parchema, idealnie dobrany do postaci Starego Króla, chwilami ginął w niższych odcinkach tej wyjątkowo niewdzięcznej partii: a szkoda, bo ilekroć Parchem przebijał się przez tutti w pewnie atakowanych górach, ciarki chodziły po krzyżu. Rewelacyjnie spisali się młodzi śpiewacy: Jakub Borgiel, dysponujący nieco zbyt jasnym do roli Arcykapłana, ale bardzo pewnie prowadzonym basem; imponujący potoczystością frazy i naturalną głębią urodziwego barytonu Patryk Wyborski (Lekarz) oraz Stanisław Napierała w partii Młodego Króla – operujący barwnym, świetnie ustawionym, prawdziwie lirycznym tenorem, z którego potrafi zrobić właściwy użytek w akcentowaniu stopniowej przemiany swojego bohatera.

Piotr Sałajczyk i Krzysztof Grzybowski w auli Collegium Novum. Fot. Anna Kaczmarz

Po ambitnej, odważnej i dobrze przyjętej inauguracji nastąpiły dwa wieczory doznań skromniejszych i bardziej intymnych, co bynajmniej nie oznacza, że mniej frapujących. Nazajutrz w auli Collegium Novum – niestety, tym razem przy znikomym udziale publiczności – wystąpili klarnecista Krzysztof Grzybowski, jedyny polski uczeń Sabine Meyer w Musikhochschule Lübeck, muzyk niezwykle wyczulony na barwę swego instrumentu, grający pięknym, okrągłym dźwiękiem, oraz wytrawny solista i kameralista Piotr Sałajczyk, który w ostatnich latach nagrał między innymi komplet dzieł fortepianowych Zarębskiego (z Marią Szwajgier-Kułakowską) oraz Kwintet Wajnberga (z Kwartetem Śląskim). Obydwaj przedstawili wysmakowany program złożony z utworów Wajnberga, Pendereckiego, Zarębskiego, Friemanna i Dobrzyńskiego, z których najbardziej zapadło mi w pamięć Duo As-dur op. 47 tego ostatniego: perełka romantycznego stylu brillant, zasłuchanego jeszcze w klasyczną przeszłość. Obfita i zróżnicowana spuścizna Dobrzyńskiego, rówieśnika Chopina, dopiero od niedawna wraca na estrady. Czy kiedykolwiek powróci na scenę – na czele z Monbarem, najprawdziwszą „polską operą francuską” – to już całkiem inna sprawa i pytanie, które zapewne nieprędko doczeka się odpowiedzi w kraju, gdzie nawet najbogatsze teatry operowe drastycznie ograniczają liczbę nowych przedsięwzięć, z uporem godnym lepszej sprawy trzymając się dzieł z żelaznego repertuaru.

Marcin Szelest w kościele Świętego Krzyża. Fot. Anna Kaczmarz

Równie skromny i pouczający okazał się sobotni koncert w kościele Świętego Krzyża. Marcin Szelest, organista świątyni, a zarazem wybitny ekspert w dziedzinie źródeł i edycji dawnej muzyki polskiej, zaprezentował utwory z tabulatury z Kroż na Żmudzi, w której zachowało się ponad 30 utworów cysterskiego zakonnika Adama z Wągrowca, stylistycznie przynależnych do przełomu renesansu i baroku, wyraźnie nacechowanych wpływami sztuki kontrapunktycznej Frescobaldiego. Wybór spośród tych kompozycji, uzupełniony zaczerpniętymi z tego samego zbioru dziełami twórców włoskich, zabrzmiał na instrumencie najstosowniejszym z możliwych: 18-głosowych organach z drugiej połowy XVII wieku, pieczołowicie zrekonstruowanych we współpracy z niemieckimi organmistrzami. Przyznam, że niemal równą radość czerpałam z celnych i stylowych wykonań, jak z kontemplacji niezwykle czystej i oryginalnej architektury wnętrza: pojedynczej nawy ze sklepieniem palmowym, wspartej na filarze symbolizującym Drzewo Życia.

Owoce z rajskiego drzewa miały zapewnić nieśmiertelność. Lutosławskiemu, który w latach 50. słał rozpaczliwe listy do ZAIKS-u, premiera i Prezydium Rady Narodowej, zależało tylko na tym, by mieć co do garnka włożyć, spokój do pracy i  sprawny telefon. Nagminnie lekceważony przez urzędników, żeby utrzymać rodzinę, przybrał drugą, pilnie strzeżoną tożsamość twórcy piosenek tanecznych. Do 1963 roku, pod pseudonimem Derwid, napisał ich w sumie trzydzieści sześć. Rena Rolska nie domyśliła się przez prawie dwadzieścia lat, kto jest autorem jej ukochanego slow-foksa Nie oczekuję dziś nikogo. Zdemaskowany kompozytor do końca życia nie pozwolił wznawiać swoich piosenek. Renesans popularności tych miniatur – zaskakująco trudnych, przywodzących czasem na myśl skojarzenia z twórczością ulubionych przez Lutosławskiego Francuzów – nastąpił dopiero w roku stulecia jego urodzin.

Janusz Wojtarowicz i Elżbieta Szmytka. Fot. Anna Kaczmarz

Nie spodziewałam się jednak, że kiedykolwiek usłyszę recital piosenek Derwida w wykonaniu Elżbiety Szmytki, z jakże trafnym w kontekście ich inspiracji towarzyszeniem akordeonu (Janusz Wojtarowicz), na legendarnej już scenie Teatru STU. Każdy występ Szmytki na FMP był dla mnie źródłem zachwytów i uniesień. Ten okazał się także wieczorem gwałtownych wzruszeń, powrotów do wspomnień, refleksji nad trwałością i przemijaniem. Nagle do mnie dotarło, że tekściarz od „nieba w pożarach, gdzie toń mórz złotoszara” to ten sam człowiek, który na zamówienie Teatru Wielkiego w Warszawie przetłumaczył (genialnie!) libretto Wagnerowskiego Tannhäusera. Nagle zobaczyłam, że wszystkim stają łzy w oczach, kiedy słyszą „a my milczymy, zanim dzień powróci znowu i zaboli”. Że wszystkim oczy się śmieją do warszawskiej dorożki „dla zakochanych i dla zawianych”. Głos Szmytki rozgrzewa się długo, ale kiedy już się rozpali, nie przestaje lśnić wewnętrznym światłem. Jej umiejętność nawiązywania kontaktu z publicznością nie ma sobie równych. Jej inteligencja, wrodzona subtelność i nieprawdopodobna wrażliwość na słowo wydobywają z każdej piosenki Derwida ukrytą w niej perłę, której – mam nadzieję – Lutosławski w zaświatach już się nie wstydzi. Szmytka zawsze wiedziała, co śpiewać, jak śpiewać i przed kim. Jeśli kiedyś na serio spyta „po co śpiewać piosenki?”, jej tajemne milczenie przyjmę z równym zachwytem, jak do tej pory jej śpiew.

Niezwykłe zakończenie pierwszego weekendu FMP. Kto będzie w te dni w Krakowie, niech się wybierze na drugi, do Manggha, auli Collegium Novum albo kościoła Franciszkanów. A nuż zostało jeszcze coś do odkrycia?

Trzy stadia geniuszu

Upiór jak to Upiór – przeżył bez szwanku wczorajszą nawałnicę w Krakowie i niedługo skreśli słów parę o tegorocznym, siedemnastym już Festiwalu Muzyki Polskiej. Tymczasem wróćmy do remanentów po niedawno minionym sezonie NOSPR. Koncert z udziałem pianisty Tymoteusza Biesa oraz zespołu Gospodarzy, nad którym z podium dyrygenckiego czuwał Jiří Rožeň, odbył się 20 grudnia ubiegłego roku bez udziału publiczności. Oto mój krótki esej, który także pojawił się tylko w sieci.

***

Alfred Einstein, autor legendarnej monografii Mozart. Sein Charakter, sein Werk, wyznał, że trudno mu sobie wyobrazić reakcję wiedeńskiej publiczności po pierwszym zetknięciu z Koncertem fortepianowym c-moll – utworem „mrocznym, tragicznym i pełnym namiętności”. Brytyjski muzykolog Arthur Hutchings bez namysłu ogłosił Koncert największym arcydziełem formy w dorobku Mozarta. Nie byli odosobnieni w swoich zachwytach. Beethoven sądził, że nie da się stworzyć nic lepszego, a jednak spróbował prześcignąć mistrza, pisząc swój III Koncert w tej samej tonacji i luźno nawiązując do Mozartowskiej kompozycji w pierwszym temacie. Brahms zdołał namówić Clarę Schumann, żeby włączyła Koncert c-moll do swojego repertuaru, i specjalnie dla niej napisał kadencję do początkowego Allegro.

Tymczasem Glenn Gould, który dokonał jednej z najbardziej natchnionych interpretacji tego utworu w dziejach fonografii, w 1968 roku objaśniał na jego przykładzie widzom pewnego programu edukacyjnego, że Mozart nie był „szczególnie dobrym” kompozytorem. Pianista porównał Koncert c-moll do biurowych okólników – wyzutych z treści, za to sprawnie skleconych komunałów, które po kolejnym zebraniu zarządu przestają kogokolwiek interesować i lądują w czeluściach segregatora. Gould uwielbiał prowokować i miał niebywałe poczucie humoru. Po tym obrazoburczym wstępie wdał się na ekranie w spór z samym sobą, tyle że pod postacią „słynnego brytyjskiego pedagoga”. Sir Humphrey Price-Davies wystąpił w obronie Mozartowskiego Koncertu z pozycji konserwatywnego nauczyciela, który nie potrafi wyjść poza opinie rozmaitych Einsteinów i Hutchingsów, w razie potrzeby powołując się na autorytet Brahmsa bądź Beethovena. Dyskusja między Gouldem w garniturze a Gouldem w tweedowej marynarce zajmuje blisko trzy kwadranse programu – jednego z najzabawniejszych, a zarazem najbardziej pouczających w dziejach telewizyjnej popularyzacji muzyki.

Glenn Gould – seria zdjęć z automatu

Bo prawda jest taka, że aby choć przelotnie dotknąć sedna tego niezwykłego utworu, trzeba podejść do niego z równie otwartą głową jak Glenn Gould. Mozart pisał go na przełomie lat 1785/86, ukończył zaś tuż przed premierą Wesela Figara – opery tak odmiennej pod względem nastroju, że zdaniem niektórych badaczy prace nad Koncertem c-moll były czymś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa, dającego ujście skrajnie przeciwstawnym emocjom dojrzałego twórcy. Kompozytor od początku pisał Koncert z myślą o sobie jako pierwszym wykonawcy i zostawił partię solową nieukończoną, w pełni ufny w swój dar improwizacji. Partyturę rozdysponował na bardzo dużą orkiestrę– z udziałem smyczków, fletu, dwóch obojów, dwóch klarnetów, dwóch fagotów, dwóch rogów, dwóch puzonów i kotłów. Trzyczęściową strukturę oparł na dobitnych kontrastach: po wyjątkowo skomplikowanym i rozbudowanym Allegro następuje zdumiewająco proste, naiwne jak dziecięce marzenie Larghetto, poprzedzające burzliwe Alegretto pod postacią tematu z ośmioma brawurowymi wariacjami i zapierającym dech w piersiach finałem. Komponował w wyraźnym pośpiechu i napięciu, z błędami, które poprawiał już później, po kwietniowym prawykonaniu w wiedeńskim Burgtheater. Trudno orzec, co bardziej zdumiało pierwszych odbiorców tego arcydzieła: oszałamiająca biegłość Mozarta w żonglowaniu elementami jego uprzedniej twórczości, czy też odwaga i nowatorstwo w budowaniu z nich formy skończonej, doskonałej, niedoścignionej przez wielu następców. Mozart rozmawia w Koncercie sam ze sobą – co celnie uchwycił Gould, zarówno w swojej grze, jak i w pamiętnym programie telewizyjnym.

O ile Koncert c-moll niejako przypieczętowuje geniusz kompozytorski Mozarta, o tyle jedyna „prawdziwa” symfonia Smetany, w tonacji E-dur, zwana też „Uroczystą” albo „Tryumfalną”, dopiero ów geniusz zapowiada. Utwór powstał w roku 1854 – w prezencie ślubnym dla młodego Franciszka Józefa, który zakochał się z wzajemnością w swojej kuzynce Elżbiecie von Wittelsbach, zwanej Sissi, i po rozlicznych perypetiach natury formalnej połączył się z nią węzłem małżeńskim 24 kwietnia, w wiedeńskim kościele Augustianów. Cesarz nie przyjął jednak dedykacji i utwór na rok powędrował do szuflady. Prawykonanie odbyło się w Pradze, pod batutą kompozytora, i zakończyło się klapą – być może dlatego, że symfonia dopełniła program bardzo długiego koncertu i publiczność nie potrafiła już skupić na niej uwagi, co jednak bardziej prawdopodobne, słuchaczy rozsierdziły liczne odniesienia do hymnu austriackiego, wciąż niestosowne po krwawym stłumieniu powstania praskiego w 1848 roku. Względną popularność zyskało tylko leciutkie, mendelssohnowskie Scherzo, wolne od wszelkich podtekstów politycznych. Smetana zachował jednak sentyment do niefortunnego utworu i tak długo go poprawiał, aż doprowadził do powtórnego wykonania w Pradze, w roku 1882, na niespełna dwa lata przed śmiercią. Wyszło wtedy na jaw, że w pechowej symfonii kluły się już pomysły, które zajaśniały pełnym blaskiem dopiero w Sprzedanej narzeczonej i Mojej ojczyźnie.

Miloslav Kabeláč. Fot. z archiwum wydawnictwa Bärenreiter w Pradze

W tym samym mieście, które kiedyś tak bezceremonialnie obeszło się z Symfonią E-dur  Smetany, w 1908 roku przyszedł na świat Miloslav Kabeláč – zaliczany dziś w poczet najwybitniejszych czeskich symfoników i stawiany w jednym rzędzie z Antonínem Dvořákiem i Bohuslavem Martinů. Droga do światowego uznania jego twórczości była jednak długa i wyboista. Kabeláč studiował między innymi u Aloisa Háby, jednego z najoryginalniejszych czeskich kompozytorów XX wieku, który otworzył go na eksperymenty z mikrotonowością, tworzenie sztucznych skal i nietypowych struktur interwałowych. Karierę zaczął żmudnie budować tuż po wojnie, także jako dyrektor muzyczny państwowego radia. Z biegiem lat coraz śmielej wyglądał za Żelazną Kurtynę, torując drogę czeskiej awangardzie i muzyce elektroakustycznej. Przychylność władz i środowiska skończyła się w roku 1968, po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Muzyka Kabeláča popadła w niełaskę, on sam zmarł jedenaście lat później.

Zmartwychwstanie nadeszło dopiero po upadku Muru Berlińskiego. Wybitnie indywidualny styl Kabeláča i pełen ekspresji, czasem wręcz brutalny język jego utworów zyskuje coraz szersze grono wielbicieli. IV Symfonia „Camerata” z 1958 roku, aczkolwiek jeszcze konwencjonalna w formie, oparta na klasycznym schemacie sonaty da chiesa, niesie już w sobie ten sam nastrój mrocznej tajemnicy, co późniejsza o dwanaście lat Ósma, opatrzona podtytułem Antyfony. Jeśli symfonię Smetany potraktować jako zapowiedź, a Koncert c-moll Mozarta jako konkluzję geniuszu – Czwartą Kabeláča należałoby uznać za przykład wyjątkowo długiej kulminacji.

Verklärt Tristan

“Not until the turn of the century did the outlines of the new world discovered in Tristan begin to take shape. Music reacted to it as a human body to an injected serum, which it at first strives to exclude as a poison, and only afterwards learns to accept as necessary and even wholesome,” wrote Paul Hindemith in 1937 in the first volume of his textbook The Craft of Musical Composition (trans. Arthur Mendel). A sea of ink has already been used to describe the novelty of Wagner’s masterpiece – suffice it to say that the prelude to Act I stunned no less a figure than Hector Berlioz. Yet whenever the word intimacy is mentioned with reference to the work, some cannot help rolling their eyes. Everything seems to suggest they are right: large forces needed to perform the piece, the longest love duet in the history of the genre or the dying protagonist’s monologue that last half of Act III.  However, the essence is not in the size but in the violent accumulation of emotions – in what is the most profound and the most intense and thus the most strongly linked to the experience of true closeness. Over the last few seasons there have been several significant attempts to turn Tristan into a chamber piece, at least in its interpretative dimension: by lightening up the orchestral textures and encouraging the singers to make their characters psychologically credible. Musicians’ efforts were not always matched by those of the directors wavering between asceticism in their staging and the temptation to heap upon it a whole range of unjustified symbols and references.

Günther Groissböck’s directorial debut announced before the pandemic piqued my curiosity even more so given the fact that by definition, as it were, it excluded an “excessive” approach to Tristan und Isolde. The venture – laudably and honestly termed Tristan Experiment – was planned in the tiny interior of Vienna’s Kammeroper operating under the auspices of the Theater an der Wien. The same theatre where Krystian Lada staged Vivaldi’s Bajazet last year, shortly before another closure of most European opera houses. Its stage is the size of a narrow platform in a cinema, the auditorium has fewer than three hundred seats and the orchestra pit can accommodate more or less one-fourth of the forces intended by Wagner.

I arrived in Vienna after the premiere, having already heard that Matthias Wegele had devised a chamber version of Tristan for just 21 musicians and that in Groissböck’s concept the eponymous protagonists were taking part in a mysterious experiment – medical? psychiatric? – which took a turn quite unexpected by its supervisors and participants. I became truly intrigued by the former: I had already encountered examples of remarkably successful reductions of Wagnerian scores and begun to pursue them as valuable in themselves. I decided to see the director’s vision with an open mind. It is one thing to have the French straitjacketing characters from Russian operas and another to have an Austrian tinkering with an opera born of Schopenhauerian pessimism and staging it in a city where Doctor Leopold von Auenbrugger treated mental disorders with orally administered camphor, Freud gorged himself on cocaine for the purpose of research and the Am Steinhof hospital became an official centre of extermination of people with disabilities during the Second World War. I expected an unconventional approach from Groissböck and I was not disappointed.

Kristiane Kaiser (Isolde) and Norbert Ernst (Tristan). Photo: Herwig Prammer

It is hard to say whether Tristan and Isolde in this version are two patients who have no recollection of their past relationship, or a couple of complete strangers in whom the staff of an experimental hospital are trying to induce passion and test its limits. It is not that important anyway: what does matter is the fact that the three researchers drive the protagonists into a state of hallucination mixed with ecstasy, revive genuine or fake memories of their love, make them identify with Wagner and Mathilde Wesendonck and then lose control over them. The biggest asset of the staging is a precise distinction between the two worlds: the hospital flooded by merciless light, and the swaying “night of love”, at times blurry like a phantom, from which emerge again and again the interiors and building of the Wesendoncks’ villa in Zurich. Inconspicuous and vulnerable in their hospital gowns, Tristan and Isolde regain their dignity and sense of purpose as Mathilde and Richard. The trio of experimenters manipulating them reveal the less obvious traits of the remaining protagonists: “Doctor” Marke’s frustration that the patient fails to fulfil his research expectations; the false friendship of the character in the double role of Kurwenal and Melot; Brangäne’s naive stupidity.

The performance is a treat for the eyes thanks to the set built practically without props, but primarily with light and image (sets and costumes – Stefanie Seitz, video – Philipp Batereau, lighting design – Franz Tscheck). The theatrical gesture still needs some polishing, especially in the case of Brangäne and Kurwenal/Melot, portrayed by singers less used to the stage and, consequently, less comfortable in the microscopic Kammeroper. But before I discuss the vocal part of the venture, I would like to dwell for a moment on Wegele’s phenomenal orchestration and the cuts he made together with Groissböck.

Kristján Jóhannesson (Kurwenal) and Norbert Ernst. Photo: Herwig Prammer

Wegele did not limit himself to mechanically reducing the orchestral forces. He cut the string quintet in unevenly, leaving three instruments in the first violins, violas and cellos, two in the second violins and one double bass. He left out the percussion, harp and tuba, entrusted all wind parts to single instruments, and complemented the bass in the orchestra with the accordion, practically unrecognisable to the untrained ear. Thus he built many textures from scratch, as it were, achieving very convincing sound effects (the harp replaced by the flute and string pizzicato). Consequently, he was able to bring out from the score what can be heard in it anyway, but what often is missed by the listener: a spectral harbinger of Mahler’s symphonies, Schönberg’s Verklärte Nacht and Zemlinsky’s rough harmonies. Some cuts in the score were questionable, however: while a smooth transition from the love potion scene to the great duet made it possible to quite convincingly link the two acts in the first part of the performance, the fact that the group scene towards the end of Act III was retained was surprising – the logic of such dramaturgy would suggest just as smooth transition from Tristan’s death to Isolde’s final monologue.

Kristiane Kaiser, Günther Groissböck (King Marke), Juliette Mars (Brangäne), Kristján Jóhannesson and Norbert Ernst. Photo: Herwig Prammer

Yet these are only quibbles, which I had to mention given the surprisingly high musical quality of the whole. Despite the reduced line-up the sound of the Wiener KammerOrchester conducted by Hartmut Keil was rounded and vivid, not for a moment suggesting that we were dealing with an “economical” version of Tristan. The title roles were entrusted to two singers with a lot of experience but not usually associated with the great Wagnerian repertoire: Kristiane Kaiser, a long-time soloist with the Volksoper Wien, an artist with a soft soprano with a lovely colour, though at times insufficiently ringing in the middle register, which suggests that she might not be able to cope with the part on a bigger stage; and Norbert Ernst, an excellent singer from Vienna. I hope with all my heart that directors of opera houses will stop pigeonholing him as a “character tenor” and make more courageous casting decisions with him in mind. He may not be a Heldentenor with the makings of a Tannhäuser, but he is certainly an extremely musical singer, with a great sense of text and rhythm of the phrase, and a ringing, thick, technically-assured voice. I hope that his Tokyo debut as Walther in Die Meistersinger will take place and will be a complete success. Groissböck was in a class of his own – also acting-wise – as the wounded King Marke: at times he just had to be careful not to blast out the tiny stage at Fleischmarkt with his powerful bass. Juliette Mars (Brangäne) was excellent as a character but slightly disappointing as a singer: her sharp, not very even mezzo-soprano sounded brighter at times than Isolde’s singing. Let us hope that Kristján Jóhannesson (Kurwenal/Melot) will soon dazzle us not only with the volume of his beautiful baritone, but also with his ability to vividly portray his characters.

I left Kammeroper, feeling that no harm had been done to Wagner. May there will be more such experiments. They may turn beneficial to the health of opera – still deep in the pandemic-induced crisis and crying over the times that will never be back.

Translated by: Anna Kijak

Tristan przemieniony

„Kontury świata odkrytego w Tristanie zaczęły nabierać kształtów dopiero na przełomie wieków. Muzyka zareagowała nań jak na wstrzykniętą surowicę, której organizm wpierw próbuje się pozbyć jak trucizny, z czasem wszakże uznaje ją za niezbędną, a nawet korzystną dla zdrowia”, pisał w 1937 roku Paul Hindemith, w pierwszym tomie swego podręcznika Unterweisung im Tonsatz. O nowatorstwie Wagnerowskiego arcydzieła wylano już morze inkaustu – wystarczy przypomnieć, że preludium do I aktu wprawiło w osłupienie samego Berlioza. Ilekroć jednak napomknąć o intymności tego utworu, niektórzy pukają się w czoło. Z pozoru wszystko jej przeczy: rozbudowany aparat wykonawczy, najdłuższy w dziejach formy duet miłosny, ciągnący się przez pół aktu przedśmiertny monolog głównego bohatera. Nie w rozmiarach jednak tkwi sedno, lecz w gwałtownym spiętrzeniu emocji – w tym, co najgłębsze i najbardziej intensywne, a przez to ściśle powiązane z doświadczeniem prawdziwej bliskości. W minionych sezonach podjęto kilka znamiennych prób skameralizowania Tristana, przynajmniej w wymiarze interpretacyjnym: rozświetlając faktury w orkiestrze, nakłaniając śpiewaków do psychologicznego uwiarygodnienia swoich postaci. Wysiłkom muzyków nie zawsze towarzyszyły starania realizatorów, miotających się między ascezą inscenizacji a pokusą obładowania jej mnóstwem nieuprawnionych symboli i odniesień.

Anonsowany jeszcze przed pandemią debiut reżyserski Günthera Groissböcka zaciekawił mnie tym bardziej, że niejako siłą rzeczy wykluczał „nadmiarowe” podejście do Tristana i Izoldy. Przedsięwzięcie – chwalebnie, bo uczciwie zatytułowane Tristan Experiment – zaplanowano w maleńkim wnętrzu wiedeńskiej Kammeroper, działającej pod auspicjami Theater an der Wien. Tej samej, gdzie Krystian Lada wystawił Bajazeta Vivaldiego, o czym pisałam w ubiegłym roku, niedługo przed ponownym zamknięciem większości europejskich teatrów operowych. Tamtejsza scena ma rozmiar podestu w sali kinowej, widownia mieści niespełna trzysta osób, w kanale orkiestrowym da się upchnąć mniej więcej jedną czwartą obsady przewidzianej przez Wagnera.

Dotarłam do Wiednia po premierze i doszły mnie już słuchy, że Matthias Wegele opracował wersję kameralną Tristana na zaledwie 21 instrumentów, a w koncepcji Groissböcka tytułowi bohaterowie biorą udział w tajemniczym eksperymencie – medycznym? psychiatrycznym? – który przybiera obrót zgoła niespodziewany dla jego nadzorców i uczestników. To pierwsze szczerze mnie zaintrygowało: miałam do czynienia z przykładami nadzwyczaj udanych redukcji partytur Wagnerowskich i zaczęłam je tropić jako wartość samą w sobie. Wizję reżyserską postanowiłam przyjąć z otwartą głową. Co innego Francuzi pakujący w kaftany bezpieczeństwa postaci z oper rosyjskich, co innego Austriak dłubiący przy operze narodzonej z ducha Schopenhauerowskiego pesymizmu i wystawiający ją w mieście, gdzie doktor Leopold von Auenbruger leczył zaburzenia psychiczne doustnym podawaniem kamfory, Freud w celach badawczych raczył się kokainą, a szpital Am Steinhof w czasie II wojny światowej stał się oficjalnym ośrodkiem eksterminacji osób niepełnosprawnych. Spodziewałam się po Groissböcku nieszablonowego ujęcia tematu i poniekąd się nie zawiodłam.

Kristiane Kaiser (Izolda) i Norbert Ernst (Tristan). Fot. Herwig Prammer

Trudno powiedzieć, czy Tristan i Izolda w tej wersji są dwojgiem pacjentów, którzy utracili pamięć o niegdysiejszym związku, czy też parą zupełnie obcych ludzi, w których personel eksperymentalnej kliniki próbuje sztucznie wzbudzić namiętność i przetestować jej granice. Nie jest to zresztą aż tak istotne: ważne, że troje badaczy wpędza protagonistów w stan z pogranicza halucynacji i ekstazy, ożywia prawdziwe bądź zmyślone wspomnienia łączącego ich uczucia, doprowadza oboje do utożsamienia się z Wagnerem i Matyldą Wesendonck, po czym traci nad nimi kontrolę. Największym atutem inscenizacji jest precyzyjne rozgraniczenie obydwu światów: zalanej bezlitosnym światłem kliniki i rozkołysanej, czasem nieostrej jak majak „nocy miłości”, z której co rusz wyłaniają się wnętrza i bryła willi Wesendoncków w Zurychu. Tristan i Izolda – niepozorni i bezradni w szpitalnych ubraniach – pod postaciami Matyldy i Ryszarda odzyskują godność i poczucie celu. Trio manipulujących nimi eksperymentatorów odsłania mniej oczywiste oblicza pozostałych Wagnerowskich bohaterów: frustrację „doktora” Marke, że pacjent nie spełnia jego oczekiwań badawczych; fałszywą przyjaźń postaci w podwójnej roli Kurwenala i Melota; naiwną głupotę Brangeny.

Spektakl cieszy oko scenerią zbudowaną właściwie bez rekwizytów, przede wszystkim światłem i obrazem (dekoracje i kostiumy – Stefanie Seitz, projekcje wideo – Philipp Batereau, reżyseria świateł – Franz Tscheck). Gest teatralny wymaga jeszcze dopracowania, zwłaszcza w przypadku Brangeny i Kurwenala/Melota, w których wcielili się śpiewacy mniej otrzaskani ze sceną, a co za tym idzie, gorzej radzący sobie w realiach mikroskopijnej Kammeroper. Zanim jednak przejdę do omówienia strony wokalnej przedsięwzięcia, zatrzymam się na chwilę nad zjawiskową orkiestracją Wegelego i poczynionymi wspólnie z Groissböckiem skrótami w utworze.

Kristiane Kaiser, Günther Groissböck (Król Marke) i Juliette Mars (Brangena). Fot. Herwig Prammer

Wegele nie ograniczył się do mechanicznej redukcji zespołu. Kwintet smyczkowy w orkiestrze okroił nierównomiernie, zostawiając po trzy instrumenty w pierwszych skrzypcach, altówkach i wiolonczelach, dwa w drugich skrzypcach i jeden kontrabas. Zrezygnował z perkusji, harfy i tuby, wszystkie instrumenty dęte „wystawił” w pojedynczej obsadzie, podstawę basową w orkiestrze uzupełnił praktycznie nierozpoznawalnym dla niewprawnego ucha akordeonem. Wiele faktur budował tym samym niejako od nowa, z bardzo przekonującym skutkiem brzmieniowym (harfa zastąpiona fletem i pizzicato smyczków). W konsekwencji tym dobitnej wydobył z partytury to, co i przecież i tak w niej słychać, a co często umyka uwagi odbiorcy: widmową zapowiedź symfonii Mahlera, Verklärte Nacht Schönberga, szorstkich harmonii Zemlinsky’ego. Wątpliwości wzbudzają jednak niektóre decyzje o cięciach w partyturze: o ile płynne przejście od sceny z napojem miłosnym do wielkiego duetu pozwoliło na dość przekonujące scalenie dwóch aktów w pierwszej części spektaklu, o tyle dziwi zachowanie sceny zbiorowej pod koniec aktu III – logika tak zakrojonej dramaturgii sugerowałaby równie płynne połączenie śmierci Tristana z finałowym monologiem Izoldy.

Kristiane Kaiser i Norbert Ernst. Fot. Herwig Prammer

To jednak drobiazgi, o których musiałam wspomnieć, zważywszy na zaskakująco wysoki poziom muzyczny całości. Wiener KammerOrchester pod batutą Hartmuta Keila – mimo skąpego składu – brzmiała okrągło i soczyście, ani przez chwilę nie dając wrażenia, że mamy do czynienia z „oszczędnościową” wersją Tristana. W rolach tytułowych wystąpiło dwoje śpiewaków bardzo doświadczonych, choć do tej pory niekojarzonych z wielkim repertuarem Wagnerowskim: Kristiane Kaiser, długoletnia solistka Volksoper Wien, obdarzona sopranem miękkim i ładnym w barwie, chwilami jednak niedostatecznie dźwięcznym w średnicy, co rodzi obawy, że mogłaby sobie nie poradzić z tą partią na większej scenie; oraz znakomity wiedeńczyk Norbert Ernst, któremu z kolei życzę z całego serca, by dyrektorzy teatrów przestali wpychać go w szufladkę z napisem „tenor charakterystyczny” i podjęli kilka odważniejszych decyzji obsadowych z jego udziałem. Nie jest to może Heldentenor z zadatkami na Tannhäusera, ale z pewnością śpiewak niesłychanie muzykalny, doskonale czujący tekst i rytm frazy, dysponujący dźwięcznym, gęstym, świetnie prowadzonym głosem. Mam nadzieję, że jego tokijski debiut w roli Walthera w Śpiewakach norymberskich dojdzie do skutku i zakończy się pełnym sukcesem. Klasę samą dla siebie – także aktorską – pokazał Groissböck jako zraniony do żywego Król Marke: chwilami tylko musiał się pilnować, żeby swym potężnym basem nie rozsadzić tyciej sceny przy Fleischmarkt. Świetna postaciowo Juliette Mars (Brangena) trochę zawiodła pod względem wokalnym: jej ostry, niezbyt wyrównany mezzosopran chwilami brzmiał jaśniej niż śpiew Izoldy. Miejmy nadzieję, że Kristján Jóhannesson (Kurwenal/Melot) olśni nas wkrótce nie tylko wolumenem pięknego barytonu, ale też umiejętnością wyrazistego rysowania postaci.

Wyszłam z Kammeroper w poczuciu, że Wagnerowi nie stała się żadna krzywda. Oby więcej takich eksperymentów. Mogą okazać się korzystne dla zdrowia opery – wciąż pogrążonej w pandemicznym kryzysie i płaczącej po czasach, które już nie wrócą.