Przedwczoraj zaczął się Festiwal Katowice Kultura Natura. Zorganizowany już po raz trzeci, we współpracy NOSPR i Stowarzyszenia, któremu zawdzięcza swą nazwę, pod dyrekcją artystyczną Alexandra Liebreicha i opieką Rady Programowej w osobach szefa orkiestry oraz Wojciecha Stępnia i Marcina Trzęsioka. W tym roku pod hasłem „Ziemia”. Ci z Państwa, którzy dotarli na piątkową inaugurację i wczorajszy występ Paula Lewisa w niespodziewanym zastępstwie za niedysponowanego Piotra Anderszewskiego, z pewnością nie żałują. Ci, którzy dopiero wybierają się do Katowic, mają przed sobą perspektywę koncertów z udziałem AKAMUS, Budapeszteńskiej Orkiestry Festiwalowej, kwartetu Artemis, zespołu graindelavoix, Orkiestry Muzyki Nowej i oczywiście NOSPR. Tym, którzy zostaną w domach albo pojadą zupełnie dokądinąd – proponuję mój esej otwierający książkę programową Festiwalu. Długi, ale nie tylko o muzyce: także o pszczołach, robakach, bocianach i filozofach.
***
Wiosna wróciła. Jak dziecko ze szkoły,
co umie wiersze, jest ziemia znów młoda,
dużo, o, dużo wierszy… Za mozoły
długiej nauki – nagroda.
Mistrz był surowy. Myśmy umieli
biel w brodzie starca. Dziś, jak się zowie
błękit i jakie imię ma zieleń,
możemy pytać: Odpowie! odpowie!
Masz wolne, ziemio, pełna wesela,
ścigaj się z dziećmi. Nam się zachciewa
schwytać cię, ziemio. Najweselsze schwyta.
Och, lekcja twego nauczyciela
wydrukowana w korzeniach, ryta
w pniach długich, ciężkich: śpiewa ją, śpiewa.
(Rainer Maria Rilke, Sonety do Orfeusza, cz. 1, XXI, przeł. Mieczysław Jastrun)
Święto Zwiastowania
W Święto Zwiastowania, przypadające 25 marca, wkrótce po nastaniu astronomicznej wiosny, ziemia otwierała się na przyjęcie ziarna. We wschodniej części Polski czczono tę chwilę jako dzień Matki Boskiej Roztwornej – pomagającej wyjść z gruntu robakom, wytrysnąć strumieniom spod pękających lodów, otworzyć pyski żabom i wężom, obudzić w ulach pszczoły i na powrót sprowadzić bociany do gniazd. Chłopi wypuszczali trzodę na ledwo zazielenione pastwiska. Symbolicznie zapładniali ziemię, siejąc w nią niezmordowane w swej woli kiełkowania nasiona grochu. Naprawiali bocianom gniazda i kazali piec babom „busłowe łapy” – obrzędowe ciasta w kształcie ptasich łap – które potem do tych gniazd podkładali, żeby przyśpieszyć nadejście opieszałej wiosny. Z tego samego ciasta baby lepiły też podobizny ludzkich nóg i po upieczeniu rozdawały pannom na wydaniu: żeby jak najszybciej, na zdrowych nogach, poszły za mąż za robotnych chłopów. W tym momencie roku domykał się krąg życia i śmierci. Nad Matką Boską Roztworną wisiała pamięć dawnego pogańskiego kultu zmarłych. Ziemia rozchylała się nie tylko po to, żeby przyjąć w głąb nasienie, ale i po to, żeby uwolnić zamknięte przez zimę dusze przodków i pozwolić im odejść w swoją dziedzinę. Nowe, kruche jeszcze życie otaczano szczególną troską, jakby w obawie, że interwencja śmiertelników zdusi je w zarodku. Nie wolno było dotykać jaj przeznaczonych do wylęgu, nasiona zbóż i bulwy ziemniaków zostawiano na ten dzień w spokoju, żeby woda i światło same wyciągnęły z nich kiełki. Nie wolno było prząść ani tkać, obejście posypywano makiem, żaby odstraszyć złe moce. Czekano na powolny cud narodzin – nowych plonów z ziemi brzemiennej ziarnem, nowych bydląt z trzód zapłodnionych nasieniem, nowych ludzi z otwartych łon kobiet. Świat kluł się z ziemi, by kiedyś znów do niej powrócić.
Pod koniec marca ziemia naprawdę się otwiera. Nie trzeba nawet kaleczyć jej pługiem. W blasku i cieple słońca namnażają się zagadkowe telluryczne istoty – pierwotniaki i grzyby – wytwarzając substancje, które wrażliwy nos ludzki kojarzy właśnie z zapachem ziemi. Zanim w wiosennym świecie zagoszczą łatwiejsze do zrozumienia aromaty – woń rozchylających się kwiatów, strzelających z pąków liści, sklejonej śluzem sierści krowiego noworodka – źródłem naszej corocznej, niewytłumaczalnej euforii są opary buchające z płowej jeszcze i czarnej ziemi, tej samej, w której przed zimą pochowaliśmy szczątki poprzedniego życia. Żeby coś się urodziło, coś musi umrzeć.
Wielka Bogini
Nie jestem filozofem. Moi przodkowie byli chłopami: odziedziczyłam po nich zabobonną cześć dla tłustej marcowej ziemi, gotowej na przyjęcie ziarna, gryzącej w nozdrza zapachem zmysłowym jak najprawdziwszy feromon. Tę prostą, chłopską wrażliwość przenosiłam później nieraz na swoje pisarskie poletko, uprawiane równie sumiennie i z poszanowaniem pewnych tabu, z jakim czynili to niegdyś wieśniacy z Podlasia. Sugerowałam ostatnio, że Roger Scruton, autor wydanej niedawno książki The Ring of Truth: The Wisdom of Wagner’s Ring of the Nibelung, i John Eliot Gardiner, wychwalony przez krytykę za monografię Bach: Music in the Castle of Heaven, właśnie dlatego tak mądrze piszą o muzyce, że trud komponowania kojarzy im się z odwiecznym cyklem pór roku, z płodzeniem, trwaniem, podtrzymywaniem życia i umieraniem. Że twórca jest ich zdaniem jak gospodarz: nie wyprowadzi na świat arcydzieła, jeśli nie ubabrze się czasem w gnoju i tłustej ziemi.
Carl Emil Doepler, projekt kostiumu Erdy do pierwszej inscenizacji Pierścienia Nibelunga w Bayreuth (1876).
Ale zanim jeszcze dorosłam do czytania filozofów, już trapił mnie paradoks stanu sprzed uporządkowania elementów wszechświata. Jak wyobrazić sobie nic? Jak ogarnąć rozumem istnienie (bądź niedoistnienie?) Chaosu, z którego powstali protogenoi, greckie bóstwa pierwotne? Czy Chaos był pustką, ziejącą czeluścią, czy – jak sugeruje Teogonia Hezjoda – także miejscem, a nawet istotą zdolną do płodzenia potomstwa? Czy Gaja – Ziemia-Matka o „szerokim łonie” – wyłoniła się znikąd, czy była pierwszym dzieckiem niedookreślonego Chaosu? Tak czy inaczej, ta potężna, samoregulująca się istota zrodziła dziesiątki kolejnych bogów. Sama przez się, pod najrozmaitszymi postaciami, z miłosnych związków ze swymi synami, wnukami i prawnukami, z krwi i nasienia okaleczonego Uranosa. Wypchnęła z łona góry i morze, sturękich i tytanów, buntowników, mścicielki i jesionowe nimfy, opiekujące się podrzutkami. Wagnerowska Erda nosi sobie zarówno cechy greckiej Gai, jak nordyckiej Jörð, lodowej olbrzymki uosabiającej ziemię, kochanki Odyna, współtwórcy świata, który urósł do rangi ojca bogów dopiero w Eddzie prozaicznej Snorriego Sturlusona.
Próby upostaciowienia jakiejkolwiek Wielkiej Bogini przerastały moją wyobraźnię. Ilekroć słyszałam słowa Erdy ze Złota Renu („Wiem wszystko, co było i jest, widzę wszystko, co będzie”), ogarniał mnie metafizyczny lęk. Narastało we mnie przeczucie, że Świat – rozumiany jako otaczająca rzeczywistość – jest jednak czymś innym niż tajemnicza, skryta, na przemian otwierająca się i zamykająca Ziemia. Że wszelka sztuka, także muzyczna, musi powstawać gdzieś na pograniczu bytów, wybuchać z głębi niczym strumień oszałamiająco wonnych związków organicznych, dojrzewać pod grubą warstwą czarnoziemu, kluć się i rodzić z jakiegoś pierwotnego, tellurycznego impulsu – mimowolnie, w sposób nie do końca przewidywalny, nawet dla samego twórcy.
A potem zaczęłam czytać Martina Heideggera.
Spór Ziemi i Świata
W tekście Źródło dzieła sztuki, opartym na cyklu wykładów danych w Zurychu i Frankfurcie w latach 30. XX wieku. Heidegger rozpatruje istotę twórczości w kategoriach bycia i prawdy. W każdym dziele sztuki toczy się zaciekły spór między Światem a Ziemią. Świat – ten wielki, i ten malutki, świat jednostki, świat jej rodziny, świat większej wspólnoty bądź całego narodu – odsłania się w twórczości. Dzieło sztuki pełni rolę podmiotu, samo takie „światy” i „światki” stwarza, a zarazem otwiera je przed odbiorcą. W swojej najgłębszej warstwie dzieło odwołuje się jednak do Ziemi, która nacechowuje bycie swoją istotą, sama jednak pozostaje ukryta. Jest tłem, podłożem, na którym każdy twórca pisze, maluje lub komponuje swój własny świat:
„Do bycia dziełem należy wystawienie jakiegoś świata. Jaką istotę posiada w dziele to, co – pomyślane w horyzoncie tego określenia – zwie się także materiałem dzieła? Określone przez przydatność i pożyteczność, narzędzie wykorzystuje to, z czego się składa, wykorzystuje materiał. W sporządzeniu narzędzia, na przykład siekiery, użyty i zużyty został kamień. Znika on w przydatności. Z im mniejszym oporem rozchodzi się materiał w byciu narzędzia narzędziem, tym jest on lepszy i bardziej odpowiedni. Dzieło-świątynia natomiast, wystawiając świat, nie pozwala materiałowi zniknąć, lecz przede wszystkim pozwala mu wystąpić, a mianowicie w Otwarte świata dzieła: skała zaczyna dźwigać i spoczywać i w ten sposób dopiero staje się skałą; metale zaczynają błyszczeć i lśnić, barwi świecić, dźwięk brzmieć, słowo powiadać. Wszystko to występuje, kiedy dzieło ustępuje przed masywnością i ciężkością kamienia, trwałością i giętkością drewna, twardością i połyskiem brązu, świetlistością i ciemnością farby, brzmieniem dźwięku i nazywającą siłą słowa.
To, do czego wycofuje się dzieło i czemu pozwala wystąpić w owym ustępowaniu, nazwaliśmy ziemią. Jest ona tym, co występująco-chroniące. Ziemia jest do niczego nie przymuszoną niestrudzoną wytrwałością. Dziejowy człowiek na ziemi i w niej gruntuje swoje zamieszkiwanie w świecie. Wystawiając świat, dzieło ustawia ziemię. Ustawianie trzeba tu myśleć w ścisłym sensie słowa. Dzieło wsuwa samą ziemię w Otwarte świata i w nim ją utrzymuje. Dzieło pozwala ziemi być ziemią”. (Przeł. Janusz Mizera)
Heideggerowski sposób widzenia sztuki jest mi wyjątkowo bliski, aczkolwiek sama nie wyraziłabym go tak rozbuchanym językiem metafor, wynikłych z przekonania o niemożności naświetlenia istoty bycia tradycyjną mową filozofii europejskiej. W każdej twórczości dzieje się podobnie: kompozytor przenosi w Otwarte świata to, co ukryte w ziemi. Eksploruje jej tajemnicę na tyle, na ile ziemia mu na to pozwoli. Gdyby wyrwać jej wszystko, gdyby wszystko zużyć i wystawić na bezlitosny ogląd świata, ziemia przestałaby istnieć. I przestałby istnieć świat. Jedno jest z drugim nierozłącznie związane. Światy, mikroświaty i światki nie mają racji bytu w oderwaniu od pierwotnej tajemnicy ziemi, sekret ziemi straciłby cały powab, gdyby świat nie próbował go utrzymać w Otwartym.
Tak rozumiana ziemia z jednej strony nosi wszelkie cechy żywiołu dionizyjskiego – zajadle broniącego dostępu do swej tajemnicy, którą odsłania tylko w sposobnym czasie i odpowiednich okolicznościach – z drugiej zaś niewzruszonej podstawy wszelkiej ludzkiej egzystencji, także artystycznej. Każdy człowiek związany z muzyką cyklicznie doświadcza fenomenu Święta Zwiastowania. Kompozytor pochyla się nad uwolnionym spod lodu źródłem inspiracji jak nad wilgotną, świeżo odwaloną skibą ziemi. Chłonie odurzający zapach czegoś, czego do końca nie rozumie. W znamiennej chwili zapomnienia rzuca się z wyżyn apollińskiego ładu w dionizyjską ekstazę. Żeby stworzyć coś naprawdę nowego, musi wpierw zabić swego Orfeusza, obciąć mu głowę, rozszarpać śpiewaka na strzępy – niczym horda oszalałych Menad. Dopiero wówczas ziarno skiełkuje. Wykonawca musi otoczyć tę zapowiedź nowego życia szczególną troską. Najpierw zostawić ją w spokoju, aż interpretacja dojrzeje, potem ostrożnie wrzucić ziarno w bruzdę i natychmiast zagrabić, żeby ziemia nie wyschła. Słuchaczowi pozostaje obserwować wzrost delikatnej rośliny: czasem nakarmić ziemię, innym razem oczyścić ją z chwastów, wreszcie zżąć dojrzałe plony. Ten nawracający, powolny cud narodzin dzieła muzycznego dzieje się od zawsze. Utwory klują się w skibie natchnienia, wychodzą na pastwiska, po czym starzeją się i umierają bezpowrotnie – albo krążą między otwartością świata a zamkniętością ziemi, niczym Persefona w odwiecznej wędrówce między Hadesem a Demeter.
Obcość
Im bliżej współczesności, tym trudniej kojarzyć ziemię z płodnością, dawczynią wszelkiego życia, potężną i niewzruszoną opiekunką. Coraz ciężej snuć narrację muzyczną w chłopskim rytmie pór roku, malować piękno stworzenia językiem odwołującym się bezpośrednio do zjawisk natury. Nie będzie już zapierających dech w piersiach Haydnowskich obrazów narodzin światłości i rodzaju ludzkiego – jak w Stworzeniu świata – ani zmysłowego, ziemskiego teatru, jaki wyziera z partytury Symfonii g-moll nr 39, jednej z pierwszych kompozycji kojarzonych z okresem Sturm und Drang w jego twórczości. Nie będzie wspanialszej Pastoralnej niż ta, która wyszła spod pióra Ludwiga van Beethovena – kompozytora, który wolał spędzać czas w towarzystwie drzew niż ludzi.
W pewnym momencie dziejów muzycy przestali opiewać ziemię, a zaczęli za nią tęsknić, żegnać się z nią, czuć się na niej obco: jakby niepomni zmysłowego aromatu rozoranych bruzd w marcu, przytłoczeni tylko listopadową wonią palonych liści i gnijących ściernisk. Taki właśnie, pogrążony w żałobie portret Wielkiej Bogini wyłania się z kart Pieśni o ziemi Gustawa Mahlera, zdruzgotanego antysemicką nagonką w wiedeńskiej Staatsoper, złamanego po śmierci ukochanej córki Marii, przerażonego diagnozą wrodzonej wady serca. Mein Herz ist müde („Moje serce jest zmęczone”) – śpiewa w drugiej pieśni Samotny, któremu jesień zanadto się dłuży. W zwierciadle „najwspanialszej symfonii Mahlera”, jak nazwał Pieśń o ziemi Leonard Bernstein, odbija się zapoznane arcydzieło innego wiedeńskiego modernisty, Symfonia liryczna Alexandra von Zemlinsky’ego, cykl siedmiu pieśni z orkiestrą do tekstów Rabindranatha Tagore. Mahler wykorzystał w swej kompozycji przekłady chińskiej poezji ze zbioru Die chinesische Flöte Hansa Bethgego. Zemlinsky sięgnął do spuścizny indyjskiego noblisty. Obydwaj posiali w swych partyturach piękne i nabrzmiałe, lecz obce ziarno. Obydwaj kazali wyśpiewać udrękę rozstania i zawiedzionej miłości dwojgu solistom, którzy przez całą narrację brną sami jak palec, nie spotykając się choćby pośrodku żmudnie uprawianej roli.
Hong Ren: Nadejście jesieni. Tusz na papierze, ok. 1660.
Jeszcze inne skojarzenia wywołuje twórczość Béli Bartóka – miejskie ziarno, które wydało żyzny plon na przekopywanym od wieków polu węgierskiej pieśni ludowej. Bartókowskie rośliny zapuściły korzenie głęboko, rozsadziły ukryte w podglebiu skały, rozkwitły bogactwem oryginalnego języka harmonicznego, który równie dobitnie oddaje zgrozę Judyty i udrękę księcia Sinobrodego, jak okrucieństwo alfonsów maltretujących chińskiego mandaryna, trzymanego przy życiu pożądaniem do pięknej ulicznicy
Siła
Ziemia się zestarzała. Zaczęła rodzić w bólach, płakać po swoich kochankach, po utraconych płodach swojej namiętności, po znojnych, lecz pięknych w swej prostocie latach, kiedy groch zawsze kiełkował w spęczniałej bruździe, pszczoły niezmiennie budziły się w swoich ulach, a bociany wracały nieomylnie do naprawionych, wypełnionych obrzędowym ciastem gniazd. A mimo to wciąż otwiera łono i wabi swoją tajemnicą twórców, którzy pragną ją przysunąć i przytrzymać w Otwartym swojego świata. I często – nasyciwszy się ich miłością – zostawia ich bezbronnych, zdezorientowanych, nieświadomych, skąd wzięło się ich natchnienie i dlaczego ich opuściło, znalazłszy drogę w inne rejony.
Alexander von Zemlinsky.
Na przykład pod dach zamku Gabriela Brankovicia, jednego z bohaterów Budowniczego ruin, już to prześmiewczej, już to śmiertelnie poważnej powieści szkatułkowej niedawno zmarłego austriackiego pisarza Herberta Rosendorfera. Branković okazał się wampirem spragnionym duchowej nieśmiertelności, a jego ofiarą padł młody genialny kompozytor Feliks Abegg:
„Chociaż zmęczony jazdą konną, Feliks tej nocy rozpoczął pisanie utworu na chór pod tytułem Modlitwa godzin do wiersza Rajmunda Bergera, który w krótkich strofach opisuje miejsca zatrzymania się lelka, od godziny dziewiątej aż do dziewiątej. Pierwsza strofa
O godzinie dziewiątej
O, Babilonie, ty wieżo zuchwała,
Dokąd cię Boża wichura porwała!
śpiewana unisono przez cały chór, w melodii pozornie prostej jak chorał. W następnych strofach głosy rozdzielały się coraz bardziej w pomysłowych i kunsztownych zwrotach. Dzięki inwersji, cofaniu się i wielorakim spleceniom głosy potęgowały się do kobierca w kontrapunkcie, a którego – jakby przypadkowo – w określonych punktach styku głosów niby z kunsztownie umieszczonych węzłów wynurzał się obraz dziwnej melodii, melodii, której właściwie żaden głos nie śpiewał, żaden śpiewak nie był świadom, jakby pojawiała się z ręki wyższego twórcy, aby
O godzinie pierwszej
Nad wieżą ton spiżowy dźwięczy
Ten jeden raz i nigdy więcej…
powrócić do wielkiego unisono, które znów stopniowo z biegiem godzin ubożało i wyzwolone rozwiązywało się w Godzinie dziewiątej:
Pokuty noc Bożego Syna
Już przecierpiana na Golgocie.
W gorzkich ranach, w krwawym pocie
Spełniła się godzina…
Utwór ten Feliks już od dawna przemyślał, podczas dalekich eskapad konnych w głowie dokomponował do końca z wszystkimi finezjami szlachetnej gry kontrapunktu i zachował w głębi swej niewiarygodnej pamięci, aby go tej nocy przenieść na papier, nie przeczuwając, że ktoś inny już tego samego dokonał.
Znów szalał föhn i szarpał wysokimi okiennicami. Feliks pisząc zasiedział się długo przy stole. Wtem zaczęło mu się zdawać, że również tej nocy jedna z okiennic obluzowała się z zaczepu. Podszedł do okna. Na dworze – zbocze opadało stromo w dół, a wierzchołki ostatnich śmiałych świerków nie sięgały nawet do przewieszki skalnej – na dworze na wąskim gzymsie siedział Branković. Zaledwie Feliks zdążył jednym szarpnięciem otworzyć okno, profesor, jak wiewiórka, głową naprzód na czworakach zbiegł w przepaść. Feliks dostrzegł jeszcze, że zniknął w siedmiobocznym wykuszu…
Następnego ranka Abegg, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, co się działo dalej, odnalazł się w swoim łóżku. Manuskrypt leżał na stole, podobnym, lecz jednak cudzym pismem, czysto dopisany do końca”. (Przeł. Erwin Herbert)
***
Wniosek? Wsłuchując się w szept otwartej marcowej ziemi, trzeba się mieć na baczności. Czasem jej tajemnice kryją się zbyt głęboko. Wystarczy chwila nieuwagi, a zamknie się nad lekkomyślnym twórcą i ze starczej złośliwości zdradzi sekret komu innemu. Podziwiam ziemię i kocham muzykę, która płynie z głębi jej przedwiecznych trzewi. Tylko czasem trochę się jej boję.