Rocznica klęski powstania warszawskiego minęła trzy dni temu, od rocznicy tragicznej śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego upłynęły dwa miesiące i jeden dzień. Dokładnie 14 października przejdą dwa miesiące, odkąd zabrakło Ewy Demarczyk. Pisałam o niej już dawno – tekst ukazał się w październikowym numerze „Zwierciadła” i po pewnym czasie trafi także do sieci. Za zgodą Redakcji publikuję go wcześniej na swojej stronie, mając na uwadze, że nakład papierowy miesięcznika wkrótce się wyczerpie. Pamiętajmy o Demarczyk – nie tylko w pogodę i w babie lato.
***
Wycofała się tak dawno, że po jej śmierci dziennikarze zaczęli gorączkowo przetrząsać archiwa, usiłując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni wystąpiła przed publicznością. W Teatrze Wielkim w Poznaniu w 1999 roku? A może jednak później – w Bochni, w Krakowie, w Gdańsku, w Kaliszu? Komu udzieliła ostatniego wywiadu przed kamerą? Edwardowi Miszczakowi, który w 1998 roku został dyrektorem programowym TVN, czy Ninie Terentiew, która gościła ją w swoich „Zwierzeniach kontrolowanych” dla telewizyjnej Dwójki? Schowała się przed ludźmi prawie dwadzieścia lat temu. Przepadła jak kamień w wodę. Ktoś ponoć wypatrzył czarnego kota w oknie jej domu w Wieliczce. Ktoś się zarzekał, że widział ją w bramie krakowskiej kamienicy, w której się wychowała. A dom zarastał chwastami. Mieszkanie patrzyło pustym wzrokiem zza niemytych szyb – w głąb ulicy Wróblewskiego. Po mieście krążyły plotki. Że wyjechała. Że uczy gdzieś śpiewu, w Paryżu albo Tel Awiwie. Że do Krakowa już nie wróci. A może jednak tkwi w którejś z tych wymarłych ruin? Czyżby straciła głos? Walczyła z twórczą niemocą, chorobą, uzależnieniem? Zdziwaczała na dobre?
Wróciła dopiero, kiedy umarła. W mediach społecznościowych zaroiło się od wspomnień, podziękowań i wyrzutów, na światło dzienne wyszły dziesiątki nieznanych fotografii i nigdy niepublikowanych nagrań. Ujawniły się długo tłumione emocje, odmienne w każdym pokoleniu: tęsknota za utraconą młodością i podszyty rozczarowaniem żal wśród jej rówieśników, dojmujące poczucie straty wśród ludzi, którzy wychowali się na jej sztuce, definitywnie niezaspokojona ciekawość młodych, którzy nie mieli szczęścia zetknąć się z nią na żywo.
Fot. Wojciech Plewiński
W dzieciństwie nie potrafiłam sobie wyobrazić Ewy Demarczyk inaczej niż w czerni i bieli. Była dla mnie istotą nie z tego świata: pojawiającą się na ekranie telewizora niczym demon o bladej twarzy, zaklętą w głos, którego nie dało się z niczym pomylić, sączącą mi w uszy słowa, których nie rozumiałam, bałam się panicznie, a mimo to chłonęłam je jak w transie. Współczułam zbrodniarzowi, który łzą zapłacze, cieszyłam się w duchu, że ślepy żebrak znajdzie pracę, wzdrygałam się na samą myśl o marzeniach, po których trupy biegną. Nie byłam odosobniona w tych strachach i fascynacjach. Z rozmów nazajutrz po śmierci Demarczyk wyszło na jaw, że większość dzieci z pokolenia lat sześćdziesiątych płakało nad kulawymi psami i nieprzydatnymi sosnami z Takiego pejzażu. Obraz powstania warszawskiego na zawsze zrósł nam się ze szkłem bolesnym i czaszkami białymi na płonących łąkach krwi. Nie wiedzieliśmy jeszcze, kto to Schmidt, Baczyński i Leśmian, ale już nas przejmował nieboszczyk, co ciemność oglądał. Demarczyk przygotowała nas bezwiednie na odbiór poezji.
Jak się okazało, pierwsi dorośli odbiorcy jej śpiewu przeżywali podobne lęki i zachwyty. Z jednej strony narzekali na udziwnione teksty – z drugiej uszu i oczu nie mogli oderwać od tego zjawiska, powtarzali, że to cud, że to się nie dzieje i dziać nie może. Nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że w ich przytomności rodzi się całkiem nowy gatunek sztuki. Nie mogli przewidzieć, że jego twórczyni postawi wszystko na jedną kartę – a kiedy przegra, po prostu zniknie z tego świata.
Angelika Kuźniak i Ewelina Karpacz-Oboładze, autorki wydanego w 2015 roku Czarnego Anioła, próbowały objaśnić tajemnicę Demarczyk na podstawie wspomnień przyjaciół i współpracowników, konfrontując je z garścią znanych faktów z życia pieśniarki. Z przedwojennego zdjęcia jej rodziców wywnioskowały, że „jest podobna do mamy”. Ciekawe, czy udało im się dotrzeć do portretu Leonarda Demarczyka, ojca Ewy – dłuta Konstantego Laszczki, „polskiego Rodina” , którego na tyle zaintrygowała fizjonomia studenta, że wyrzeźbił jego podobiznę w lipowym drewnie. W nieśmiałej twarzy przedwcześnie postarzałego dwudziestolatka rysują się usta skrzywione identycznym jak u córki grymasem. Po nim odziedziczyła też głos – jak wyznała w wywiadzie z Bohdanem Gadomskim, „o niepowtarzalnym dramatycznym brzmieniu”. Niewykluczone, że w swoim legendarnym perfekcjonizmie chciała złożyć hołd niespełnionym ambicjom Leonarda, którego karierę pokrzyżowała wojna. Gry na fortepianie uczyła się od dziecka. Po maturze oblała egzamin na architekturę. Zawzięła się i za rok spróbowała powtórnie, tym razem z powodzeniem, już jako studentka Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. Wtedy właśnie związała się z kabaretem krakowskiej Akademii Medycznej „Cyrulik”. W lutym 1961 roku po raz pierwszy wystąpiła przed publicznością i z miejsca zrobiła furorę. Koledzy namówili ją do kolejnej zmiany planów. Zdała do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, aczkolwiek z wynikiem, który wprawia dziś w osłupienie. Na karcie egzaminacyjnej odnotowano: „warunki zewnętrzne – dostateczne; dykcja – minus dostatecznie; głos – dobry; wyrazistość – dostateczna”. W październiku pochowała ojca, zmarłego w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat. Zamknęła się w sobie, zacisnęła pięści i poszła dalej.
Ze Zbigniewem Wodeckim i Jackiem Brzyckim. Fot. Ryszard Kośmiński
Wieści o wyjątkowej dziewczynie od „Cyrulika” dotarły wkrótce do Piwnicy pod Baranami. W czerwcu 1962 roku Demarczyk zadebiutowała w kabarecie Piotra Skrzyneckiego – między innymi piosenką Czarne anioły do tekstu Wiesława Dymnego, z muzyką Zygmunta Koniecznego. Publiczność oniemiała z wrażenia. Nierozłączny odtąd tandem Demarczyk/Konieczny rozsławił Piwnicę na cały kraj. W roku 1963 stał się odkryciem I Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Zgarnęli wszystko: Piwnica pod Baranami dostała nagrodę zespołową, Konieczny – nagrodę specjalną za skomponowanie i aranżację Karuzeli z madonnami do wiersza Mirona Białoszewskiego, Takiego pejzażu do słów Andrzeja Schmidta i Czarnych aniołów, Demarczyk wyjechała z laurem za najlepsze wykonanie piosenki „estradowo-artystycznej” i skuterem Lambretta Tv 175, którym zadawała później szyku na ulicach Krakowa. Skrzynecki cieszył się po występach Demarczyk w Warszawie, że musi być dobrze, skoro Gomułkowa płacze. W ramach III Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie zorganizowano pieśniarce osobny recital, który przyprawił o paroksyzm zachwytu Brunona Coquatrixa, dyrektora paryskiej Sali Olympia. Legendarny impresario miał ponoć dostrzec w Demarczyk następczynię Edith Piaf i proponować jej kontrakt na kolanach. Odmówiła, wymawiając się zamiarem ukończenia studiów aktorskich w terminie. Złośliwi szeptali, że wystraszyła się wielkiego świata. Zawistni – że zadarła nosa, przedkładając swoje fanaberie nad karierę międzynarodową.
Pod wieloma względami był to najlepszy czas w jej życiu. Jowialny, tryskający poczuciem humoru Konieczny podsuwał nieśmiałej, zdystansowanej Demarczyk wiersze, które i tak kochała. Pisał do nich muzykę, która idealnie współgrała z jej głosem i osobowością. Po krakowskich występach cała Piwnica pod Baranami zwalała się do mieszkania przy Wróblewskiego, ucztując do białego rana w towarzystwie Ewy, jej siostry Lucyny oraz matki Janiny, z zawodu krawcowej, która między jedną a drugą dokładką zdejmowała miary z dziewczyn, by później obszywać je w modne sukienki. Wśród tych birbanckich szaleństw tliło się jednak zarzewie konfliktu. Kompozytor zaczął się skarżyć na kaprysy pieśniarki, która w dążeniu do artystycznego celu stawała się coraz bardziej apodyktyczna. Nie uznawała żadnych kompromisów. Cyzelowała każdą frazę do upadłego. Nie osiągnąwszy zamierzonego efektu, potrafiła wyjść w środku próby i z hukiem zatrzasnąć za sobą drzwi.
Świat i tak się o nią upomniał. Po kolejnym sukcesie, na sopockim festiwalu w 1964 roku, zwieńczonym II nagrodą za wykonanie Grand Valse Brillante na motywach słynnego wiersza Juliana Tuwima (Maria Dąbrowska zanotowała wówczas w dzienniku, że „z tysięcy piosenkarzy i miliona piosenek słyszanych w życiu trwa w mym uchu i sercu zaledwie kilka nazwisk: Yvette Guilbert, Yves Montand, Edith Piaf, Paul Anka i ostatnio – nasza polska Ewa Demarczyk”), artystka wystąpiła wreszcie w Olympii. Wkrótce potem święciła tryumfy w Szwajcarii, Belgii i Szwecji – za każdym razem w repertuarze złożonym wyłącznie z kompozycji Koniecznego, śpiewanych w ojczystym języku. Wszystko zdawało się przemawiać na korzyść teorii, że poezja w wykonaniu Demarczyk tłumaczy się sama, że jej sztuka stała się językiem uniwersalnym, muzyczno-aktorskim ekwiwalentem języka migowego.
Nowy rozdział w karierze Demarczyk otworzył się w roku 1966 – wraz z ukończeniem studiów w PWST i ostatecznym zerwaniem współpracy z Zygmuntem Koniecznym. Próżno dociekać przyczyn tego rozstania: kompozytor podrwiwał, że poszło o piosenkę napisaną w niewygodnej tonacji. Nowym apostołem przesłania pieśniarki został świeżo zatrudniony w Piwnicy pod Baranami Andrzej Zarycki, późniejszy twórca Skrzypka Hercowicza do słów Osipa Mandelsztama i Na moście w Avignon z tekstem Baczyńskiego. Demarczyk ruszyła ze swoim „theatrum mundi”, jak nazwał go później reżyser i teatrolog Józef Opalski. Zaczęła tworzyć pamiętne spektakle jednej śpiewającej aktorki – ćwiczone do upadłego, zmuszające muzyków do skrajnej perfekcji, spychające ich w ciemność, z której wyłaniała się tylko twarz i dłonie nieruchomej jak posąg Demarczyk. Zawsze musiały być dwa fortepiany, obydwa czarne. Zawsze musiała być czarna podłoga, czego artystka dopilnowywała osobiście, jeżdżąc w trasy z belą stosownej tkaniny. Publiczność waliła na jej występy drzwiami i oknami. Ludzie płakali, z wrażenia zapominali oddychać, wybuchali burzą oklasków nieraz i pół minuty po wybrzmieniu ostatnich dźwięków. Zawsze domagali się bisów. Prawie nigdy ich nie dostawali. Demarczyk schodziła ze sceny wyczerpana do granic. Zdarzało jej się zemdleć w garderobie.
Z Lucjanem Kydryńskin. Fot. Krzysztof Świderski
Swoją pierwszą płytę solową – legendarny „czarny” krążek z piosenkami Koniecznego – nagrała dopiero w 1967 roku. Nie znosiła jej z całego serca, utrzymując, że realizatorzy sztucznie przyciemnili barwę jej głosu. Współpracę z Krzysztofem Komedą, która zaowocowała niezwykłą piosenką Z ręką na gardle, wykorzystaną w filmie Jerzego Skolimowskiego Bariera – puściła w niepamięć. W 1972 roku rozstała się z Piwnicą pod Baranami, cztery lata później zrywając ostatnie więzi ze słynnym krakowskim kabaretem. Ostatnim wydawnictwem płytowym w jej dorobku okazał się podwójny album z 1979 roku, nagrany podczas występów w warszawskim Teatrze Żydowskim. Wcześniej zarejestrowała płytę dla wytwórni Miełodia, przez wiele lat dostępną wyłącznie w Związku Radzieckim.
Już wtedy przestała sama za sobą nadążać. Dawała coraz mniej koncertów, nie poszerzała repertuaru, choć Zarycki pisał dla niej kolejne utwory. Wielbiciele drapieżnego, pełnego ekspresji śpiewu Demarczyk zwracali uwagę, że artystka miewa kłopoty z intonacją, nie trafia w wyższe dźwięki skali, jej głos matowieje i traci na intensywności. Godzili się z wolna ze zmierzchem ukochanej gwiazdy, wciąż mając nadzieję, że podzieli się swymi doświadczeniami z pokoleniem młodszych muzyków i roztoczy nad nimi opiekę.
Być może tak by się stało, gdyby Państwowy Teatr Muzyki i Poezji pod dyrekcją Ewy Demarczyk, powołany w 1986 roku przez władze Krakowa, okazał się czymś więcej niż pustym gestem urzędników. Legenda tych lat poległa w starciu z nową rzeczywistością. Nie radziła sobie z pozyskiwaniem funduszy od kapryśnych sponsorów, wikłała się w spory z rajcami, protestowała przeciwko niejasnym decyzjom prawnym, zmuszającym teatr do kolejnych, coraz bardziej uciążliwych przeprowadzek. Zabrakło przyjaciół. Zabrakło mądrego mediatora, który z jednej strony pomógłby artystce udźwignąć nieznośne brzemię sławy, z drugiej zaś – uzmysłowił decydentom, że pewnych wartości na pieniądze przełożyć się nie da. Teatr Ewy Demarczyk przestał istnieć w 2000 roku. Wkrótce potem przestała istnieć ona sama.
Nawet teraz, kiedy naprawdę umarła, nie cichną głosy o jej trudnym charakterze, potrzebie sprawowania kontroli, samowładztwie i braku szczęścia do mężczyzn. Niewiarygodny talent Ewy Demarczyk narósł na niej jak Leśmianowski garb. Wzięła go na barana i zgubiła drogę w pół drogi. Pozwólmy jej wreszcie odpocząć.