Baśń z dobrym i złym zakończeniem

Za kilka dni recenzja z Tristana w Bayreuth, później wrażenia z finałowych przesłuchań Konkursu Królowej Sonji w Oslo. Obiecuję też godnie pożegnać się z Józefem Kańskim, jednym z moich mistrzów w dawnej, nieodżałowanej ekipie „Ruchu Muzycznego”, który wspierał mnie do ostatnich dni swego pięknego życia. Tymczasem powróćmy do koncertu Orkiestry Filharmonii im. Leosza Janaczka w Ostrawie, 9 marca w siedzibie NOSPR w Katowicach, pod batutą Wasyla Synajskiego.

***

„Jestem baśń. Kto pójdzie za mną, powiodę go do lazurowych bajecznych krajów. Tu, z tych olbrzymich szczytów, po odwiecznych, mchem porosłych i liściem dawnych jesieni zawianych ścieżkach, zstąpimy na dół, tam, na słoneczne niwy słowiańskiego ludu. Znam głębie jego duszy, a w moim wnętrzu żywią jego sny pradawne. (…) Czarownym zawojem osłaniam dzieje wieków, zapadłych we mgle pamięci”.

Tak zaczyna się dramat, a właściwie „baśń słowacka w sześciu obrazach” Radúz a Mahulena Juliusa Zeyera, opublikowana w 1896 roku w praskim czasopiśmie „Květy”, a osiem lat później przełożona na polski przez Władysława Nawrockiego – poetę, tłumacza, później też redaktora tygodnika satyrycznego „Sowizdrzał”. Zeyer wówczas już nie żył. Zmarł przedwcześnie na serce, w wieku niespełna sześćdziesięciu lat. Miriam, czyli Zenon Przesmycki, nie bez racji uważał go za jednego z najwybitniejszych czeskich poetów XIX-wiecznych. „Bogacz barw, plastyk niezrównany, mag prawdziwy nastrojów”, pisał o swoim przyjacielu i mentorze, którego pisma zdążył wydać jeszcze przed jego śmiercią, we własnym przekładzie, w dwóch opasłych tomach, liczących w sumie prawie tysiąc stron. Twórczość Zeyera – niezwykle oryginalna, płynąca pod prąd większości nurtów literackich epoki – cieszyła się ogromną popularnością wśród przedstawicieli drugiego pokolenia Młodej Polski.

To jednak rodacy odkryli jej wybitny potencjał narracyjno-muzyczny. Janaczek już w 1887 roku zaprosił Zeyera do współpracy jako librecistę przy swej pierwszej operze Šárka. Dziesięć lat później Josef Suk skomponował muzykę teatralną do Raduza i Mahuleny – przed premierą sztuki w praskim Národním divadle w 1898 roku, w reżyserii Jakuba Seiferta i scenografii Karela Ludvíka Klusáčka. Sceniczna baśń, w której Zeyer połączył słowackie podania ludowe z motywami zaczerpniętymi z sanskryckiego dramatu Kalidasy Śākuntala i wysnuł z nich czarodziejską opowieść o miłości dwojga mieszkańców zwaśnionych królestw, zauroczyła go do tego stopnia, że rok później ułożył oprawę muzyczną spektaklu w czteroczęściową suitę orkiestrową Pohádka (Baśń).

Josef Suk, lata dwudzieste XX wieku.

Pracę nad utworem rozpoczął we wrześniu 1899 w Křečovicach, zakończył pół roku później w Amsterdamie, w trakcie kolejnej podróży koncertowej z Kwartetem Czeskim. Prawykonanie odbyło się w lutym 1901 roku w praskim Rudolfinum, pod batutą Oskara Nedbala, altowiolisty Kwartetu. Dworzak nie posiadał się z zachwytu. Nazwał Pohádkę muzyką wprost z nieba. Suk odpowiedział skromnie: „Melodie płyną z głębi mego serca. A instrumentacja? Ona jest jak ten czarowny zawój z prologu do sztuki”.

Mahler kończył pracę nad swą I Symfonią w tym samym czasie, kiedy Janaczek stawiał ostatnie kreski taktowe w partyturze Šárki. Miał wówczas dwadzieścia osiem lat. Dwa lata wcześniej objął posadę drugiego dyrygenta Opery w Lipsku, dla której porzucił stanowisko dyrektora muzycznego Königliche Hoftheater w Kassel. To właśnie w Kassel Mahler przygotował – z niemałym sukcesem – premierę swego ukochanego Wolnego strzelca, co nie uszło uwagi stacjonującego w Lipsku kapitana Karla von Webera, wnuka Carla Marii. Oficer, w tonie nie znoszącym sprzeciwu, zlecił młodemu kapelmistrzowi dokończenie Die Drei Pintos, opery komicznej swego dziadka. Mahler przystał z ochotą i odtąd często gościł w domu kapitana. Z początku po to, by konsultować z nim postępy prac nad rekonstrukcją dzieła. Później – z całkiem innych powodów, które same przez się mogłyby posłużyć za kanwę operowego libretta.

Otóż Mahler zakochał się na zabój – i z wzajemnością – w Marion von Weber, starszej o cztery lata żonie oficera i matce trojga jego dzieci. Niespecjalnie kryli się ze swą miłością: Gustaw zakradał się ponoć do domu Weberów po nocach i odgrywał na fortepianie fragmenty nowego utworu, komponowanego z myślą o ukochanej. Wreszcie obydwoje zaplanowali ucieczkę. Według jednej wersji Mahler został sam na peronie z dwoma biletami, bo Marion w ostatniej chwili się rozmyśliła. Według drugiej – zazdrosny mąż wpadł za nimi do pociągu i zaczął strzelać w zagłówki siedzeń, co skończyło się interwencją pielęgniarzy z miejscowego szpitala psychiatrycznego.

Moritz von Schwind, drzeworyt Wie die Thiere den Jäger begraben (1850), domniemana inspiracja marsza żałobnego z I Symfonii Mahlera.

Jakkolwiek było, niefortunny romans zaowocował symfonią, którą Bruno Walter nazywał potem Mahlerowskim Werterem. Wersja pierwotna, chłodno przyjęta przez publiczność Pesti Vigadó w Budapeszcie (dokąd Mahler wyniósł się albo w następstwie skandalu, albo po kłótni z dyrektorem lipskiej Opery), miała jeszcze formę dwuczłonowego poematu symfonicznego: w skład pierwszego członu, zatytułowanego Z młodzieńczych dni, weszły pierwsze dwie części z wersji ostatecznej, przedzielone usuniętym z czasem Allegro Blumine (Kwitnienie); w skład drugiego, Komedia ludzka, późniejsze części trzecia i czwarta. Przygotowując się do niemieckiej premiery dzieła w Hamburgu, w roku 1893, Mahler zapowiedział je jako „poemat dźwiękowy w formie symfonii” i opatrzył programem nawiązującym do Tytana, powieści Jeana Paula, niemieckiego prekursora romantyzmu, który w modnej podówczas konwencji Bildungsroman opisał perypetie młodego człowieka odkrywającego swą nieznaną przeszłość, znajdującego idealną wybrankę i na koniec obejmującego tron niewielkiego księstwa. Przed czwartym z kolei wykonaniem, tym razem w Berlinie, w roku 1896, Mahler usunął z utworu Blumine, zrezygnował też z programu literackiego oraz tytułu Tytan. Kompozycja zyskała swą ostateczną, czteroczęściową postać.

Został jednak kipiący tygiel muzycznych idei, cytatów, autocytatów i kryptocytatów, za których sprawą I Symfonia do dziś uchodzi za jedno z najoryginalniejszych, a zarazem najbardziej niejednorodnych stylistycznie dzieł Mahlera. W części pierwszej i w wolnym odcinku części trzeciej pojawiają się nawiązania do Lieder eines fahrenden Gesellen: nawiasem mówiąc, pamiątki po jednej z poprzednich niespełnionych miłości kompozytora – do sopranistki Johanny Richter, którą poznał jeszcze w Kassel. W trzeciej części (Feierlich und gemessen, ohne zu schleppen) Mahler zmodulował popularną melodię Bruder Jakob (Panie Janie) do trybu molowego i rozwinął ją w technice kanonu w groteskowy marsz żałobny, w którym pobrzmiewają też echa starej żydowskiej piosenki, znanej dziś w Izraelu pod tytułem Yamin u-Semol. W ostatniej, czwartej części Symfonia dantejska Liszta ściera się bezlitośnie z Wagnerowskim Parsifalem.

Ta miłość nie mogła się dobrze skończyć. Nie każda baśń prowadzi bohaterów do ołtarza.

Jest, gdzie było

Tym razem się zagapiłam. Wydawało mi się, że tekst o płonących i odradzających się z popiołów teatrach weneckich – oraz o innych sekretach tych niezwykłych miejsc – ukaże się dopiero dziś, tymczasem poszedł w poprzednim numerze „Tygodnika Powszechnego”. Kto czytał, ten wie. Kto się zagapił podobnie jak ja, wciąż ma szansę nadrobić zaległości, zaglądając na stronę internetową czasopisma. Świat nadal płonie, a ja ciągle mam nadzieję, że znów się odrodzi niczym Feniks. Oby za naszego życia i naszej pamięci. Zapraszam do lektury.

Jest, gdzie było

Max Shoots at the Eagle, Semele Loves the Eagle

During operatic holidays I no longer feel like discovering new lands. I prefer to return to places that bring back good memories: to trips to tried and tested theatres, to favourite works featuring reliable singers. So I planned both my July trips to Germany well in advance. My pretext for going to Dresden was Günther Groissböck’s appearance in the role of the demonic Caspar in Weber’s Der Freischütz – a little over a year after Kirill Serebrennikov’s bizarre and not entirely successful staging of the opera at Amsterdam’s De Nationale Opera with Groissböck in the cast. I travelled to Munich – unlike some of my colleagues who went there to see the new production of Semele directed by Claus Guth primarily because of Jakub Józef Orliński in the role of Athamas – to hear Jupiter as portrayed by Michael Spyres and to compare his interpretation with Jeremy Ovenden’s recent performance at the Göttingen Handel Festival.

I’ve written so much recently about Der Freischütz – admired not only by Chopin, but also by the young Zygmunt Krasiński, who reported to his father after the Warsaw premiere that the piece was “full of ghosts, monsters, bats, thunders, etc., etc., very much in the Romantic taste” – that I’ll get straight to the point. I saw the thirty-fifth performance of the staging, which has been in Dresden’s Semperoper repertoire for over eight years. Responsible for the direction is the Dresden-born countertenor Axel Köhler, who first tried his hand at the directing in 2000, thirteen years after making his debut in the part of Eustazio in Rinaldo, on the stage of the Staatstheater Halle. Since then he has directed more than fifty productions, while continuing his singing career and achieving notable successes as a teacher. His Freischütz gets rave reviews after each revival. This is hardly surprising – in a seemingly traditional production Köhler has managed to successfully move the action from the times of the Thirty Years’ War to a decidedly more recent period, with a conflict lurking somewhere in the distance, a conflict that only in the scene of the casting of bullets in Wolf’s Glen begins to evoke irresistible associations with the Second World War. However, there is no “for dummies” approach; instead there are monsters and thunders, there is a lot of laughter, even more emotion, and in the finale there is bright hope for redemption. Most significantly, however, Köhler – in perfect collaboration with the set designer Arne Walther and lighting director Fabio Antoci – has created a space that is extremely friendly to the singers, giving them not only vocal freedom, but also an opportunity to consciously use the tools of acting expression.

Der Freischütz, Dresden, 2015. Sara Jakubiak (Agathe) and Christina Landshamer (Ännchen). Photo: Matthias Creutziger

Such a clear and carefully thought-out concept facilitates the appreciation of the musical qualities of the production. The 2015 premiere was prepared by Christian Thielemann, who contributed to the subsequent success of the staging recorded on DVD. This season Antonello Manacorda took over the baton, leading the soloists and ensembles with a decidedly lighter hand, with verve, but not too excessive tempi, and above all with extraordinary attention to the variety of orchestral colours, emphasising the masterful dramatic structure of the work. He also had at his disposal a very even cast, the weakest link of which was, I regret to say, Groissböck, who sang forcefully, with intonationally uncertain phrasing, on the verge of audibility in the lower register and with an ugly, dull sound at the top of the range. Judging from the Austrian artist’s recent performances, his voice is beginning to betray the first signs of fatigue. Perhaps this could be remedied, for example by a more prudent choice of roles: the part of Caspar, however, requires a different kind of bass, with a bigger volume and more demonic colour. A much better impression was made by Stanislas de Barbeyrac as Max. He is a singer possessing the truest “French” lirico spinto tenor, with a beautiful golden tone and the makings of a great old-style dramatic voice. The only thing he could have done better in the Dresden performance was to have paced himself more wisely: after a very well sung Act I (excellent rendition of the aria “Durch die Wälder, durch die Auen”), he lacked energy in the Wolf’s Glen scene, but fortunately regained his form in the finale. Of the two performers of the main female roles, I was more impressed by Nikola Hillebrand (Ännchen), who has a warm, perfectly controlled, rich voice that may soon develop into a beautiful jugendlich dramatischer Sopran. The youthful freedom, especially at the upper end of the range, was somewhat lacking in Johanna van Oostrum’s singing, but the artist nevertheless managed to create a sympathetic and touching character of Agathe. Among the singers in the supporting roles, special mention goes to Sebastian Wartig, whose round, dignified baritone was a perfect match for the part of the good Prince Ottokar.

Der Freischütz, Dresden, 2015. Michael König (Max). Photo: Matthias Creutziger

Der Freischütz was played to a packed audience, as is usual in Dresden, where spectators celebrate every performance of this opera – starting in 1985, when it was presented during the inauguration of the Semperoper, rebuilt after the war. There was a slightly different atmosphere at the summer festival organised under the aegis of the Bayerische Staatsoper, which has grown to become one of the most important theatre and music events in Europe. It attracts music lovers and the curious from all over the world, and at the same time does not get in the way of the Bayreuth and Salzburg Festivals, which start a little later. The programme of this year’s Münchner Opernfestspiele included Handel’s Semele in a co-production with the Metropolitan Opera, where it will be presented in November 2024. In Munich it was staged at the Prinzregententheater, more than three times smaller than the Met and built in 1900–1901 after a design modelled on that of the Bayreuth Festspielhaus. This is especially true of the amphitheatre-like auditorium – the exterior of the theatre, designed by Max Littmann, is more reminiscent of Gottfried Semper’s earlier, historicising buildings. Originally conceived as a Wagnerian theatre and opened with a production of Die Meistersinger, today the building is home to the Theaterakademie August Everding and a second stage of the Bavarian Opera, hosting concerts as well as performances of Baroque, twentieth-century and contemporary operas.

In Semele, prepared for this year’s festival, Claus Guth again analyses the motivation and behaviour of his characters from the perspective of modern psychology. He transforms the story of the Theban princess into a tale of her desperate attempt to break free from the glitz of the world around her, to transcend her own boundaries, to reach regions where a frenzied pursuit of happiness may end in failure and bring even more suffering. Semele pierces the wall between reality and the unknown with a few axe blows. She finds herself transported from an ice-cold, blinding white to an equally blinding black of the land of the subconscious and myth. The two worlds begin to intermingle, squeezing into a space that is not their own. At one point the audience is no longer certain of whether it is Semele who is trying to worm her way into Jupiter’s good graces, or whether the god is invading her world and ruthlessly cornering her. Black feathers – symbolizing Jupiter’s eagle – ooze through cracks in the white walls and ceiling like a thick, sticky lava. A crystal chandelier from “this” world illuminates the thick, sticky darkness on “the other” side. In the lieto fine reality only seemingly comes together. The scene is shrouded in semi-darkness, Semele sits alone in a chair away from everyone, in a shaft of white light, clutching in her arms a bundle of cloth – hiding the void left by Dionysus or the child that never was.

As usual, Guth’s concept can be debated, but it is hard to deny its suggestiveness, achieved thanks to – apart from the director’s mastery of his craft – Ramses Siegel’s choreography and, above all, Michael Levine’s set design, phenomenally lit by Michael Bauer. It’s been a long time since I saw such fathomless black and such cool, polar white on stage, both softened by a number of significant intermediate hues. The few comic elements – including Orliński’s breakdancing act, widely commented on in the media – seemed like ghastly hallucinations against this background.

Semele, Munich, 2023. Brenda Rae (Semele) and Michael Spyres (Jupiter). Photo: Monika Rittershaus

The musical assessment of the performance will not be so easy. First, this is because of the participation of regular Bayerische Staatsorchester musicians, whom even Gianluca Capuano was unable to inspire to play stylishly, with both the tone colour and clarity of Handel’s texture suffering as a result. I also have to admit that I was annoyed by the basso continuo group playing its part in the manner of a folk or janissary band, which I can tolerate only in Jordi Savall’s old recordings. Secondly – because of the decision to cast Brenda Rae in the title role. Rae’s is a soprano with a puny volume, excessively wide vibrato and a coloratura technique that leaves a lot to be desired. Fortunately, Rae made up for this with her excellent acting, for which the audience rewarded her with a true storm of applause.

The other soloists were at least fine, although there were no revelations. Michael Spyres as Jupiter outclassed Ovenden from the Göttingen Semele in every respect, singing with a tenor beautifully open at the top, seductively deep in the lower register, improvising very stylishly as much as he could – but I have the impression that this excellent singer is still looking for a métier for himself after the inevitable evolution of his voice towards spinto. Let’s hope he doesn’t lose his way in this search, being fully aware that the bravura roles in French grand opera are slowly beginning to elude him. The roles of Juno and Ino this time went to two singers, Emily d’Angelo and Nadezhda Karyazina, respectively. It was probably the right decision: both singers have magnificent, dense mezzo-sopranos with a truly contralto low register. However, they lack the ability to differentiate their interpretations – although in this respect Karyazina, who is almost a decade older, still compares favourably with her colleague. Philippe Sly, cast in the dual role of Cadmus and Somnus (the short role of the High Priest was sung by Milan Siljanov), impressed me particularly with his sensitive portrayal of Semele’s father.

Semele, Munich, 2023. Final scene. Photo: Monika Rittershaus

I have left Jakub Józef Orlinski for last, as his participation in this production involved not only daring directorial ideas, but also interesting musical solutions. Let’s start with the fact that Handel wrote the part of Athamas for a tenor, then rewrote it for the first performer, the countertenor Daniel Sullivan (who did not sing in falsetto, but in his own natural voice, with the full alto range). In addition, Handel removed the soprano part of Cupid in its entirety even before the premiere of the work. In modern productions the character of Cupid is often brought back – primarily for the heavenly beautiful aria “Come Zephyrs, come” – sometimes combined with the role of Iris. In Munich Orliński sang the role of Athamas in a truncated version, but in Act II got Cupid’s aria, which was transposed down and which Guth very cleverly integrated into the dramaturgy of the staging. What was the result? Well, with his angelic, honeyed voice Orliński did much better with Cupid’s aria than with the role of Athamas, in which his light countertenor often disappeared in the lower register and did not reveal all the harmonics in the middle range. Whatever motivated the producers of the staging, they went for a Solomonic decision in allowing Orliński to develop his acting talent in the role of Athamas and showcase the best of his vocal technique in an aria intended for a different voice type. It’s a pity that this intelligent solution has not been honestly commented on by either the creators of the production or most critics.

All in all, however, there is nothing to argue about. Both the Dresden Der Freischütz and the Munich Semele gave me at least a brief respite from the usual blandness of the summer opera season, artificially hyped up by the media as a feast for music lovers and theatre enthusiasts. It’s good to return to tried and tested places. It is good to be able to enjoy art that does not offend anyone’s aesthetic sensibilities and openly invites discussion.

Translated by: Anna Kijak

Światłość w sierpniu

Właśnie się dowiedziałam – z książki, nad którą pracuję – że na Madagaskarze żyje ćma Hemiceratoides hieroglyphica, która wysysa słone łzy spod powiek śpiących ptaków. Poezja tego zdania jest równie mimowolna, jak i nieodparta. Nie jest to ani wiersz, ani fragment nowego libretta, ani wyimek z eseju literackiego. To najprawdziwsza prawda natury, ujęta w słowa przez pewnego brytyjskiego entomologa. I z taką prawdą jeszcze kilka dni poobcuję, nie na Madagaskarze, lecz nad jeziorem Majcz, o którym już kilka razy dla Państwa pisałam. Chwila wytchnienia od zgiełku, lecz także i pięknej muzyki. Czas spędzany pracowicie, ale nad czym innym niż zwykle. W towarzystwie wspaniałych ludzi i dwojga wspaniałych psów, które – jak sobie właśnie uświadomiłam – ucieleśniają mój ideał ludzkiego krytyka. Nie łaszą się, ale i nie gryzą. Nie ujadają po próżnicy i nie spoufalają się z każdym, kto rzuci kość i pogłaszcze. Są szczere, asertywne i dobrze im z oczu patrzy. Na razie pomilczę sobie z Ritą i Ziutkiem, jakże słusznie przezywanym czasem Ziutosławskim. Niedługo wrócę i znów porozmawiamy o muzyce. Śpijcie ostrożnie.

Fot. Dorota Kozińska

Maks do orła strzela, Semele go kocha

W operowe wakacje nie mam już ochoty odkrywać nowych lądów. Wolę wracać w miejsca, z którymi wiążą się dobre wspomnienia: wypraw do teatrów sprawdzonych, na ulubione dzieła, z udziałem niezawodnych śpiewaków. Obydwie lipcowe podróże do Niemiec zaplanowałam więc ze sporym wyprzedzeniem. Pretekstem, żeby wybrać się do Drezna, był występ Günthera Groissböcka w partii demonicznego Kaspara w Wolnym strzelcu Webera – nieco ponad rok po zrealizowanej z jego udziałem dziwacznej i nie do końca udanej inscenizacji opery przez Kiriłła Sieriebriennikowa w De Nationale Opera w Amsterdamie. Do Monachium, trochę na przekór kolegom po fachu, który pojechali na nowy spektakl Semele w reżyserii Clausa Gutha przede wszystkim ze względu na Jakuba Józefa Orlińskiego w roli Atamasa – żeby usłyszeć Jowisza w ujęciu Michaela Spyresa i porównać jego interpretację z niedawnym występem Jeremy’ego Ovendena na Festiwalu Händlowskim w Getyndze.

O „Frejszycu”, którym zachwycał się nie tylko Chopin, lecz i mały Zygmunt Krasiński, donosząc ojcu po warszawskiej premierze, że utwór jest „pełny duchów, strachów, niedopyrzów, gromów, etc., etc., bardzo w guście romantycznym”, pisałam ostatnio tak wiele, że od razu przejdę do rzeczy. Dotarłam na trzydzieste piąte z kolei przedstawienie inscenizacji, która nie spada z afisza drezdeńskiej Semperoper od ośmiu lat z okładem. Za stronę reżyserską odpowiada urodzony w Dreźnie kontratenor Axel Köhler, który po raz pierwszy spróbował swych sił w tym zawodzie w 2000 roku, trzynaście lat po debiucie w partii Eustazia w Rinaldzie, na deskach Staatstheater Halle. Od tamtej pory wyreżyserował ponad pięćdziesiąt produkcji, kontynuując zarazem karierę śpiewaczą i odnosząc wymierne sukcesy jako pedagog. Jego Wolny strzelec po każdym wznowieniu dostaje wyśmienite recenzje. Trudno się zresztą dziwić – w pozornie tradycyjnym spektaklu udało się Köhlerowi skutecznie przenieść akcję z czasów wojny trzydziestoletniej w zdecydowanie bliższą nam epokę, z czającym się gdzieś w oddali konfliktem, który dopiero w scenie odlewania kul w Wilczym Jarze zaczyna wzbudzać nieodparte skojarzenia z II wojną światową. Nie ma tu jednak żadnej łopatologii, są za to strachy i gromy, jest sporo śmiechu, jeszcze więcej wzruszeń, a w finale jasna nadzieja na odkupienie win. Co jednak najistotniejsze, Köhler – w idealnej współpracy ze scenografem Arne Waltherem i reżyserem świateł Fabiem Antocim – zaaranżował przestrzeń niezwykle przyjazną śpiewakom, zapewniając im nie tylko swobodę wokalną, ale też możliwość świadomego operowania narzędziami ekspresji aktorskiej.

Wolny strzelec w Dreźnie, 2015. Na zdjęciu Michael König jako Maks. Fot. Matthias Creutziger

W tak czystej i starannie przemyślanej koncepcji tym łatwiej docenić walory muzyczne wykonania. Premierę w 2015 roku przygotował Christian Thielemann, on też przyczynił się do późniejszego sukcesu inscenizacji zarejestrowanej na DVD. W tym sezonie za pulpitem dyrygenckim stanął Antonello Manacorda, prowadząc solistów i zespoły zdecydowanie lżejszą ręką, z werwą, lecz w nieprzesadnie wyśrubowanych tempach, przede wszystkim zaś z niesłychaną dbałością o zróżnicowanie barw orkiestrowych, podkreślającą mistrzowską strukturę dramaturgiczną utworu. Miał też do dyspozycji bardzo wyrównaną obsadę, której najsłabszym ogniwem – co stwierdzam z przykrością – okazał się Groissböck, śpiewający siłowo, niepewną intonacyjnie frazą, na pograniczu słyszalności w dolnym rejestrze i brzydkim, matowym dźwiękiem w górze skali. Sądząc z niedawnych występów austriackiego artysty, jego głos zaczyna zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia. Może dałoby się temu zaradzić, choćby przez rozważniejszy dobór ról: partia Kaspra wymaga jednak innego rodzaju basu, o rozleglejszym wolumenie i bardziej demonicznego w barwie. Znacznie lepsze wrażenie pozostawił Stanislas de Barbeyrac w roli Maksa – obdarzony najprawdziwszym „francuskim” tenorem lirico spinto, o przepięknej złocistej barwie i zadatkach na świetny głos dramatyczny w starym stylu. W drezdeńskim przedstawieniu mógł tylko nieco rozważniej gospodarować siłami: po bardzo dobrze zaśpiewanym I akcie (znakomita aria „Durch die Wälder, durch die Auen”) zabrakło mu energii w scenie w Wilczym Jarze, szczęśliwie jednak odzyskał formę w finale. Z dwóch wykonawczyń głównych partii kobiecych bardziej przypadła mi do gustu Nikola Hillebrand (Anusia), dysponująca ciepłym, pewnie prowadzonym, bogatym w alikwoty głosem, który wkrótce może się rozwinąć w piękny jugendlich dramatischer Sopran. Młodzieńczej swobody, zwłaszcza w górnym odcinku skali, nieco zabrakło w śpiewie Johanni van Oostrum, ale i tak udało jej się zbudować sympatyczną i wzruszającą postać Agaty. Wśród wykonawców drugoplanowych na szczególną wzmiankę zasłużył Sebastian Wartig, którego krągły, dostojny baryton idealnie korespondował z partią dobrego księcia Otokara.

Wolny strzelec w Dreźnie, 2015. Na zdjęciu Sara Jakubiak (Agata), Christina Landshamer (Anusia) i Michael König. Fot. Matthias Creutziger

Wolny strzelec szedł przy szczelnie zapełnionej widowni, jak zwykle w Dreźnie, gdzie publiczność celebruje każde wykonanie tej opery – począwszy od 1985 roku, gdy zabrzmiała na inaugurację odbudowanej po wojnie Semperoper. W nieco innej atmosferze przebiegał letni festiwal pod egidą Bayerische Staatsoper, który urósł do rangi jednej z najważniejszych imprez teatralno-muzycznych w Europie, ściąga melomanów i ciekawskich z całego świata, a przy tym nie wchodzi w paradę startującym nieco później festiwalom w Bayreuth i Salzburgu. W programie tegorocznych Münchner Opernfestspiele znalazła się między innymi Händlowska Semele, szykowana w koprodukcji z Metropolitan Opera, gdzie pojawi się w listopadzie 2024 roku. W Monachium wystawiono ją w przeszło trzykrotnie mniejszym Prinzregententheater, wzniesionym w latach 1900-1901 na wzór bayreuckiego Festspielhausu. Dotyczy to przede wszystkim amfiteatralnej widowni – zewnętrzna bryła teatru, zaprojektowanego przez Maksa Littmanna, przywodzi raczej na myśl wcześniejsze, historyzujące budowle Gottfrieda Sempera. Gmach, pomyślany pierwotnie jako teatr wagnerowski i otwarty przedstawieniem Śpiewaków norymberskich, jest dziś siedzibą Theaterakademie August Everding i sceną poboczną Opery Bawarskiej, goszczącą między innymi koncerty oraz przedstawienia oper barokowych, XX-wiecznych i współczesnych.

W przygotowanej na tegoroczny festiwal Semele Claus Guth znów analizuje motywację i zachowania swoich bohaterów z punktu widzenia współczesnej psychologii. Historię tebańskiej królewny przemienia w opowieść o rozpaczliwej próbie wyrwania się przez nią z blichtru otaczającego świata, przekroczenia własnych granic, dotarcia w rejony, gdzie opętańcza pogoń za szczęściem może skończyć się fiaskiem i przynieść jeszcze więcej cierpienia. Semele przebija ścianę między rzeczywistością a nieznanym kilkoma ciosami siekiery. Z zimnej jak lód, oślepiającej bieli trafia w równie oślepiającą czerń krainy podświadomości i mitu. Obydwa światy zaczynają się nawzajem przenikać, wciskać w nie swoją przestrzeń. Widz w pewnej chwili traci pewność, czy to Semele próbuje wprosić się w łaski Jowisza, czy też bóg wdziera się w jej świat i bezwzględnie ją osacza. Czarne pióra – symbolizujące Jowiszowego orła – sączą się przez pęknięcia w białych ścianach i suficie jak gęsta, lepka lawa. Kryształowy żyrandol z „tego” świata rozświetla gęstą, lepką ciemność po „tamtej” stronie. W lieto fine rzeczywistość tylko z pozoru się skleja. Scenę spowija półmrok, samotna Semele siedzi na krześle z dala od wszystkich, w snopie białego światła, ściskając w ramionach kłąb tkaniny – kryjącej pustkę po Dionizosie albo po dziecku, którego nigdy nie było.

Semele w Monachium, 2023. Emily d’Angelo (Juno) i Brenda Rae w roli tytułowej. Fot. Monika Rittershaus

Z koncepcją Gutha jak zwykle można dyskutować, trudno jej wszakże odmówić sugestywności, do której – poza mistrzostwem warsztatu reżysera – przyczyniła się także choreografia Ramsesa Sigla, przede wszystkim zaś scenografia Michaela Levine’a, fenomenalnie oświetlona przez Michaela Bauera. Dawno już nie widziałam na scenie tak przepastnej czerni i tak chłodnej, polarnej bieli, przełamanych mnóstwem znaczących odcieni pośrednich. Nieliczne elementy komediowe – włącznie z szeroko komentowaną w mediach breakdansową wstawką Orlińskiego – sprawiały na tym tle wrażenie upiornych halucynacji.

Z oceną muzyczną spektaklu nie pójdzie mi już tak łatwo. Po pierwsze, ze względu na udział w tym przedsięwzięciu regularnych muzyków Bayerische Staatsorchester, których nawet Gianluca Capuano nie był w stanie porwać do stylowej gry, na czym ucierpiały zarówno kolorystyka brzmienia, jak i przejrzystość Händlowskiej faktury. Nie ukrywam też, że zirytowała mnie grupa basso continuo, realizująca swą partię w folkowo-janczarskiej manierze, jaką toleruję wyłącznie w starych nagraniach Jordiego Savalla. Po drugie, z uwagi na decyzję o obsadzeniu w roli tytułowej Brendy Rae, dysponującej sopranem o nikłym wolumenie, zbyt szerokim wibrato i pozostawiającej bardzo wiele do życzenia technice koloraturowej. Na swoje szczęście Rae nadrabiała znakomitym aktorstwem, za co publiczność nagrodziła ją istną burzą oklasków.

Pozostali soliści sprawili się co najmniej dobrze, choć olśnień nie było. Michael Spyres w roli Jowisza pod każdym względem zdeklasował Ovendena z getyńskiej Semele, śpiewając tenorem pięknie otwartym w górze, uwodzicielsko głębokim w dole skali, improwizując ile wlezie i bardzo stylowo – mam jednak wrażenie, że ten doskonały śpiewak wciąż szuka swojego miejsca po nieuchronnej ewolucji głosu w stronę spinto. Oby się w tych poszukiwaniach nie zatracił, mając pełną świadomość, że droga do brawurowych partii w wielkiej operze francuskiej powoli się przed nim zamyka. Role Juno i Ino tym razem dostały się dwóm śpiewaczkom, odpowiednio Emily d’Angelo i Nadieżdzie Kariazinie. Była to chyba decyzja słuszna: obie dysponują wspaniałymi, gęstymi mezzosopranami z prawdziwie kontraltowym dołem. Brakuje im jednak umiejętności różnicowania swoich interpretacji – choć pod tym względem porównanie wciąż wypada na korzyść starszej o prawie dekadę Kariaziny. Philippe Sly, obsadzony w podwójnej roli Kadmusa i Somnusa (krótką partię Arcykapłana zaśpiewał Milan Siljanov), zachwycił mnie zwłaszcza wrażliwym ujęciem postaci ojca Semele.

Semele w Monachium, 2023. Jakub Józef Orliński (Atamas). Fot. Monika Rittershaus

Jakuba Józefa Orlińskiego zostawiłam sobie na koniec, jako że jego udział w tym przedstawieniu wiązał się nie tylko z brawurowymi pomysłami reżyserskimi, ale też ciekawymi rozwiązaniami w warstwie muzycznej. Zacznijmy od tego, że Händel napisał partię Atamasa na głos tenorowy, po czym przerobił ją z myślą o pierwszym wykonawcy, kontratenorze Danielu Sullivanie (który nie śpiewał falsetem, tylko własnym, naturalnym głosem, operującym pełną skalą altu). Przypomnijmy też, że sopranową partię Kupidyna Händel usunął w całości jeszcze przed premierą dzieła. We współczesnych wykonaniach często przywraca się postać Kupidyna – przede wszystkim z uwagi na niebiańsko piękną arię „Come Zephyrs, come” – czasem łącząc ją z rolą Iris. W Monachium Orliński zaśpiewał partię Atamasa w wersji okrojonej, za to w II akcie dostała mu się przetransponowana w dół aria Kupidyna, co Guth bardzo sprytnie wkomponował w dramaturgię inscenizacji. Co z tego wynikło? Otóż Orliński, ze swym anielskim, miodopłynnym głosem, znacznie lepiej poradził sobie z arią Kupidyna niż z właściwą partią Atamasa, w której jego lekki kontratenor często niknął w dole skali i nie wybrzmiewał pełnią alikwotów w średnicy. Jakiekolwiek pobudki rządziły realizatorami przedstawienia, wybrali wyjście salomonowe, pozwalające Orlińskiemu rozwinąć talent aktorski w roli Atamasa i zaprezentować najlepsze cechy warsztatu wokalnego w arii przeznaczonej na inny typ głosu. Szkoda tylko, że ten inteligentny zabieg nie został rzetelnie skomentowany ani przez twórców spektaklu, ani przez większość krytyków.

W sumie jednak nie ma o co kopii kruszyć. Zarówno drezdeński „Frejszyc”, jak i monachijska Semele pozwoliły mi choć na chwilę odetchnąć od miałkości letniego sezonu operowego, sztucznie pompowanego przez media do rangi święta melomanów i miłośników teatru. Dobrze wracać w sprawdzone miejsca. Dobrze cieszyć się sztuką, która nie obraża niczyich odczuć estetycznych i otwarcie zaprasza do dyskusji.

Wszystkie drogi do Werony

I jeszcze jeden tekst „ogórkowy” – z najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”. W Weronie nas jeszcze nie było, ale Upiór postanowił choć trochę przybliżyć Czytelnikom historię rzymskiego amfiteatru i festiwalu Arena di Verona, który właśnie odbywa się po raz setny: z obfitym udziałem polskich śpiewaków. W przyszłym tygodniu recenzja z Drezna i Monachium, w dalszej kolejności Tristan z Bayreuth, w minionym sezonie zaplanowany jako zapchajdziura w razie kłopotów logistycznych z nowym Ringiem, w tym roku schodzący ze sceny Festspielhausu po dwóch zaledwie przedstawieniach. Szkoda, ale o tym później. Na razie zapraszam do lektury całego numeru „TP”.

Wszystkie drogi do Werony

Zobaczyć Wenecję i odżyć

Podwójny, wakacyjny numer miesięcznika „Teatr” ukazał się już w wersji papierowej, a w nim między innymi obszerny wybór opowieści o starości (w tym rozmowa Henryka Mazurkiewicza z Weroniką Szczawińską, reżyserką Trąbki do słuchania na motywach książki Leonory Carrington we Wrocławskim Teatrze Współczesnym); wspomnienie Barbary Osterloff o Macieju Prusie; oraz recenzja Słownika tańca współczesnego pod redakcją Małgorzaty Leyko i Joanny Szymajdy – pióra Marcina Miętusa. A także mój felieton, w którym raz jeszcze wracam pamięcią do wiosennej Wenecji. Zapraszamy do lektury.

Zobaczyć Wenecję i odżyć