Gorzkie łzy na pustej scenie

I jeszcze raz o poznańskim Borysie Godunowie, moim zdaniem najlepszym spektaklu minionego sezonu operowego w Polsce. Od premiery nowej inscenizacji Iwana Wyrypajewa minęło już pięć miesięcy. Miejmy nadzieję, że wykonawcy zdążyli okrzepnąć; oby nigdy nie popadli w rutynę. Następne przedstawienia Borysa w marcu przyszłego roku. Warto. Jeśli ktoś jeszcze nie czuje się przekonany, zachęcam do lektury recenzji opublikowanej w listopadowym numerze „Teatru” – tym razem poświęconej wyłącznie koncepcji reżyserskiej Wyrypajewa.

https://teatr-pismo.pl/5793-gorzkie-lzy-na-pustej-scenie/

Cenzorek mistrza Rameau

Kto by pomyślał. Upiór stanął w obronie teatru reżyserskiego. No cóż, niezupełnie. Raczej w obronie wolności słowa, myśli i wyboru. Przeciwko ludziom, którzy próbują nam tę wolność ograniczać, korzystając choćby z narzędzi dostępnych na portalach społecznościowych. Trudno dyskutować o nowych pomysłach na inscenizowanie oper i innych dzieł teatru muzycznego, jeśli przedtem nie zdołamy się z nimi zapoznać. Trudno przekonywać do czyichkolwiek racji, jeśli cenzorzy po jednej stronie barykady ustawią świętoszkowatych hipokrytów, po drugiej zaś – wyuzdanych gorszycieli. A resztę z dyskusji wykluczą. O domorosłych stróżach moralności w felietonie, który ukazał się w październikowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Tak to już jest z ludźmi w zachwycie, że próbują się swym zapałem podzielić. Sama się często łapię na linkowaniu trzeciej z kolei recenzji spektaklu, na którym byłam i z którego wyszłam z uśmiechem szczęścia na twarzy. Nie zdziwiłam się więc znajomemu, który znalazł w sieci zapis przestawienia Les Indes galantes Rameau i postanowił podzielić się tym odkryciem na Facebooku. Do muzyki francuskiego mistrza baroku nikogo nie trzeba przekonywać, wykonawcy też przedni, inscenizacja wprawdzie w duchu teatru reżyserskiego, oparta jednak na niegłupim zamyśle, świetnie zrealizowana, chwilami szokująca, chwilami naprawdę zabawna, chwilami nieodparcie wzruszająca. Znam koncepcję włoskiej choreografki Laury Scozzi (spektakl został zresztą zarejestrowany na płycie DVD, którą można kupić bez trudu w dowolnym sklepie internetowym), poza tym miałam wtedy coś pilnego do załatwienia, więc tylko uśmiechnęłam się z sympatią i przełączyłam na inne okno.

Nazajutrz wyświetlił mi się post, że film z fragmentem Dzikich, czyli czwartego entrée tej rozkosznej opery-baletu, został ocenzurowany i usunięty ze strony znajomego, jako że naruszał standardy społeczności Facebooka. Najpierw westchnęłam, potem gorzko zaśmiałam się w kułak. Nie wczytawszy się w post dokładnie, wyszłam z założenia, że chodzi o sam początek tańca Fajki i Pokoju, w którym Strozzi przewidziała ciąg króciutkich etiud choreograficznych, składających się w historię przeciętnego zachodniego małżeństwa. Etiudki obrazują też specyficzną ewolucję życia seksualnego zaślubionej pary: począwszy od żarliwych uniesień w pozycji na jeźdźca, skończywszy na podziwianiu świeżo zakupionych gadżetów elektronicznych – przez każde z małżonków z osobna, na dwóch przeciwległych krańcach łóżka. No tak, znów ten kretyński automat, który nie przepuści ruchów frykcyjnych markowanych przez tancerzy, za to przegapi prawdziwy film pornograficzny. Ten sam, który zaproponował mi kiedyś oznaczenie znajomych na zdjęciu przedstawiającym stadko takinów – włochatych i rogatych ssaków himalajskich, dość blisko spokrewnionych z piżmowołem arktycznym. Żywi cenzorzy z pewnością odróżniliby spektakl teatralny od scenki sfilmowanej w tajskim burdelu telefonem komórkowym.

A może jednak nie…? W teatrach dzieje się ostatnio coraz dziwniej. Koleżanka próbowała niedawno bronić pewnej koncepcji reżyserskiej stwierdzeniem, że jeszcze nigdy nie widziała w operze tak dobrych projekcji filmowych. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy przyjdzie czas apologii pisarzy, którzy kazali złożyć swoje grafomańskie wynurzenia wyjątkowo atrakcyjnym krojem pisma. Albo krytyków, których niekompetentne recenzje zilustrowano szalenie wysmakowanymi zdjęciami. Po chwili uświadomiłam sobie, że ten czas już nadszedł i zrobiło mi się nieswojo. Z drugiej jednak strony – bez przesady. Przecież ci tancerze są ubrani po zęby i naprawdę tylko udają. Nie takie rzeczy dzieją się na polskich scenach. Jakiej trzeba hipokryzji, żeby zablokować pięciominutowy film z dwoma choreograficznymi wygłupami, po trzy sekundy każdy?

Fot. Opéra National de Bordeaux

Po kilku godzinach sytuacja zaczęła się dynamicznie rozwijać. Administratorzy Facebooka przesłali znajomemu wyjaśnienie: „Usuwamy materiały, które zastraszają innych lub propagują przemoc i wykorzystywanie seksualne. Obejmuje to pozyskiwanie materiałów o charakterze seksualnym, wszelkich treści nacechowanych seksualnie z udziałem osób niepełnoletnich, grożenie udostępnieniem intymnych zdjęć oraz oferty usług erotycznych. W stosownych przypadkach przekazujemy takie materiały organom ścigania”. Włos na głowie stanął mi dęba. Do kicia za taniec Fajki i Pokoju z Les Indes galantes Rameau? Znajomy nie pozostał dłużny. W kolejnym poście streścił Anonimowemu Cenzorowi libretto pechowej opery-baletu, dołączył recenzję spektaklu zamieszczoną na łamach „Le Nouvel Observateur”, w końcu zaś wyraził obawę, że niedługo na czarną listę trafi Maja naga Francisco Goi.

Doszedłszy do wniosku, że za tajemniczą blokadą filmu nie stoi ani automat, ani grupka amerykańskich cenzorów związanych z konserwatywnym odłamem dowolnej religii, tylko jakiś wyjątkowo uparty „życzliwy” – znajomy odesłał nas na stronę kolegi, gdzie film ponoć wisi w najlepsze i nikt nie zgłasza żadnych obiekcji. Sprawdziłam. Istotnie, jest. Lecz wcale nie jest to fragment, który podejrzewałam o sianie zgorszenia, tylko sama końcówka przedstawienia, wystylizowana przez Scozzi na powrót do Edenu. Wzruszająca, wysmakowana plastycznie scena z udziałem nagich tancerzy: płci obojga, młodych, dojrzałych i starych, kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży, siwowłosej kobiety z brzuchem obwisłym ze starości, jej łysego towarzysza i wysokiego chłopaka z włosami do pasa. Wszyscy piękni, wszyscy szczęśliwi, ze sceny emanują intymność, radość i spokój. Obejrzałam raz jeszcze. I po raz trzeci. Z narastającą satysfakcją, bynajmniej nie natury erotycznej.

Podobno u źródeł niespójności moralnej zawsze tkwią złe intencje, próba wprowadzenia maluczkich w błąd z zamiarem czerpania stąd własnych korzyści. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć świat, w którym nie wolno dzielić się z bliźnim obrazem rajskiej niewinności, za to do woli można go epatować wizerunkiem blondwłosego żołnierza, który broni chrześcijańskich wartości w Iraku okupowanym przez Państwo Islamskie (dla niezorientowanych: chodzi o najnowszą inscenizację Parsifala w Bayreuth)? Administratorzy Facebooka skrzętnie podsuwają odpowiedź: „Ograniczenia w zakresie udostępniania treści dotyczą również treści cyfrowych, chyba że są publikowane w celach edukacyjnych, humorystycznych lub satyrycznych”. Już rozumiem. Dopóki z opery robimy sobie jaja, wszystkie chwyty dozwolone.

Goplana w malinach

Gdyby był przy tym Kacper Miklaszewski, mój długoletni kolega redakcyjny i współtowarzysz z ławy sędziowskiej Trybunału Dwójki, powiedziałby, że znów padłam ofiarą kontrastu następczego. To pojęcie z zakresu psychologii poznawczej odnosi się przede wszystkim do wrażeń wzrokowych, ale nie tylko. Prościej rzecz ujmując: kiedy się usłyszy i zobaczy spektakl znakomity, zły spektakl wyda się jeszcze gorszy. Tym razem jednak miałam okazję skonfrontować swoje opinie z wrażeniami osób, którzy Billy’ego Budda nie widzieli, a ich oczy i uszy i tak zaprotestowały przeciwko gwałtowi na żywym ciele Goplany Żeleńskiego. O tym, jak zmarnowano okazję przywrócenia tego dzieła współczesnym melomanom – w krótkiej recenzji, opublikowanej w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Goplana w malinach

Let’s Make an Opera

Ten felieton, opublikowany we wrześniowym numerze „Muzyki w Mieście”, napisałam wkrótce po ogłoszeniu wyników referendum w sprawie Brexitu. Od tego czasu emocje opadły, ale poza tym niewiele się zmieniło. Autorytety odchodzą, politycy głupieją, ludzie wariują, świat pędzi naprzód jak samochód, z którego wyciekł płyn hamulcowy. Czy to znaczy, że nie ma już dla nas nadziei? Ależ wprost przeciwnie. To najlepsza pora, żeby wziąć sprawy we własne ręce. Odłączyć się od stada galopującego na zatracenie i zabrać się do roboty. Tylko i wyłącznie w dziedzinie, którą naprawdę kochamy, na której się znamy i która przynosi nam niekłamaną radość. Jeśli o mnie chodzi, zamierzam walczyć z idiotyzmem i okrucieństwem tego świata na swoim skromnym poletku operowym. Na razie słucham i piszę. Chętnie włączę się w inne działania, które zamiast zniszczyć – naprawią. Zamiast podzielić – złączą. Pomogą odetchnąć pełną piersią. Zróbmy sobie operę.

***

Niemcy z upodobaniem powtarzają sobie dowcip o polskiej odmianie triathlonu: pójść na basen piechotą, wrócić z basenu ukradzionym rowerem. Po całej Europie krąży dykteryjka o francuskim czołgu, który ma pięć biegów. Cztery wsteczne (zróżnicowanej prędkości, od najniższego à rebours, messieurs, poprzez retour! i merde!!, skończywszy na sacrebleu!!!) oraz jeden naprzód – na wypadek, gdyby wróg zaatakował od tyłu. Nasi krajanie mają własną wersję: bieg avant wrzuca się w sytuacji, kiedy przed Francuzami atakują Polacy i można się przy okazji załapać na medal za odwagę. Korsykanie są ponoć tak leniwi, że nawet tamtejsi druidzi kładą się pod drzewem i czekają, aż jemioła sama na nich spadnie (to akurat z Asteriksa).

Zdarzają się również sympatyczne stereotypy. Cały świat zajada się Mozartkugeln i przyjeżdża do Salzburga na wycieczkę śladami najwybitniejszego austriackiego kompozytora Wolfganga Amadeusza Mozarta. Mało kto wie, że Mozart bynajmniej nie uważał się za Austriaka – w przeciwieństwie do Franciszka Schuberta, którego z kolei wszyscy biorą za Niemca. Wystarczy napomknąć o muzyce irlandzkiej, a wszystkim gęba się śmieje od ucha do ucha. Starsi przekręcają słowa i fałszują melodię It’s a Long Way to Tipperary, młodsi przerzucają się tytułami albumów U2 i Cranberries. Co nie przeszkadza im w postrzeganiu Irlandczyków jako tępych, wiecznie pijanych pasterzy owiec, żywiących się kartoflami z kapustą i żeniących się z najbliższymi krewnymi. Włochy? Ach! Toskania, słońce, cyprysy, wino, spaghetti, pieśni neapolitańskie i oczywiście opera!

Projekcja Martina Firrella przed spektaklem Toski w Royal Opera House, 15 lipca 2007. Fot. ze zbiorów artysty

No właśnie, opera. Forma, która przyszła na świat w Italii i po dziś dzień jest nieodłącznym elementem włoskiej kultury. Która przyprawia o szybsze bicie serca tych samych ludzi, za którymi ciągnie się ponura fama krwiożerczych mafiosów, skorumpowanych do szpiku kości urzędników i sprzedajnych polityków. Sztuka – jak Włosi i ich historia – porywcza, pełna emocji, nieprawdopodobnych zwrotów i absurdalnych wyjść z sytuacji, które przeciętny Szwed zbyłby wzruszeniem ramion i rozstrzygnął nazajutrz, jak się porządnie wyśpi. A mimo to dziwnie powabna dla wszystkich Europejczyków: tchórzliwych ponoć Francuzów, sztywnych rzekomo Anglików i jakoby brutalnych Niemców. Przez setki lat szła szturmem przez nasz kontynent, zdobywała wciąż nowych wyznawców i oblekała się po drodze w miejscowe szaty. Wydała na świat liczne potomstwo, które w każdym kraju domagało się orkiestr w odrębnym składzie, innego sztafażu scenicznego i odmiennych wokalistów. Kiedy podbiła już cały świat i doczekała się proroków głoszących jej chwałę na falach radiowych, w telewizji, na płytach i w Internecie, stała się dobrem uniwersalnym. Równie niespójnym i obciążonym stereotypami, jak współczesna Europa, a mimo to niepodatnym na zakusy secesjonistów, którzy chcieliby wyrwać coś tylko dla siebie i urządzić własny, osobny teatr operowy.

Pewien londyńczyk wychowany w rodzinie włoskich imigrantów założył w brytyjskiej stolicy operę, do której publiczność wali jak w dym – przede wszystkim na mniej znane, wykonywane w międzynarodowej obsadzie arcydzieła kompozytorów z Italii. Michael Volpe – bo o nim właśnie mowa – przez całe życie obracał się w środowisku złożonym nie tylko z Brytonów z dziada pradziada, ale też potomków hiszpańskich, francuskich i greckich przybyszów. Z Opera Holland Park współpracują Polacy i Rosjanie, muzycy, reżyserzy i technicy sceniczni pochodzenia azjatyckiego i afrykańskiego. Jak to w Londynie. Jak to w Europie – wstrząsanej kryzysami gospodarczymi i politycznymi, zagrożonej widmem terroryzmu, bezradnej wobec fali uchodźców, wciąż jednak zdolnej do pięknych zrywów w imię obrony ponadczasowych wartości. Także kulturalnych. I oto pewnego dnia obudził się w kraju, który po czterdziestu z górą latach postanowił wystąpić z europejskiej wspólnoty i pójść własną drogą.

Tyle że nie bardzo wiadomo dokąd i po co, czemu Volpe dał wyraz w internetowym tekście, zakończonym znamiennym cytatem z Giordana Bruna: „Mając po swojej stronie szczęście, można działać bezmyślnie”. Angielski syn włoskiej imigrantki nagle stracił tożsamość i poczucie bezpieczeństwa we własnym kraju. Bezmyślnych populistów nagle opuściło szczęście. Wyspy Brytyjskie nawiedziło polityczne trzęsienie ziemi, którego wstrząsy wtórne dają się odczuć w całej Europie. I co teraz będzie? Jedni mówią: niedobrze musiało być z tą wspólnotą, skoro tak szybko się rozpadła. Drudzy w panice zwiastują kres naszej kultury, także muzycznej, kreśląc czarne scenariusze dla wirtuozów cofanych z granic i śpiewaków tracących kontrakty z powodu braku pozwoleń na pracę. Reszta czeka.

Ja też czekam. Niektóre sprawy wciąż się nie chcą rozstrzygnąć. Gdzieniegdzie jednak błyśnie iskierka nadziei. A to ktoś napisze na twitterze, że złagodził sobie kaca po referendum cudowną nową inscenizacją Wesela Figara, a to odpiszą z biura prasowego w Leeds, że zapraszają z otwartymi ramionami na premierę Billy’ego Budda. Przypominam sobie, ilu mecenasów obraziło się przez ostatnie czterysta lat na swoich podopiecznych, ile teatrów spłonęło, ilu kompozytorów poszło na wygnanie, ilu muzyków orkiestrowych zginęło w okopach. I wciąż się ten Feniks jakoś odradzał z popiołów.

Przedwczoraj moja znajoma z Berlina zamieściła na swojej stronie mapkę z trasą przelotu do Anglii, na festiwal operowy w Buxton. Oznajmiła radośnie, że jest gotowa na Brenter. Może właśnie tak trzeba? Odwrócić absurd? Zamiast się obruszać i wpadać w panikę, sfastrygować ten kontynent od drugiej strony? Mam wrażenie, że misja zjednoczenia Europy przechodzi właśnie w ręce ludzi kultury. Patrzę w przyszłość z nadzieją. Artyści już nieraz naprawiali śmiertelne błędy polityków.

Pamięć boleśnie odzyskana

Nasz trzydniowy pobyt w Jekaterynburgu z delegacją Instytutu Adama Mickiewicza – przy okazji rosyjskiej premiery Pasażerki Wajnberga – był pod wieloma względami wydarzeniem jak ze snu. Świetna muzyka, doskonałe wykonanie, kawał wstrząsającego, wyśmienicie zrobionego teatru: a oprócz tego bankiety, przemówienia, wizyty w nowo otwartym Centrum Jelcyna i Cerkwi na Krwi, wzniesionej niedawno na pamiątkę kaźni Romanowów. Obrazy, sytuacje i emocje zlewały się w jedno, przenikały niczym dwie rzeczywistości ze spektaklu w inscenizacji Thaddeusa Strassbergera, co celnie uchwycił Wojciech Grzędziński w swoim fotoreportażu opublikowanym na stronie Culture.pl. Mój obszerny tekst o operze wracającej do łask, o jej dotychczasowych wystawieniach i premierze w teatrze po drugiej stronie Uralu, ukazał się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”.

Uwolnienie opery

Strażnik mitu

Upiór obija się po świecie już dwa i pół tygodnia z okładem. Najpierw sprawozdawał z festiwalu Wratislavia Cantans, który zakończył się dlań występem wiolonczelisty Giovanniego Sollimy i chóru Le Mystère des Voix Bulgares (koncert z rodzaju tych, których recenzować nie należy, bo zarówno entuzjaści, jak przeciwnicy i tak wiedzą swoje, więc nie dadzą się nikomu przekonać), potem ruszył za Ural na rosyjską premierę Pasażerki Wajnberga (o której napisze w „Tygodniku Powszechnym”), wreszcie zjechał do Berlina (nie tylko na ostatnie dni MusikFest, ale o tym doniesie wkrótce na własnym podwórku).

Proponuję więc zmienić temat. W wakacyjnym numerze „Teatru” ukazał się mój szkic o wybitnym scenografie i reżyserze brytyjskim Antonym McDonaldzie. O jego Rusałce, wznowionej przez Scottish Opera w Glasgow, pisałam obszernie w kwietniu (Milczenie syren, tekst dostępny także w wersji angielskiej, pod tytułem The Silence of the Mermaids). McDonald jest twórcą kilku naprawdę legendarnych przedstawień, a przy tym człowiekiem świadomie unikającym rozgłosu. Być może dlatego większość polskich operomanów nie ma pojęcia o jego istnieniu – a szkoda. Warto nadrobić zaległości.

https://teatr-pismo.pl/5676-straznik-mitu/

Pan na dźwiękach i inni

Kolejne dwa koncerty Wratislavii za nami. O dość kontrowersyjnym wykonaniu Dziewiątej Beethovena pod batutą Giovanniego Antoniniego wspominałam już w poprzednim wpisie. Mimo upływu czasu wciąż nie mogę się przekonać do jego interpretacji – nie chodzi nawet o tempo (Albert Coates w nagraniu sprzed blisko stu lat też się uwinął z tą symfonią w godzinę), tylko o dziwne „uśrednienie” całego przebiegu narracji muzycznej pod względem wyrazowym. Z arcydzieła, które przynajmniej kilka razy powinno zwieść słuchacza na manowce, została fraszka-igraszka, zmierzająca tyleż beztrosko, co nieubłaganie do radosnego finału. Kammerorchester Basel stanęła na wysokości zadania wyznaczonego jej przez dyrygenta, trochę gorzej spisał się Chór NFM (zabrakło pełni i urody brzmienia, zwłaszcza w głosach żeńskich, szwankowała też dykcja), spośród solistów wyróżnił się baryton Thomas Bauer – jedyny, któremu w tym tempie i w tak rozplanowanej agogice udało się przebić do słuchaczy choćby z fragmentem Schillerowskiego tekstu. Pozostali członkowie kwartetu swoje partie raczej wyskandowali niż zaśpiewali, dodatkowo wzmagając wrażenie, że ta Dziewiąta pędzi przed siebie na złamanie karku, gubiąc po drodze mnóstwo istotnych szczegółów. Było to jednak wykonanie nadzwyczaj efektowne, przyjęte pierwszą na festiwalu gremialną owacją na stojąco. Entuzjazmu nie podzielam, ale go rozumiem.

Tymczasem na poniedziałkowym występie Philippe’a Jaroussky’ego z Ensemble Artaserse męczyłam się jak potępieniec. Nigdy nie przepadałam za subretkowym głosem francuskiego kontratenora ani za jednowymiarową, dość minoderyjną słodyczą jego interpretacji, muszę jednak przyznać, że techniką dysponował niezgorszą. We Wrocławiu usłyszeliśmy śpiew zmatowiały, niewyrównany w dole, ubogi w alikwoty i nieprecyzyjny w koloraturach. Głos zniszczony, zaniedbany, wyeksploatowany – płynący jednak z ust solisty, który w kręgach wielbicieli muzyki dawnej ma status bożyszcza. Więc prawie nikomu nie przeszkadzało, że program złożony z fragmentów włoskich XVII-wiecznych oper i kantat zabrzmiał w ujęciu, przy którym zwariowane pomysły Christiny Pluhar i jej Arpeggiaty mogłyby uchodzić za szczyty stylowości i muzykalności. Pierwszy skrzypek fałszował aż miło, perkusistka dokładała wszelkich starań, by wykorzystać każdy instrument niezgodnie z jego przeznaczeniem (nawiasem mówiąc, do tej pory nie wiem, co w ariach Agostina Steffaniego robiły kastaniety, irański tombak i turecki daraban), muzycy improwizowali na tematy, które chwilami bardziej kojarzyły się z britpopem niż jakimkolwiek barokiem, niekoniecznie włoskim. Pod koniec nie obyło się bez teatru, a raczej cyrku, znanego z wcześniejszych występów Jaroussky’ego. Bardzo chętnie poszłabym na taki koncert do klubu z wyszynkiem. Wmawianie Bogu ducha winnej publiczności, że dostaje kawał porządnego wykonawstwa historycznego, jest po prostu nieuczciwe. Oraz groźne, bo zamiast wyrabiać gust słuchaczy, tylko utwierdza ich w przekonaniu, że muzyka Monteverdiego brzmiała jak nieczyste popisy fusion multi-kulti.

Mam jednak poczucie, że teraz będzie już lepiej – choć spodziewam się jeszcze kilku pokazów muzycznej dezynwoltury. Tym bardziej żałuję, że wyjadę z Wrocławia przed finałem festiwalu i nie usłyszę Pasji Mateuszowej w wykonaniu zespołów Gardinera. Jeśli w sztuce tego mistrza cokolwiek mnie drażniło, to wyłącznie nieznośna doskonałość jego interpretacji. Piszę o tym w krótkim eseju, który tuż przed Wratislavią ukazał się w dodatku specjalnym do „Tygodnika Powszechnego”.

Pan na dźwiękach

Wakacje z pięknoduchami

Wakacje wprawdzie nie nadeszły, tylko właśnie się skończyły, ale mój felieton z letniego numeru „Muzyki w Mieście” dopiero teraz pojawił się w sieci. W sumie nic nie szkodzi, bo artystom wygłupy w głowie nie tylko podczas kanikuły. Obyczaj lansowania się na prawo i lewo, nie tylko za pośrednictwem portali społecznościowych, wszedł muzykom w krew i raczej nic już tego nie zmieni. Szkopuł w tym, jak to robić, żeby z jednej strony nie okazać się drętwym ponurakiem, z drugiej zaś – nie zrobić z siebie infantylnego kretyna. Piszę o tym nie tylko dlatego, że czasem mi wstyd za moich ulubieńców. Również dlatego, że ich natarczywa obecność w mediach zaczyna powoli przesłaniać to, co naprawdę istotne – muzyczną wrażliwość, sztukę budowania pięknych interpretacji, maestrię techniczną. Trudno dziś funkcjonować w tym światku bez własnej strony internetowej. Łatwo ulec pokusie zamieszczania na niej zdjęć i filmów, których „odzobaczyć się” nie da. A czasem by się bardzo chciało.

***

Wreszcie nadeszły wakacje. A w każdym razie nadeszło lato, które jednym kojarzy się z błogim lenistwem na plaży i sączeniem przez słomkę kolorowych drinków z plasterkami owoców, drugim wręcz przeciwnie – ze żmudną wędrówką górskim szlakiem, obozem szkoły przetrwania bądź wyprawą rowerową dookoła Polski, jeszcze innym – których szef zapamiętał, że nie lubią ciepłej wódki ani spoconych kobiet, więc dał im urlop w listopadzie – z koszmarną wizją spędzenia najgorętszych dni w roku w rozpalonych ścianach betonowej pustyni. Są jeszcze tacy, jak niżej podpisana, którzy będą kursować w tę i z powrotem, dzieląc czas między nadrabianie zaległości a krótkie wypady na letnie festiwale: organizowane w tak pięknych okolicznościach przyrody, by wracać do domu w poczuciu, że udało się połączyć przyjemne z pożytecznym.

Wbrew pozorom, każda z tych opcji – nie tylko lato w mieście – prędzej czy później się sprzykrzy, zacznie doskwierać i wzbudzi tęsknotę za szarą, lecz oswojoną codziennością. Żeby z godnością znieść kaca nazajutrz po tęgim ochlaju w Algarve, wsiąść na rower z odparzonym tyłkiem albo wrócić do życia po koszmarnym bądź zanadto udanym przedstawieniu, trzeba mieć poczucie humoru. Dotyczy to również muzyków, dla których te trzy upalne miesiące bywają okresem najbardziej wytężonej pracy artystycznej. Podczas prób nie zawsze wypada dowcipkować, koncerty – nawet te luźniejsze, pod gołym niebem – też nie sprzyjają wygłupom, pozostaje więc się rozerwać w gronie kolegów po fachu. A potem koniecznie pochwalić się wielbicielom. Możliwości jest mnóstwo: Twitter, Facebook, Instagram. Wystarczy chwycić za smartfon, poprosić kogoś o pomoc albo nadziać telefon na kij do robienia selfie, wrzucić zdjęcie, gdzie trzeba, otagować znajomych i ewentualnie opatrzyć fotkę stosownym komentarzem.

Anna Netrebko morsuje w Nowym Jorku. Zdjęcie z Facebooka artystki

Nie lubię zgryźliwych ponuraków. Do dziś pamiętam figlarny błysk w oku Benjamina Bagby’ego, który usiadł na schodach przed klubem festiwalowym w Starym Sączu, pociągnął łyk piwa z butelki i wsłuchał się w anapestyczny rytm dobiegającego z wnętrza tańca renesansowego. „Indianie idą” – oznajmił po chwili. Było to jeszcze w czasach przedinternetowych. Zdjęciem z tamtej libacji – wykonanym stareńkim aparatem analogowym – zilustrowałam przed laty relację z festiwalu. Śpiewacy wystawili flaszki poza kadr, uśmiechnęli się szeroko do obiektywu i wyszli przepięknie. Było widać, że bawią się pysznie, ale mimo wszystko umieją zachować fason, zdają sobie sprawę, że nie można narażać swoich fanów na dysonans poznawczy między obrazem muzyka a wyrafinowaną formalnie i wyrazowo twórczością minionych epok, w którą na co dzień angażują się całym duchem, sercem i umysłem.

Z przyjemnością przeglądam tweety na stronach brytyjskich śpiewaków, reżyserów i dyrygentów. Starszy brat nauczył mnie czytać na Kubusiu Puchatku w przekładzie Ireny Tuwim, ojciec zaczynał lekturę „Puncha” od przejrzenia rysunków satyrycznych i wytłumaczenia sześciolatce, o co chodzi w tym obrazku, na którym wampirzyca wręcza mężowi schludną trumienkę ze słowami: „Kochanie, przygotowałam ci zimną zakąskę”. Wychowanie odebrałam dość nietypowe, co nie zmienia faktu, że zdjęcie z zajęć z instruktorem fechtunku, podpisane przez pewnego Kurwenala słowami „Kolejny dzień w biurze”, wciąż przyprawia mnie o salwy śmiechu. A fotografię skruszonego psa, opatrzoną przez reżysera komentarzem „Jeśli chcesz, żebym oderwał się od Janaczka, po prostu szczeknij. Nie musisz od razu rzygać na kanapę” – udostępniłam nawet na własnej stronie.

Dlatego czuję się, oględnie mówiąc, zażenowana, kiedy muzycy – w pogoni za poklaskiem – przekraczają granice dobrego smaku. Zażenowana jak nastolatka, którą kiedyś byłam: gdy rodzice próbowali się wkupić w nasze łaski, przynosząc nam papierosy, częstując winem, udając, że doskonale rozumieją nasze młodzieńcze rozterki i potrafią z nami rozmawiać językiem licealistów. Zdjęcia gwiazd MET, które robią sobie palcami „diabełki” nad głową, które pozują w kostiumach przed wyczekiwaną premierą – z wywalonym jęzorem, zaśmiewając się do rozpuku nad zwłokami zasztyletowanej przed chwilą operowej kochanki – przywodzą mi na myśl nieodparte skojarzenia z gimbusiarzami, co gimbę znajo i noszo ultra boskie spodnie z krokiem do kolan. Którzy próbują być „yo-skate-mothafuckin’-homie-fajni”, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że jeśli kogokolwiek tym rozbawią, to tylko własnych rówieśników: tak samo pobrużdżonych zmarszczkami, łysiejących i siwiejących pięćdziesięciolatków, którzy dzięki tym żałosnym fotkom poczują się młodsi, szczuplejsi i wciąż jeszcze atrakcyjni seksualnie.

A przecież nie o to chodzi. Piękna jest Fausta Truffa, osiemdziesięcioletnia dama o twarzy delikatnej jak u podlotka, śpiewająca „La vergine degli angeli” z Mocy przeznaczenia czyściej i dobitniej niż niejedna świeżo upieczona absolwentka konserwatorium. Piękni są młodzi śpiewacy, młodzi instrumentaliści i młodzi dyrygenci traktujący swoje rzemiosło poważnie, wczuwający się w rolę, wsłuchujący się w swoje partie, wgłębiający się w niuanse partytury – żeby potem z tym większą radością dzielić się sukcesem z przyjaciółmi. Piękni są ci, którzy pękają ze śmiechu we własnym towarzystwie: świadomi, że kółeczko między palcem wskazującym a kciukiem nie wszędzie oznacza „wszystko w porządku”. Dużo bezpieczniej zdobywać przychylność fanów w miarę uniwersalną mową dźwięków.

Sztuka dla każdego

Pisałam ten felieton w maju, kiedy naprawdę nikt nie dowierzał, że referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej skończy się tak, jak się skończyło. Mina trochę mi zrzedła podczas czerwcowej wizyty w Anglii, ale wciąż byłam dobrej myśli. Jak się okazało, niesłusznie. Trudno przewidzieć, jakie będą skutki tego zamieszania: dla Zjednoczonego Królestwa, dla Polski, dla Europy i świata. Trudno mi teraz przekonywać moich czytelników, że brytyjski sposób na operę, na skłanianie ludzi do uczestnictwa w życiu kulturalnym i kształtowanie świadomych odbiorców sztuki naprawdę ma jakiś sens. Ale będę to robić, choćby za kilka lat miało się okazać, że skutkiem cynicznej kampanii populistów będę na Wyspach nieproszonym gościem. Za niespełna miesiąc Dama pikowa w Londynie, potem szykuje się wyprawa śladami żałośnie nieobecnego w Polsce Brittena. Może jakoś to będzie. Świat się tak szybko nie kończy. Tekst ukazał się w czerwcowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Każdy operowy wyjazd na Wyspy wiąże się z mnóstwem pozamuzycznych uciech – od przetrząsania miejscowych sklepów spożywczych w poszukiwaniu cheddara i wina na kieszeń skromnego polskiego krytyka, poprzez spacery wśród wzgórz, po mieście lub szlakiem nadmorskich promenad, aż po sprawdzanie, czy da się naładować laptop kablem podłączonym do gniazdka golarki, bo przejściówka znów nawaliła (ostatnio się nie dało). Z każdą kolejną podróżą pragnienie doznań narasta. Czasem nawet wystarcza czasu na inne atrakcje kulturalne.

Mężczyzna w zbroi Rembrandta (1655), Kelvingrove Art Gallery and Museum

Kiedy więc nam się znudziło włóczyć po Glasgow i podziwiać rozsiane w urbanistycznym chaosie perełki szkockiej secesji architektonicznej, postanowiłyśmy wybrać się do Kelvingrove Art Gallery and Museum. Potężny gmach, wzniesiony na przełomie XIX i XX wieku z czerwonego piaskowca, w spektakularnym stylu baroku hiszpańskiego, kryje wewnątrz jedną z największych w Europie kolekcji sztuki, rękodzieła, militariów i eksponatów przyrodniczych. Wstęp za darmo, przez siedem dni w tygodniu. Trudno się dziwić, że to jedno z najchętniej odwiedzanych muzeów w Wielkiej Brytanii.

Nie do końca się jednak spodziewałyśmy, że wspomniana ekspozycja została urządzona w sposób nasuwający na myśl skojarzenia z XVII-wiecznymi kunstkamerami, gdzie płótna Tycjana sąsiadowały z wypchanym krokodylem, a w stojących rzędami słojach z formaliną pławiło się wszystko, co dziwne – od morskich wieloszczetów aż po zdeformowane i poronione płody owiec. W hallu głównym galerii Kelvingrove, wyposażonym w okazałe organy i obwieszonym rzędami żyrandoli elektrycznych w stylu Arts and Crafts, stoi pięknie spreparowany słoń indyjski, zestawiony dla porównania rozmiarów ze strusiem afrykańskim. W głębi żyrafa, wokół mnóstwo pomniejszych bydlątek, nad całym tym zwierzyńcem unosi się zamocowany na stalowych linach myśliwiec Supermarine Spitfire, przed kabiną pilota szybuje na rozłożystych skrzydłach albatros wędrowny. Wystarczy zanurkować w boczne korytarze, żeby napatoczyć się na wystawę poświęconą szkockim inżynierom i budowniczym statków (na czele z Thomasem Andrewsem, który razem z trzydziestoma sześcioma kolegami po fachu zginął honorową śmiercią w palarni I klasy zaprojektowanego przez siebie Titanica), albo na imponującą kolekcję mumii egipskich, odwiedzaną tłumnie przez dzieci bawiące się w chowanego w zaimprowizowanych pod gablotami katakumbach.

Po godzinie ten pozorny chaos zaczyna składać się w całość. Arcydzieła secesyjnej biżuterii eksponuje się razem z nadzianymi na szpilki motylami i pękami piór egzotycznych ptaków – żeby ujawnić źródła inspiracji artystów. Na identyfikatorach umieszczonych przy płótnach dawnych mistrzów można sprawdzić nie tylko nazwisko i daty życia autora, ale też przeczytać, że malarz posłużył się ostrym światłocieniem, by pogłębić iluzję, że portretowana przezeń aktorka kąpie się w blasku lamp scenicznych. W każdej sali urządzono kącik dla najmłodszych – z interaktywnymi zagadkami, otwartymi gablotami, w których wszystko można pomacać i dowiedzieć się czegoś o fakturze dzieła sztuki, z tablicami opatrzonymi zachętą, żeby samemu coś namalować albo złożyć surrealistyczny tekst ze słów na plakietkach magnetycznych.

Wewnątrz gwarno, rojno i wesoło. Turyści nie rzucają się w oczy. Więcej miejscowych, którzy wpadli napić się kawy ze znajomymi i pogapić na ulubiony obraz, oraz dzieci biegających od sali do sali i fotografujących smartfonami szczególnie atrakcyjne obiekty muzealne – kolorowe muszelki, tajemnicze mikroskopy i eksponaty chińskiej sztuki erotycznej. Obok planszy, na której uczestnicy jakiejś szkolnej wycieczki próbowali swoich sił w malarstwie kolorystycznym, wisi przypięta czerwonym spinaczem karteczka z kulfoniastym wyznaniem „Joan Eardly is awesome”. Szkocka artystka miała na nazwisko Eardley, ale kto by się tam przejmował.

Trochę już jestem zmęczona. Snuję się po sali, gdzie wprawdzie nie ma żadnego wypchanego borsuka, ale zgromadzone w niej dzieła sztuki powstały na przestrzeni co najmniej czterystu lat. Staję przed obrazem przedstawiającym pięknego młodego mężczyznę z kolczykiem w uchu, lancą w prawym ręku i głową okrytą dziwnym, ni to kirasjerskim, ni to starożytnym hełmem z wizerunkiem sowy na płycie czołowej. Zaraz. Przecież to jest Mężczyzna w zbroi, jedno z największych arcydzieł Rembrandta. Rozglądam się na boki. Żadnych strażników, żadnych pań na krzesełkach, żadnych barierek ani widocznych systemów alarmowych. Podchodzę bliżej. Obraz jest wprawdzie przekryty szybą, ale mogę przypatrzyć mu się z odległości pięciu centymetrów, popukać w złoconą ramę, sfotografować wszelkie detale pod dowolnym kątem. Siadam z wrażenia na pobliskiej ławce i gapię się na przystojnego wojownika jak sroka w gnat. Zapomniałam, że to cudo jest w Glasgow. Nie dowierzam własnym oczom.

Przez kilka następnych dni trawię wrażenia z galerii Kelvingrove, dopełnione zachwytem nad najnowszą inscenizacją Rusałki w Scottish Opera. Kiedy nazajutrz po przedstawieniu spotykam się z artystami w dość zapyziałej, ale bardzo stylowej restauracji naprzeciwko teatru, nie dziwią mnie korowody melomanów, którzy co rusz podchodzą do stolika i gratulują artystom wczorajszego sukcesu, wdając się w bezpretensjonalne rozmowy na temat szczegółów wykonania. Kto nie przesunie palcami po mistrzowskim płótnie Rembrandta, nie schowa się w kryjówce pod egipskim sarkofagiem i nie spróbuje sam namalować portretu kolegi, ten będzie miał kłopot ze zrozumieniem, że sztuka jest dla ludzi, a nie dla garstki koneserów, którzy dostąpili siódmego wtajemniczenia.

Tristan i względność czasu

Po ostatniej premierze Tristana i Izoldy w paryskim Théâtre des Champs-Élysées któryś z krytyków napisał, że to dzieło spędza sen z powiek wszystkim reżyserom – nie tylko tak zwanym modernistom, ale i obrońcom najświętszej tradycji. Ani tu wznieść na scenie realistyczny zamek Kareol, ani wpakować kochanków pod pokład okrętu wojennego. Bo cała ta opera jest jedną wielką metaforą, po mistrzowsku wyrażoną językiem dźwięków. I to poniekąd metaforą czystej fizjologii. Miłość od biedy można uwspółcześnić, bo podlega pewnym konwencjom. Pożądania, frustracji erotycznej i śmierci uwspółcześnić się nie da, przebiegały bowiem tak samo we wspólnotach neandertalczyków, rycerzy Okrągłego Stołu i niemieckich burszów. Wielcy reżyserzy – Ponnelle, Lenhoff, Chéreau – sięgali więc po narzędzia metafory teatralnej. A opera i tak działa się sama, bo jej przedziwna dramaturgia zawiera się przed wszystkim w partyturze.

Dlatego Tristana należy wykonywać porywająco albo w ogóle. Mając pełną świadomość ceny, jaką można za takie wykonanie zapłacić. Ten krótki esej powstał na zamówienie „Muzyki w Mieście”, przed koncertami z udziałem solistów i zespołów Filharmonii Narodowej pod batutą Jacka Kaspszyka we wrocławskim NFM. Ukazał się w szóstym numerze „MWM” i właśnie „wypłynął” w sieci, kilka dni po opublikowaniu mojej recenzji z TW-ON na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Zaczyna się lipiec, kończy się czerwcowa choroba tristanowska. Warto się przygotować na kolejny rzut spazmów.

***

Czuję się, jakbym naprawdę wpadła w pętlę czasową i niezależnie od woli – a czasem nawet wbrew niej – przeżywała raz po raz ten sam dzień sprzed roku, w którym po raz pierwszy w życiu usłyszałam na żywo i zobaczyłam na scenie Tristana i Izoldę. Dzień, do którego odniosłam się bezpośrednio w co najmniej trzech obszernych tekstach, i do którego poniekąd wciąż się odnoszę, także w tekstach krótszych i na zupełnie inne tematy. Dzień przypadający niebezpiecznie blisko sto pięćdziesiątej rocznicy prapremiery dzieła, która odbyła się 10 czerwca 1865 w Monachium. Dodajmy, że prapremiery z rozmaitych względów opóźnionej, bo tajemniczy dramat muzyczny Wagnera był gotów sześć lat wcześniej, a kompozytor naszkicował wstępny zarys libretta już w 1854 roku.

Właśnie wtedy wpadła mu w ręce książka Schopenhauera Świat jako wola i przedstawienie. Zawarte w niej poglądy wydały mu się dziwnie bliskie własnym refleksjom na temat cierpienia, wyrzeczeń i prób przezwyciężenia siebie samego. Wagner przepuścił je przez pryzmat średniowiecznej legendy o dwojgu przeklętych kochankach, którzy zapałali do siebie uczuciem po wypiciu napoju miłosnego – uczuciem zakazanym, nie tylko niemożliwym do spełnienia, ale niweczącym cały porządek bliskiego im świata. Stworzył libretto właściwie niedramatyczne, przedziwne w sferze językowej, sprawiające chwilami wrażenie rozpisanego na role traktatu filozoficznego. Chciał je opatrzyć muzyką stosunkowo łatwą w odbiorze i poniekąd kameralną, zważywszy na okoliczność, że pisał Tristana i Izoldę podczas przerw w pracach nad Pierścieniem Nibelunga. Niespecjalnie mu to wyszło – skomponował arcydzieło, które amerykański krytyk Gustav Kobbé nazwał najbardziej przełomową operą w historii muzyki. I nie miał na myśli przełomu w dziejach formy operowej, tylko całej muzycznej spuścizny Zachodu.

Tristan i Izolda, scena z I aktu. Rycina z The Victrola Book of the Opera, 1917

W XIX-wiecznych odbiorców jakby piorun strzelił. Clara Schumann poczuła się dosłownie zgwałcona: „przez cały wieczór musiałam się przysłuchiwać i przyglądać tym opętańczym amorom, które urągały wszelkim regułom przyzwoitości i na domiar wszystkiego zdawały się przynosić niewysłowioną rozkosz nie tylko słuchaczom, ale i samym muzykom. W życiu nie doświadczyłam czegoś podobnego!”. Zaprzyjaźniony z Griegiem pisarz Bjørnstjerne Bjørnson ujął to jeszcze dosadniej: „Z tak wstrząsającym przykładem deprawacji nie miałem jeszcze do czynienia: człowiek jest po tym oszołomiony, jakby zażył jakiś narkotyk. W finale można się poczuć jak grudka śluzu nad brzegiem oceanu, jak sperma wyrzucona podczas masturbacji przez tę obrzydliwą, skąpaną w oparach opium świnię”. Eduard Hanslick napisał wprost, że wstęp do I aktu kojarzy mu się z wyjelitowywaniem średniowiecznego męczennika. Liszt płakał na Tristanie jak bóbr. Puccini bał się zaglądać do partytury, żeby nie popaść w marazm twórczy.

Wagner uświadomił sobie już przy okazji prac nad Złotem Renu, że „strumień życia” nie dociera doń z zewnątrz, tylko wytryskuje od wewnątrz, z niego samego. Tym razem strumień ruszył naprzód lawiną sekund zwiększonych, septym zmniejszonych i trytonów, niemalże rozsadził ramy harmonii funkcyjnej, rzucił się z impetem w stronę zwrotów harmonicznych odzwierciedlających nie tyle emocje, co abstrakcyjne idee i pojęcia. Muzykolodzy wylali morze inkaustu, próbując rozwiązać zagadkę słynnego akordu tristanowskiego, który pojawia się już w drugim takcie, nawraca jak bumerang i wzmaga napięcie, które właściwie nie wiadomo w co się rozładuje. Zawsze prościej o tym akordzie napisać, że to alterowana subdominanta mollowa z podwyższoną prymą i dodaną sekstą wielką, gdzie kwinta jest opóźniona przez kwartę zwiększoną, niż przyznać, że to mordercze narzędzie, które zadało pierwszy śmiertelny cios systemowi dur-moll.

Wkrótce też zebrał pierwsze ofiary w ludziach. Sam Wagner przyznawał, że naprawdę dobre wykonanie Tristana to takie, po którym wszyscy zwariują. Wariowali pojedynczy słuchacze, zapadając na tajemniczą przypadłość, którą ówcześni lekarze zwali „chorobą tristanowską”. Pierwszy wykonawca roli tytułowej, Ludwig Schnorr von Carolsfeld, zmarł po trzecim spektaklu, w wieku niespełna trzydziestu lat. Jego partnerka sceniczna, a zarazem żona Malwina, wpadła potem w głęboką depresję i zrezygnowała z kariery na zawsze. Dwaj dyrygenci, Felix Mottl i Joseph Keilberth, nie wytrzymali gwałtownego spiętrzenia emocji w II akcie i dostali zawału. Keilberth wyzionął ducha jeszcze tego samego wieczoru, Mottl – po jedenastu dniach pobytu w szpitalu. Każdy tenor zdaje sobie sprawę, że udział w przedstawieniu Tristana przypomina spacer po pijanemu nad krawędzią urwiska. Po trwającym trzy kwadranse, najdłuższym w dziejach formy duecie miłosnym, dramatycznym wyznaniu przed obliczem króla Marka i nadzianiu się na miecz w pojedynku z Melotem trzeba wstać ze sceny, otrzepać się z kurzu, chwilę odsapnąć w antrakcie, po czym umierać przez pół III aktu w straszliwych, dobitnie oddanych muzyką męczarniach ciała i duszy, zakończonych śmiercią w objęciach ukochanej. W porównaniu z tym tour de force partia Izoldy wydaje się znacznie prostsza i mniej męcząca, a przecież to właśnie protagonistce przypada w udziale niebiańska Liebestod, ostateczne złączenie z wybrańcem przez śmierć, które nawet w przeciętnym wykonaniu zostawia pół widowni na skraju załamania nerwowego.

Ludwig i Malwina Schnorr von Carolsfeld, pierwsi wykonawcy partii Tristana i Izoldy. Fotografia Josepha Alberta z 1865 roku

Mimo to jeszcze dwa lata temu zdawałam się dość odporna na muzyczną manipulację Wagnera. Miałam swoje ulubione fragmenty, do których z przyjemnością wracałam, przede wszystkim wstrząsający finał II aktu i preludia do części skrajnych. Odsłuchanie Tristana w całości mnie jednak przerastało, a słynny duet miłosny nieodmiennie nasuwał na myśl skojarzenia z bezlitosnym pojedynkiem na głosy, w którym wygrywał ten, kto zdołał zakrzyczeć partnera. Do wyjazdu na rocznicowe przedstawienie przygotowywaliśmy się długo. Przyjaciółka katowała się do upadłego wykonaniami Liebestod pod batutą uwielbianego Carlosa Kleibera. Przyjaciel wysłuchał wszystkich dostępnych nagrań opery – począwszy od obszernych fragmentów zarejestrowanych w 1928 roku w Bayreuth pod dyrekcją Karla Elmendorfa, z udziałem Nanny Larsén-Todsen i Gunnara Graaruda. Obserwowałam ich poczynania z rosnącym niepokojem, że współczesna interpretacja nie spełni oczekiwań współtowarzyszy podróży, że ja znów się wynudzę jak mops i nic nas nie utuli, nawet idylliczna sceneria jednej z najbardziej urokliwych wiejskich oper na Wyspach Brytyjskich.

Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania, o czym też wielokrotnie pisałam. Doprawdy, trudno mi rozstrzygnąć, ile w tym magii samego miejsca, ile zapału oddanych bez reszty swoim zadaniom muzyków, ile maestrii dyrygenta, ile zaś walorów krytego kanału orkiestrowego, urządzonego na wzór fosy z Bayreuth, której najistotniejszym zadaniem jest stopienie instrumentów orkiestry w jednobrzmiący organizm. Dość powiedzieć, że po pierwszych taktach preludium weszliśmy w inny świat, w swoisty muzyczny czwarty wymiar, z którego nie dało się potem wrócić miesiącami. Wrażenia dopełniła oszczędna, wręcz ascetyczna inscenizacja, pokorna wobec założeń dzieła, w którym nie występują ludzie, lecz idee. Znamienne, że już w XIX wieku spektakle Tristana odstawały od pełnych przepychu wystawień innych oper Wagnera. Pseudośredniowieczne kostiumy szybko ustąpiły miejsca skromnym, ledwie odnoszącym się do „epoki” szatom protagonistów, dekoracje ograniczały się często do prostych wyobrażeń statku i zamku, z rekwizytów wystarczał miecz i flakon z magicznym napojem.

Choroba tristanowska trzymała mnie długo, zwłaszcza że nazajutrz spotkałam się z kilkorgiem twórców tego niezwykłego przedsięwzięcia, którzy wprowadzili mnie w arkana swojej koncepcji. Próbowałam później słuchać innych współczesnych wykonań, oglądać zapisy filmowe głośnych ostatnio spektakli. W najlepszym razie wywoływały znużenie połączone z irytacją, w najgorszym – ataki niepowstrzymanej wesołości, zwłaszcza w zetknięciu z co śmielszymi wizjami luminarzy dzisiejszej reżyserii operowej.

Mniej więcej po pół roku doszłam do wniosku, że jestem egzaltowaną, niepoprawną romantyczką, która nie potrafi odróżnić fikcji od rzeczywistości. I właśnie wtedy zaczęły przychodzić do mnie listy: od dyrygenta, od reżyserki, od wykonawcy roli Tristana. Z których jednoznacznie wynikało, że i oni ugrzęźli gdzieś w luce między trzecim a czwartym wymiarem, że błąkają się po jakiejś ziemi niczyjej, skąd można wrócić tylko w jedno miejsce: w Wagnerowski świat idei i mitu. „Życie po Tristanie jest dziwne”. „Osobliwy czas: jakby wszystko utknęło w martwym punkcie”. Mimo entuzjastycznych recenzji wycofali się z życia artystycznego na długie miesiące. Na szczęście nikt nie umarł.

Anthony Negus, dyrygent Tristana w Longborough Festival Opera. Fot. Matthew Williams-Ellis

Przytaczam to ku przestrodze wszystkich, którzy nie mieli jeszcze do czynienia z tym arcydziełem na żywo – choćby w wykonaniu koncertowym, gdzie śpiewacy muszą jednak powściągać emocje. Po bliskich doświadczeniach z Tristanem czas potrafi się zapętlić i stracić swój zwykły wymiar. Niedawno przyszła kolejna wiadomość od dyrygenta i jego żony. „Trochę się spóźniliśmy z odpowiedzią na życzenia wielkanocne, ale udało nam się zdążyć przed świętem Wniebowstąpienia. Czy ja już Ci pisałem, że chcę w przyszłym sezonie wznowić naszego Tristana?”. Czy muszę dodawać, że pisał, i to wielokrotnie?