Kolejne dwa koncerty Wratislavii za nami. O dość kontrowersyjnym wykonaniu Dziewiątej Beethovena pod batutą Giovanniego Antoniniego wspominałam już w poprzednim wpisie. Mimo upływu czasu wciąż nie mogę się przekonać do jego interpretacji – nie chodzi nawet o tempo (Albert Coates w nagraniu sprzed blisko stu lat też się uwinął z tą symfonią w godzinę), tylko o dziwne „uśrednienie” całego przebiegu narracji muzycznej pod względem wyrazowym. Z arcydzieła, które przynajmniej kilka razy powinno zwieść słuchacza na manowce, została fraszka-igraszka, zmierzająca tyleż beztrosko, co nieubłaganie do radosnego finału. Kammerorchester Basel stanęła na wysokości zadania wyznaczonego jej przez dyrygenta, trochę gorzej spisał się Chór NFM (zabrakło pełni i urody brzmienia, zwłaszcza w głosach żeńskich, szwankowała też dykcja), spośród solistów wyróżnił się baryton Thomas Bauer – jedyny, któremu w tym tempie i w tak rozplanowanej agogice udało się przebić do słuchaczy choćby z fragmentem Schillerowskiego tekstu. Pozostali członkowie kwartetu swoje partie raczej wyskandowali niż zaśpiewali, dodatkowo wzmagając wrażenie, że ta Dziewiąta pędzi przed siebie na złamanie karku, gubiąc po drodze mnóstwo istotnych szczegółów. Było to jednak wykonanie nadzwyczaj efektowne, przyjęte pierwszą na festiwalu gremialną owacją na stojąco. Entuzjazmu nie podzielam, ale go rozumiem.
Tymczasem na poniedziałkowym występie Philippe’a Jaroussky’ego z Ensemble Artaserse męczyłam się jak potępieniec. Nigdy nie przepadałam za subretkowym głosem francuskiego kontratenora ani za jednowymiarową, dość minoderyjną słodyczą jego interpretacji, muszę jednak przyznać, że techniką dysponował niezgorszą. We Wrocławiu usłyszeliśmy śpiew zmatowiały, niewyrównany w dole, ubogi w alikwoty i nieprecyzyjny w koloraturach. Głos zniszczony, zaniedbany, wyeksploatowany – płynący jednak z ust solisty, który w kręgach wielbicieli muzyki dawnej ma status bożyszcza. Więc prawie nikomu nie przeszkadzało, że program złożony z fragmentów włoskich XVII-wiecznych oper i kantat zabrzmiał w ujęciu, przy którym zwariowane pomysły Christiny Pluhar i jej Arpeggiaty mogłyby uchodzić za szczyty stylowości i muzykalności. Pierwszy skrzypek fałszował aż miło, perkusistka dokładała wszelkich starań, by wykorzystać każdy instrument niezgodnie z jego przeznaczeniem (nawiasem mówiąc, do tej pory nie wiem, co w ariach Agostina Steffaniego robiły kastaniety, irański tombak i turecki daraban), muzycy improwizowali na tematy, które chwilami bardziej kojarzyły się z britpopem niż jakimkolwiek barokiem, niekoniecznie włoskim. Pod koniec nie obyło się bez teatru, a raczej cyrku, znanego z wcześniejszych występów Jaroussky’ego. Bardzo chętnie poszłabym na taki koncert do klubu z wyszynkiem. Wmawianie Bogu ducha winnej publiczności, że dostaje kawał porządnego wykonawstwa historycznego, jest po prostu nieuczciwe. Oraz groźne, bo zamiast wyrabiać gust słuchaczy, tylko utwierdza ich w przekonaniu, że muzyka Monteverdiego brzmiała jak nieczyste popisy fusion multi-kulti.
Mam jednak poczucie, że teraz będzie już lepiej – choć spodziewam się jeszcze kilku pokazów muzycznej dezynwoltury. Tym bardziej żałuję, że wyjadę z Wrocławia przed finałem festiwalu i nie usłyszę Pasji Mateuszowej w wykonaniu zespołów Gardinera. Jeśli w sztuce tego mistrza cokolwiek mnie drażniło, to wyłącznie nieznośna doskonałość jego interpretacji. Piszę o tym w krótkim eseju, który tuż przed Wratislavią ukazał się w dodatku specjalnym do „Tygodnika Powszechnego”.
Grzegorz Dorożalski
Wykonanie dziewiątej było fatalne. Ten utwór przerasta umiejętności muzyków z Bazylei. Rogi i waltornie regularnie „goniły” właściwą wysokość dźwięku po każdym wejściu. Po prostu fałszowali (co jest zresztą zmorą wielu przeciętnych orkiestr). Wykonanie płaskie, bezbarwne, bez całego bogactwa brzmienia tego utworu, który potrafią wydobyć z tego utworu dobre orkiestry pod dobrymi batutami. Według mnie usłyszałem wariacje Giovanniego Antoniniego na temat dziewiątej Beethovena. Taki poziom wykonawczy to wstyd dla tak znakomitego festiwalu. Poza tym Dziewiąta i w ogóle Beethoven wymaga potężniejszego brzmienia niż może oferować orkiestra kameralna (za wyjątkiem Londyńskiej Orkiestry Kameralnej, ale ona liczy bodajże 115 muzyków oraz orkiestr Agnieszki Duczmal, czy Sinfonii Varsovia niegdyś Maksymiuka ze względu na umiejętności muzyków tych orkiestr). Myślę, że dobór zespołów na festiwal powinien być staranniejszy. Zresztą już sam strój „maestra” i muzyków wskazywał raczej na to, że mamy do czynienia z kapelą i grajkami. Jestem oburzony i zawiedziony. Pozdrawiam Panią bardzo serdecznie..
Dorota Kozińska
Tu chodzi przede wszystkim o „rozjazd” między koncepcją dyrygenta a możliwościami występujących zespołów. Pomysł zinterpretowania IX Symfonii w duchu mozartowskim, a chwilami nawet w stylistyce późnobarokowej – kontrowersyjny sam przez się – nie mógł się powieść z udziałem orkiestry, w której rogi naturalne nie były w stanie ugrać kluczowych dla narracji szybkich przebiegów szesnastkowych (kwestie intonacyjne pomińmy). Mimo wszystko nie nazwałabym wykonawców „grajkami”, niemniej kłopoty z ogarnięciem koncepcji Antoniniego zaważyły na tym wykonaniu, czasem po prostu nieczystym, na ogół nieprecyzyjnym, w części ostatniej rozmijającym się z tekstem Schillera. Na pocieszenie: od poniedziałku jest tylko lepiej, o czym wkrótce w następnym wpisie. Bardzo dziękuję za uwagi i odwzajemniam serdeczności :)