Pory roku i życia

Był czas, kiedy dorobek Mozarta stawiano ponad muzykę poczciwego Haydna. Był też czas, kiedy Haydnowskie Stworzenie świata ceniono wyżej niż jego Pory roku, choć i tak obydwa oratoria uznawano za arcydzieła w porównaniu z wcześniejszym o mniej więcej ćwierć wieku Powrotem Tobiasza. Zdaniem Charlesa Rosena, w żadnej z tych dwóch kompozycji Haydn nie osiągnął takiego poziomu warsztatu, jak w swoich kwartetach i wielkich symfoniach, a po ukończeniu Pór roku popadł wręcz w niemoc twórczą, zbyt stary i słaby, żeby zatrzymać w głowie choć część cisnących się do niej pomysłów. Jakby niespełna siedemdziesięcioletni mistrz dożył chwili, w której przestał odnosić się do czegokolwiek poza własnym doświadczeniem i własną niemożnością.

Powtarzano też historię, jakoby Gottfried van Swieten, autor librett zarówno do Stworzenia świata, jak i Pór roku, bezskutecznie namawiał Haydna do zamknięcia cyklu trzecim oratorium Sąd ostateczny. Tymczasem z listu Georga Augusta Griesingera, zaprzyjaźnionego z Haydnem dyplomaty, do cesarzowej Marii Teresy, wynika coś zgoła innego: że inicjatywa wyszła od samego kompozytora, który zabiegał o libretto u Christopha Martina Wielanda, zwanego niemieckim Wolterem. Wieland odmówił. Odpowiedzialność za fiasko przedsięwzięcia trudno więc składać na twórczą niemoc Haydna, który potem napisał jeszcze dwie wspaniałe msze, Schöpfungsmesse i Harmoniemesse, i zamilkł ostatecznie na pięć lat przed śmiercią.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że praca nad Porami roku zajęła mu w sumie dwa lata i chwilami szła wyjątkowo opornie. Z pewnością przyczyniły się do tego kłopoty zdrowotne kompozytora, ale też libretto van Swietena, który tym razem wyraźnie przeliczył siły na zamiary. Za podstawę wziął niezwykle popularny poemat The Seasons Jamesa Thomsona, wiele jednak wskazuje, że wpierw sięgnął po niemieckie tłumaczenie Bartholda Heinricha Brockesa i właśnie na jego kanwie sprokurował tekst oratorium, okraszony mnóstwem wstawek z innych źródeł i własną inwencją twórczą. Wyszło z tego dzieło dość koślawe, w którym przepadł wdzięk pierwowzoru, za to braki warsztatowe van Swietena ujawniły się w całej pełni. Jakby tego było mało, van Swieten, mimo słabej znajomości języka, podobnie jak w przypadku Stworzenia świata podjął się przekładu libretta na angielski, co wyszło mu jeszcze gorzej niż poprzednio. Dość powiedzieć, że brytyjscy wykonawcy jeszcze do niedawna wykonywali Pory roku po niemiecku, bo „angielski” oryginał przyprawiał słuchaczy o niepohamowane salwy śmiechu. Po kilku mniej lub bardziej fortunnych próbach uzdatnienia libretta van Swietena pojawiło się kolejne, tym razem wyjątkowo zręczne tłumaczenie Paula McCreesha, które chyba ma szansę trafić na dobre do obiegu koncertowego.

Laurence Cummings. Fot. Mark Allan

Laurence Cummings wykorzystał je – z pożytkiem dla dzieła i ku wielkiej uciesze publiczności londyńskiej Barbican Hall – na inauguracji drugiego już sezonu Academy of Ancient Music pod swoim kierownictwem, w udramatyzowanym wykonaniu oratorium z ruchem scenicznym opracowanym przez Martina Parra, na tle miłych dla oka, lecz w gruncie rzeczy zbędnych projekcji Nina Dunn Studio. Ubiegłoroczne Stworzenie świata, niedostępne dla obserwatorów spoza Wielkiej Brytanii z uwagi na obowiązujące restrykcje covidowe, recenzowałam na podstawie transmisji. Tym razem nie przepuściłam okazji do wysłuchania AAM w Porach roku na żywo, zwłaszcza że z tłumaczeniem McCreesha miałam intensywnie do czynienia już wcześniej, tłumacząc je na polski do książeczki CD dla wytwórni Signum Records.

Haydn niewątpliwie miał rację, domagając się wykonania swoich oratoriów w językach zrozumiałych dla miejscowych odbiorców. Dlatego premiera Die Jahreszeiten spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem w wiedeńskim pałacu Schwarzenbergów, tymczasem The Seasons w pierwotnej wersji libretta nie zabrzmiały w Anglii ani razu za życia kompozytora. Ten utwór się niesie przez tekst: tylko w symbiozie ze słowem odsłania swoje prawdziwe oblicze. Dopiero wówczas otwiera słuchaczowi drogę do zrozumienia wyrafinowanych zabiegów harmonicznych i fakturalnych, uzasadnia liczne autocytaty, pozwala docenić nowatorstwo rozwiązań, które już wkrótce zostały z powodzeniem wykorzystane w twórczości Beethovena, Webera, Schuberta, a nawet Wagnera. Tylko pod tym warunkiem zdradza ukryty między wierszami hołd dla zmarłego przedwcześnie Mozarta: kiedy w potrójnej fudze z Wiosny pojawia się temat z Requiem, kiedy w śpiewie Szymona dźwięczy mądrość Sarastra, gdy w duecie miłosnym Hanny i Łukasza z Jesieni słychać głosy Papagena i Papageny, kiedy w Zimie, na słowach o przemijającym lecie ludzkiego żywota, pojawia się cytat z drugiej części Wielkiej Symfonii KV 550.

Rachel Nicholls i Benjamin Hulett. Fot. Mark Allan

Brzmienie Academy of Ancient Music przez blisko pół wieku kształtowało się pod wpływem dwóch wyrazistych, a zarazem obdarzonych skrajnie odmienną osobowością muzyków: Christophera Hogwooda i Richarda Egarra. Laurence Cummings wzbogacił tożsamość swoich ansambli o kolejny istotny element: niepowstrzymaną radość muzykowania, zapał, który pozwala się wikłać w meandry retoryczne partytury. Chór AAM imponuje nie tylko świetną emisją i nieskazitelną dykcją, on swoje śpiewanie przeżywa i syci potężnym ładunkiem emocji. Każdy instrument w orkiestrze przemawia własnym, świadomym głosem – kiedy trzeba, stopliwym i zrównoważonym z brzmieniem pozostałej części zespołu, innym razem bezceremonialnie wyeksponowanym z tła, zaskakująco jaskrawym, nasyconym do granic, balansującym na skraju brzydoty. Jest w tej  grze oślepiająca jasność i głęboki mrok, żar słońca i chłód lodu – wszystko co trzeba, by oddać zmienność pór roku i nieubłagany cykl ziemskiego istnienia.

Spośród trojga solistów najmilszą niespodziankę sprawiła mi Rachel Nicholls, która w ostatniej chwili zastąpiła niedysponowaną Sophie Bevan. Wyznaję ze skruchą, że miałam wątpliwości, czy sopranistka, która od kilku lat święci tryumfy w repertuarze Straussowskim i Wagnerowskim, zdoła się na powrót odnaleźć w dawno porzuconym idiomie muzyki przedromantycznej. Jestem krytykiem małej wiary: Nicholls potrafi bez trudu osadzić swój giętki, promienny głos w całkiem odmiennej stylistyce śpiewu, poprowadzić frazę z zachowaniem wszelkich klasycystycznych reguł, przemknąć lekko przez długie ciągi pasaży i ozdobników. Podobnym blaskiem lśnił tenor Benjamina Huletta, srebrzysty i jasny, imponujący zarówno pewnością intonacji, jak szerokim, otwartym oddechem, pozwalającym na swobodne i wyraziste kształtowanie linii melodycznej. Żarliwość dwojga młodych kochanków znalazła idealną przeciwwagę w dostojnym, naznaczonym mądrością dojrzałego wieku śpiewie Jonathana Lemalu, którego bas-baryton, ciepły i miękki jak aksamit, potrafił odmalować każdy afekt odrobinę innym odcieniem, zarysować każdą refleksję kreską odmiennej grubości.

Jonathan Lemalu. Fot. Mark Allan

W maju 1809 roku wojska napoleońskie ruszyły na Wiedeń. Miasto poddało się po krótkiej i nierównej walce. Schorowany Haydn zasłabł któregoś dnia przy fortepianie i nie wstał już z łóżka. Zmarł 31 maja, tuż po północy. Jego ostatnie słowa krążą w kilku wersjach. Po wysłuchaniu Pór roku w Barbican jestem skłonna uwierzyć, że tuż przed śmiercią powiedział: „Rozchmurzcie się, dzieci, nic mi nie jest”.

Prawdziwie Szczęsny

Ten wyjazd miał być jeszcze ciekawszy, bo w programie wystawy Music and Migration in Georgian Edinburgh. The Story of Felix Yaniewicz, zorganizowanej z inicjatywy Josie Dixon, praprapraprawnuczki Janiewicza, we współpracy z National Trust for Scotland oraz Instytutem Adama Mickiewicza, zaplanowano także koncerty połączone z wykładami muzyków. Akurat w tamten weekend, w związku z przygotowaniami do pogrzebu królowej Elżbiety II, wszystkie imprezy towarzyszące ekspozycji odwołano. Cóż było robić, jak nie zanurzyć się tym głębiej w historię niesłusznie zapomnianego wirtuoza i miasta „ze snu szalonego boga”, gdzie spędził pół życia? Ci z Państwa, którzy w najbliższych dniach wybiorą się do Edynburga, mają jeszcze szansę wpaść do The Georgian House, zwiedzić nie tylko wystawę, ale i całą rezydencję, a 23 października, po finisażu, wysłuchać koncertu, który mnie ominął: poświęconego współpracy Janiewicza z Angeliką Catalani, w wykonaniu sopranistki Kate Semmens i Stevena Devine’a, pierwszego „klawiszowca” Orchestra of the Age of Enlightenment. Na zachętę link do mojego artykułu, który ukazał się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”:

Prawdziwie Szczęsny

Trzy miłości

Miałam dziś usiąść do pisania recenzji z otwarcia sezonu Academy of Ancient Music w londyńskim Barbican Centre, ale po lekturze porannych wiadomości słów mi zabrakło. Proszę o chwilę cierpliwości, niedługo wrócę do tematu. Tymczasem pozwolę sobie zaanonsować kilka wydarzeń, które pomogą wszystkim poukładać myśli. Po pierwsze, już w najbliższy piątek, 14 października, w katowickiej siedzibie NOSPR wystąpi pewna czeska śpiewaczka, o której pisałam cztery lata temu, przy okazji Maratonu Janaczkowskiego w Ostrawie, że „obdarzona jasnym, pięknie otwartym sopranem Kateřina Kněžíková i (…) Roman Hoza dali wspaniały koncert morawskiej i hukwaldzkiej poezji w pieśniach – zazdrość człowieka bierze, kiedy ze śpiewu dwojga Czechów rozumie się więcej niż z pieśni Karłowicza w interpretacji niejednego Polaka”. Mam nadzieję, że Kněžíková wciąż jest w dobrej formie, bo w programie wieczoru wspaniała aria koncertowa Ch’io mi scordi di te? KV 505 Mozarta, a partię fortepianu obbligato zrealizuje Tymoteusz Bies. Orkiestrę – także w Uwerturze D 590 Schuberta i IV Symfonii Mahlera – poprowadzi Domingo Hindoyan. Przybywajcie. Po drugie: bezpłatny serwis internetowy ARTE.tv po polsku rozpoczyna nowy sezon operowy. Od dziś dostępna Lakmé Delibes’a w tegorocznej inscenizacji Laurenta Pelly’ego z paryskiej Opéra Comique, pod batutą Raphaëla Pichona i z Sabine Devieilhe w roli tytułowej. Wkrótce nowe premiery, dużo dobrych wykonawców, jeszcze więcej głośnych reżyserów, sporo muzyki, o której w Polsce – z rozmaitych względów – można tylko pomarzyć. Patrzcie i słuchajcie. Będzie się o co pospierać z przyjaciółmi. Więcej szczegółów pod linkiem: https://www.arte.tv/pl/articles/sezon-arte-opera-2022-2023
A poniżej – krótki esej na marginesie piątkowego koncertu NOSPR.

***

Nazywała się Nancy Storace i była córką włoskiego imigranta Stefana, uzdolnionego kontrabasisty, oraz Elizabeth Trusler, której ojciec, z zawodu cukiernik, dorobił się fortuny jako zarządca londyńskiego parku rozrywek Marylebone Gardens. Kiedy przyszła na świat w 1765 roku, piecza nad parkiem zdążyła już przejść z rąk dziadka, a potem wuja, autora przepisu na sernik z migdałami, serwowany gościom codziennie o pierwszej po południu, pod kuratelę angielskiego tenora Thomasa Lowe’a. Nancy wzrastała w otoczeniu najwybitniejszych artystów epoki, w miejscu, które z biegiem lat przeistoczyło się z jaskini hazardu i areny okrutnych walk zwierząt w tętniące życiem centrum muzyczne stolicy. Ojciec wcześnie odkrył w niej cudowne dziecko: zadebiutowała w wieku dwunastu lat w Southampton, rok później wystąpiła w Theatre Royal Haymarket, po czym została oddana na nauki do włoskiego kastrata-sopranisty Venanzia Rauzziniego, który namówił ją na dalsze studia w Wenecji, u Antonia Sacchiniego, równie biegłego w dziele kompozycji, jak w sztuce śpiewu i gry na skrzypcach.

Nancy Storace. Miedzioryt kolorowany na podstawie portretu Pietra Betteliniego, druk z londyńskiej oficyny Moltens Colnaghi & Co, 1788. Ze zbiorów Biblioteki Uniwersytetu Goethego we Frankfurcie

Na scenach włoskich, między innymi w Parmie, Mediolanie i Florencji, zaczęła występować jako piętnastolatka. Nie miała jeszcze dwudziestu lat, kiedy przeprowadziła się do Wiednia, skradła serce tamtejszej publiczności oraz pewnego podstarzałego angielskiego muzyka, za którego wkrótce wyszła za mąż. Związek okazał się tak nieszczęśliwy, że cesarz Józef II wygnał męża-brutala ze swego imperium. Cały Wiedeń kochał obdarzoną ujmującym, choć odrobinę nosowym sopranem Nancy Storace: jej dziewczęcy urok i anielską prezencję sceniczną, jej piękne oczy, jej białą szyję, jej świeże usta… Karl von Zinzendorf, skarbnik cesarzowej Marii Teresy, skrupulatnie wyliczał cnoty młodziutkiej śpiewaczki w swoich Tagebücher, sugerując zarazem, że wstęp na jej popisy powinni mieć wyłącznie mężczyźni dojrzali i umiejący powściągnąć namiętności.

Trudno orzec, czy zdołał powściągnąć je Mozart, który zapewnił Storace nieśmiertelność, obsadzając ją w roli Zuzanny w premierowym przedstawieniu Wesela Figara na scenie Burgtheater. Nancy wciąż jeszcze dochodziła do siebie po kryzysie wokalnym, który wyłączył ją z występów na długie miesiące i pozostawił po sobie niezatarte ślady. Mozart przepisał gotową partię specjalnie dla niej. Publiczność znów szalała. Nancy wkrótce jednak podjęła decyzję o powrocie do Anglii. Mozart wyciągnął z szuflady arię, którą włączył kiedyś do zrewidowanej wersji Idomenea przed prywatnym wykonaniem opery w jednej z wiedeńskich rezydencji, zmienił recytatyw, zastąpił partię skrzypiec obbligato partią fortepianu, sam zasiadł do klawiatury i wystąpił wraz ze Storace na jej koncercie pożegnalnym 23 lutego 1787 roku. W swoim katalogu opatrzył tę mistrzowsko skomponowaną scenę dopiskiem: „für Mad.selle Storace und mich”, co skłoniło późniejszych badaczy do podejrzeń, że oboje łączyło coś więcej niż współpraca przy Weselu Figara. Zdaniem niektórych, świadczy też o tym tekst Ch’io mi scordi di te? KV 505:

„Prosisz, bym cię puściła w niepamięć? Śmiesz mi doradzać, żebym się jemu oddała? I to dopóki jeszcze żyję? O nie! Życie będzie dla mnie po stokroć gorsze niż śmierć! Niech śmierć już przyjdzie, czekam na nią bez lęku. Jakże miałabym ogrzać się w cieple innego płomienia, z kim innym się dzielić uczuciem? Ach! Umarłabym z żalu! Nie bój się, ukochany, moje serce zawsze będzie twoje. Nie zniosę dłużej tej męczarni, duch mnie zaczyna zawodzić. Wzdychasz? Och, cóż za smutek i żałość! Pomyśl tylko, cóż to za chwila! Boże, słów mi braknie! Gwiazdy barbarzyńskie, gwiazdy bezlitosne, czemuście tak nieugięte? Dusze łaskawe, świadkowie mych cierpień – powiedzcie, czy wierne serce jest w stanie znieść taką udrękę?”.

Nancy przeżyła wprawdzie Mozarta o ponad ćwierć wieku, nie wróciła jednak do Wiednia, nie odzyskała choćby części swej dawnej sławy i zmarła przedwcześnie po klęsce kolejnego związku. Schubert skomponował obydwie uwertury koncertowe „w stylu włoskim” właśnie w 1817, roku śmierci śpiewaczki, pośród toczącej się w Wiedniu debaty, czy pisać opery w stylu włoskim, wzorem Rossiniego, czy skłonić się w stronę Weberowskiego modelu opery niemieckiej. Dwudziestoletni Schubert opowiedział się całym sercem za Rossinim, być może pod wpływem prywatnych studiów u Antonia Salieriego. Uwertura D-dur D.590, w której wykorzystał materiał ze wstępu do wystawionej trzy lata później melodramy Die Zauberharfe, niesie już wprawdzie zapowiedź indywidualnego stylu kompozytora, swoim wdziękiem, finezją i żywiołową brawurą przywodzi jednak na myśl skojarzenia z Rossiniowskim Tankredem, niedoścignionym wzorcem prawdziwej włoskiej opery. Miłość Schuberta do królowej form muzycznych pozostała jednak na zawsze niespełniona. O ile jego „włoskie” uwertury cieszyły się względną popularnością, o tyle żadna z jego kompozycji scenicznych nie przetrwała próby czasu, a tylko dwie doczekały się premiery za życia twórcy: z mizernym sukcesem.

Zdjęcie z autografem Margarethe Michalek, koniec XIX wieku

Za to Czwarta Mahlera, ostatnia z jego „Wunderhorn-Symphonien”, nawiązujących do pieśni ze zbioru Arnima i Brentano, o mały włos zakończyłaby i tak burzliwy romans słuchaczy z twórczością kompozytora. Podczas prawykonania w monachijskiej Kaim-Saal, w listopadzie 1901 roku, pierwszą część wybuczano, drugą wyśmiano, trzecią zaś przespano. Dopiero w finale publiczność zwróciła uwagę na dziecięco-anielski głos Margarethe Michalek w pochwale uroków „niebiańskiego życia”, mało kto jednak wczuł się w głębię przesłania utworu. Mało kto pojął, że za fasadą naiwnej prostoty kryje się najbardziej wyrafinowana z dotychczasowych partytur Mahlera. Nowatorstwo symfonii przytłoczyło ówczesnych odbiorców. Sam kompozytor, zakochany przelotnie w odtwórczyni partii solowej, porównał Czwartą z „jednolitym błękitem nieba”. Jeszcze nie wiedział, że wkrótce zakocha się w kimś innym i pozna całkiem inne niebo: na przemian zalane oślepiającym blaskiem słońca i zasnute ciężkimi chmurami.

Jak oniemieć, a później opisać

Po ubożuchnym poprzednim sezonie, wciąż jeszcze ostrożnie stawiającym kroki po blisko dwóch latach pandemii, sezon miniony prezentował się całkiem okazale. W lutym zaczęły się jednak inne troski: o to, czy naszych operowych planów nie pokrzyżuje wojna, o to, czy szalejąca inflacja i kryzys energetyczny nie zeżrą nam resztek oszczędności, o to, czy wypada jeździć w miejsca, które przedkładają płynność finansową nad nieodłączne od wyborów repertuarowych i obsadowych kwestie moralne. W zakończonym właśnie sezonie – podobnie jak w każdym dotychczas – starałam się działać w zgodzie z własnym sumieniem. I nie ukrywam, że także z własnym gustem, jakkolwiek niektórym wydaje się on osobliwy. Było kilka rozczarowań, ale były też zachwyty – a te, zdaniem wielkiego arabskiego podróżnika Ibn Battuty – trzeba zawsze opisać, choćby wpierw odbierały nam mowę. Zatem do rzeczy i po kolei.

Londyn, listopad 2021, czerwiec i październik 2022. Trzy krótkie i bardzo intensywne wypady do stolicy Wielkiej Brytanii, już w nowym, pobrexitowym porządku. Jesienią na koncert inauguracyjny nowego festiwalu polskiej muzyki sakralnej Joy and Devotion, a na nim wreszcie olśnienie muzyką Krzysztofa Borka, domniemanego kapelmistrza wawelskich Rorantystów, w fenomenalnym wykonaniu The Gesualdo Six; latem na zamykające trasę objazdową Opera North wykonanie Parsifala w Royal Festival Hall, ze wzruszającym do łez Gurnemanzem w osobie Brindleya Sherratta, podziwianym w towarzystwie zaprzyjaźnionego dyrygenta i zaprzyjaźnionego operomana; i dosłownie przed kilku dniami na oficjalne otwarcie sezonu Academy of Ancient Music w Barbican Centre – z Porami roku, swoistym testamentem Haydna dla młodszych pokoleń, o którym napiszę wkrótce. A potem znów polecę do Londynu, zapewne już w listopadzie.

Bazylea, listopad 2021. Cudowna pod każdym względem podróż do europejskiej stolicy wykonawstwa historycznego. Kulturowe (także kulinarne) tradycje miasta zgłębiałam pod czujnym okiem zaprzyjaźnionej artystki-emigrantki, sztukę wokalną uwielbianego od lat Richarda Levitta rozpamiętywałam w przytulnym hotelu przy Wettsteinplatz, gdzie współzałożyciel Studio der frühen Musik mieszkał przez długie lata, nowe spojrzenie na Powrót Ulissesa Monteverdiego bez Ulissesa – w wizjonerskiej inscenizacji Krystiana Lady – opisałam w jednej z najbardziej entuzjastycznych recenzji sezonu. Pewnie wrócę na wiosnę, ale tym razem z całkiem innego powodu.

Brno, luty 2022. Po kolejnej fali zarazy, która bezlitośnie pokrzyżowała nasze operowe plany na zimę, podróż sentymentalna do stolicy kraju południowomorawskiego, skąd Upiór publikował przed laty swoje pierwsze recenzje z przedstawień oper Janaczka. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wróci do tematu w końcu listopada, przy okazji tegorocznego festiwalu Janáček Brno. W lutym jednak królował Händel i jego Alcina, w bajecznym, chwilami zwariowanym ujęciu Jiřiego Heřmana, między innymi z udziałem pingwina, kolcobrzucha i Krystiana Adama w partii Oronte.

Berlin, luty 2022. O tej wyprawie trudno będzie zapomnieć. Decyzję podjęłam ex promptu, za namową zaprzyjaźnionego melomana, tego samego, który w środku ubiegłego lata wyciągnął mnie do Monachium. Trudno było odmówić: w grę wchodziły dwa niemal już legendarne spektakle Wagnerowskie: Tannhäuser w reżyserii Kirsten Harms i Lohengrin w ujęciu Kaspera Holtena. Wiedzieliśmy, że nad Europą zbierają się czarne chmury wojny. Nie spodziewaliśmy się, że za kilka dni lunie z nich deszcz, poprzedzony propagandową premierą Lohengrina w Moskwie.

Bath, marzec 2022. Po Latającym Holendrze z Longborough i pamiętnej pandemicznej interpretacji Pasji Janowej Bacha z udziałem Oxford Bach Soloists, kolejne zetknięcie ze wspólnotowym, tylko z pozoru naiwnym teatrem Thomasa Guthriego. Tym razem w postaci półinscenizacji Händlowskiego Mesjasza w kościele św. Swituna, przy którym w 1805 roku pochowano szczątki pastora George’a, ojca Jane Austen. Niezwykła okazja obcowania z wykonaniem, które wyzwala, oczyszcza, pozwala wznieść się na wyżyny – nie tylko wykonawcom, ale też w pełni zaangażowanym w ich dzieło słuchaczom.

Helsinki, marzec 2022. Z jakichś nie do końca zrozumiałych względów jedna z najbardziej budujących wypraw minionego sezonu. Pierwsza, wymarzona podróż do Finlandii, ojczyzny Zachariasa Topeliusa, Tove Jansson i Alvara Aalto. Pierwszy prawdziwy powiew wiosny, mimo kopnego śniegu i lodu skuwającego szkierowe wysepki na Zatoce Fińskiej. Oraz świeże ujęcie znanej, także z Warszawy, inscenizacji Billy’ego Budda, tym razem znacznie bardziej przekonującej dzięki entuzjazmowi zespołów tutejszej Opery Narodowej, natchnionej interpretacji Hannu Lintu i przejętej antywojenną wymową Brittenowskiego arcydzieła fińskiej publiczności.

Madryt, kwiecień 2022. Niepodważalny dowód na istnienie prawdziwych przyjaciół, którzy po kolejnym kryzysie egzystencjalnym Upiora po prostu wpakowali go w samolot i zapewnili mu kilka dni świętego spokoju, niebiańskiej kuchni i wspaniałych wycieczek po okolicy. A Upiór, już we własnym zakresie, wzbogacił sobie tę ofertę o przedstawienie Wesela Figara w Teatro Real i eksperymentalny spektakl Extinción w wykonaniu Agrupación Señor Serrano, w legendarnym Teatro de La Abadía, gdzie w 2010 roku odbyła się premiera Końcówki Becketta w reżyserii Krystiana Lupy, z muzyką Pawła Szymańskiego. Nadejdzie wiosna, znów się przypomnę, bo nie ma chyba lepszego miejsca i lepszego towarzystwa, żeby odzyskać wiarę w ludzi i własne siły.

Antwerpia, maj 2022. Drugie już w tym sezonie spotkanie z rzemiosłem Krystiana Lady, tym razem w roli librecisty opery Nawrócona Wima Hendericksa, na motywach znakomitej, wydanej też w Polsce powieści Stefana Hertmansa. Spektakl we Vlaamse Opera wzbudził mieszane uczucia: zachwyt poetyckim, celnie trafiającym w sedno narracji Hertmansa librettem Lady, piękną, choć staroświecką muzyką Hendericksa, i olśniewającą plastycznie, ale statyczną inscenizacją Hansa Opa de Beecka. Wzbudził też nadzieję, że ten świat się odrodzi, a zarazem refleksję, że każde kolejne odrodzenie wymaga zbyt wiele cierpienia.

Longborough, czerwiec 2022. Dwukrotny powrót do utraconego w pandemii Edenu. Za pierwszym razem we wspaniałej, choć chwilami wątpliwej pod względem reżyserskim interpretacji Wagnerowskiego Zygfryda pod batutą Anthony’ego Negusa, za drugim – w chwilami wątpliwej muzycznie, olśniewającej jednak erudycją i reżyserską wnikliwością Carmen Jakobi produkcji Umarłego miasta Korngolda. W przyszłym sezonie wiejska opera w Gloucestershire zapowiada Zmierzch bogów, ostatnie ogniwo Pierścienia Nibelunga przed ostatecznym podsumowaniem całości w 2024 roku. Jest po co żyć, choć jeszcze nie ma pewności za co.

Oslo, czerwiec 2022. Burzliwa biała noc w stolicy Norwegii, nie tylko z powodu nagłej ulewy, ale też nagłej zmiany w obsadzie wielokrotnie już wznawianego spektaklu Carmen w reżyserii Calixta Bieita, w którym tego jednego wieczoru w partii Don Joségo wystąpił Charles Castronovo. Słyszałam później utyskiwania widzów tej samej inscenizacji w Paryżu i Wiedniu, z udziałem zblazowanych gwiazd, które nad spójność narracji i nieodzowne rzemiosło aktorskie przedkładają własne popisy wokalne. Upiór jest naiwny i woli dobrze zrobiony teatr, dlatego planuje kolejne powroty do przepięknego gmachu nad Oslofjorden i kolejne spotkania z młodym, pełnym zapału zespołem tamtejszej Opery.

Leeds, lipiec 2022. Zupełnie wariacki, jednodniowy wypad do Leeds Playhouse na pewien zupełnie w Polsce nieznany musical Sondheima, na motywach znakomitego, ale obawiam się, że zapomnianego w Polsce filmu Bergmana. Opera North w każdym sezonie uwzględnia w swoim repertuarze przynajmniej jedno dzieło tak zwanego lżejszego kalibru, z udziałem solistów gościnnych, ale też śpiewaków występujących na co dzień w całkiem poważnych partiach operowych. Recenzja czeka już od pewnego czasu na swoją kolej w miesięczniku „Teatr”, ukaże się wkrótce, więc nie uprzedzam wypadków.

West Horsley, lipiec 2022. Pierwsza, jeszcze nieoficjalna wizyta w nowym gmachu Grange Park Opera, przy okazji rzekomo półkoncertowego wykonania Latającego Holendra pod dyrekcją Negusa, które w rzeczywistości okazało się inscenizacją znacznie bardziej przekonującą i spójną niż niejeden „prawdziwy” spektakl w polskiej operze. A przy tym jedyna w swoim rodzaju okazja celebrowania specyficznej atmosfery teatru – który wygląda wewnątrz jak skrzyżowanie miniaturowej La Scali z gabinetem osobliwości – w towarzystwie młodszej koleżanki po fachu i jej męża-śpiewaka, którzy zapowiadają się od niedawna na regularnych kompanów moich zwariowanych muzycznych wędrówek.

Bayreuth, sierpień 2022. A jednak: wbrew głosowi zdrowego rozsądku, który zalecał finansową wstrzemięźliwość, na przekór karuzeli obsadowej, która przyczyniła się do dwukrotnej zmiany wykonawcy partii tytułowej w Wagnerowskim Holendrze, zdołałam uczynić zadość stosunkowo nowej upiornej tradycji regularnych wizyt na Zielonym Wzgórzu. Całkiem już wbrew moim oczekiwaniom, znacznie większe wrażenie zrobiła na mnie kontrowersyjna inscenizacja Dymitra Czerniakowa niż rzekomo nowatorskie ujęcie muzyczne Oksany Łyniw. Czas pokaże, co będzie dalej. Na razie w planach nowy Tristan i być może poszczególne elementy nowego Ringu, bo całości raczej nie zniosę, choć przyjaciele cenią mnie za wytrwałość i poczucie humoru.

Viterbo i okolice, sierpień i wrzesień 2022. Pierwszy i mam nadzieję nie ostatni wypad na Festival Barocco Alessandro Stradella, przebogatą repertuarowo imprezę, pozwalającą docenić nie tylko rozmach i entuzjazm artystów związanych z rozlicznymi inicjatywami muzycznymi Andrea De Carlo, ale też olśniewające bogactwo kulturowe regionu Tuscia. Trzeba będzie kiedyś tam wrócić: podobnie jak w większość miejsc przywołanych przeze mnie w niniejszym podsumowaniu. Mimo piętrzących się przeciwieństw, nie mam zamiaru spuszczać z tonu. Jeszcze raz dziękuję wszystkim wiernym Czytelnikom, ponownie kieruję wyrazy wdzięczności pod adresem przyjaciół i patronów. Oby rozpoczynający się sezon stał się znakiem jakiegoś przełomu – także w naszym, coraz dotkliwiej podzielonym, a zarazem coraz bardziej skupionym na sobie światku operowym.

Słodycz zgodnych dźwięków

W najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” Włóczykij Kulturalny, a w nim recenzje książek, komiksów i płyt oraz zapowiedzi sezonu, nie tylko jesiennego, między innymi w teatrach dramatycznych, muzeach i galeriach. Ja też – bardzo ostrożnie – wtrąciłam swoje trzy grosze, ograniczając się jednak do inspiracji, nie zaś wskazywania palcem na konkretne premiery i koncerty, które być może wcale się nie odbędą. Dokonałam też bardzo subiektywnego wyboru spośród utrwalonych już na muzycznej mapie, a dzięki temu stosunkowo najmniej zagrożonych ogólną mizerią festiwali. Szkoda, że na większość z nich trzeba czekać prawie rok. Ale można też inaczej, po sąsiedzku albo na wpół turystycznie, o czym piszę w swoim krótkim tekście do jesiennego dodatku. Zapraszamy do lektury: wszystkie teksty w tym dziale dostępne w całości bez prenumeraty i rejestracji.

Słodycz zgodnych dźwięków

Gdzie buja laur i cyprys cicho stoi

Drodzy Czytelnicy: dłużej nie da się tego ukryć. Jury w składzie Zygmunt Krauze (przewodniczący), Rafał Augustyn, Beata Bolesławska-Lewandowska, Mieczysław Kominek, Tadeusz Wielecki i Małgorzata Woźna-Stankiewicz przyznało mi doroczną Nagrodę Związku Kompozytorów Polskich – „za bogatą twórczość krytyczną, eseistyczną i translatorską, obejmującą rozległe obszary muzyki, ze szczególnym uwzględnieniem teatru muzycznego”. To pierwsza ważna nagroda w moim długim życiu – tym ważniejsza, że wreszcie utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto. Tyle ode mnie tytułem podziękowania. Oddaję głos Rafałowi Augustynowi, publikując jego laudację – tak piękną pod każdym względem, że po dziś dzień się rumienię.

***

Właściwie powinienem zacząć od znanej formuły: gdyby Dorota Kozińska nie istniała, należałoby ją wymyślić.  Tylko że to zadanie wymagałoby nieprzeciętnej wyobraźni.

Gdyby Linneusz miał ją zaklasyfikować, pewnie napisałby – wziąwszy pod uwagę pola zainteresowań – że to species omnivora, gatunek wszystkożerny.

Linneusz jest nieprzypadkowy, bowiem o mały włos nie wylądowała na studiach biologicznych, a i dziś przyrodą „ożywioną“ interesuje się ponadprzeciętnie, obserwując ptaki, hodując kolejne pokolenia kotów, a także jeżdżąc konno. Nie gardzi również stworzeniami najmniejszymi i pograniczem ożywionej natury; gdy wybuchła epidemia Covidu, zasypywała nas zbieranymi z różnych stron informacjami o życiu i twórczości mikrobów.

Nieprzypadkowa jest także łacina, bowiem Dorota Kozińska, porzuciwszy zamiar studiów przyrodniczych, trafiła na filologię klasyczną, pod skrzydła znakomitego latynisty Jerzego Axera.

Jednakże już doktorat miała pisać o Williamie Blake’u, który interesował ją od dawna – w nastoleciu przełożyła po swojemu, i arcyzgrabnie, słynnego Tygrysa.  Twórczość Blake’a konsultowała z niebylejakim indywidualnym mentorem, znakomitym historykiem sztuki i literatury Wiesławem Juszczakiem.

Znów ciekawa zbieżność: literatura i sztuki plastyczne. Dorota Kozińska, de domo Urbańska, jest córką świetnego grafika i typografa, zwanego w rodzinie pieszczotliwie Łysym Leonem, profesora warszawskiej Akademii i autora grafiki książkowej oraz niezliczonych wysmakowanych akcydensów. Z młodości pamiętam wydawaną przez Ossolineum kolekcję literatury orientalnej, bodaj czy nie najpiękniejszą w ówczesnej Polsce serię poetycką.  Nie wiem w jakim stopniu ta filiacja wpłynęła na fakt, że książki Kozińskiej, nawet jeśli należą do zaprojektowanej ogólnie serii, mają jakiś charakterystyczny rys spójności, elegancji i dowcipu zarazem.

Doktoratowi o Williamie Blake‘u przeszkodziły problemy zdecydowanie nieakademickiej natury; jeden z serii cyklicznych pechów, które naszą bohaterkę będą nękać aż po czasy najnowsze.

Ale ja dzisiaj nie o pechach, tylko o osiągnięciach.

Uprawia przede wszystkim małe formy – co jest po trosze wynikiem życiowych okoliczności, ale także wrodzonej skłonności do zwięzłego pisania, jednakże nie bez stylistycznej wirtuozerii, by nie rzec – popisu.  Cóż! Jak powiada Charles Rosen, mamy skłonność do deprecjonowania wirtuozerii dla niej samej; tylko że wirtuozerię dla niej samej chętnie uprawiała większość wybitnych artystów.

Ale styl to narzędzie; świetnym stylem można pisać głupoty.  Zatem dwa słowa o zawartości.

Podkreśliłbym dwie rzeczy.

Pierwsza to temperatura. Te teksty „grzeją“, czasem się gotują.  Dorota prywatnie lubi używać hiperbol i wielkich kwantyfikatorów, ale tu chodzi o rzecz inną. To są teksty pisane przez żywego człowieka dla żywych ludzi o żywych (choć czasem dawno nieżywych) ludziach i ich sprawach. Tu nie ma mumifikowania, ani tematu, ani samego pisania.

Druga – powiązana – to kontekstowość. Muzyka, teatr, ich tworzenie i odbiór są częścią kulturowej całości, epoki, struktur społecznych. Nie są wyobcowane.  Myślę, że w niebie, na odpowiedniej muzyczno-teatralnej chmurce, siedzą Peri i Caccini, Landi i Monteverdi, i oglądając pisanie Kozińskiej mówią: „No właśnie, o to nam chodziło, kiedy projektowaliśmy naszą Wielką Syntezę“.

Dorota – choć sama jako wokalistka uprawiała muzykę dawną – do pierwocin opery się nie zawęża. Mozart i Verdi, Britten, Berg i Janaczek, po wielekroć Wagner.  Ale także Aleksander Nowak i Paweł Mykietyn, Paweł Szymański i – nie da się ukryć – mówiący te słowa. No i niemogący się doczekać wydania panteon wybitnych, a zapomnianych, operowych śpiewaków.

Nagradzamy Dorotę Kozińską jako muzykologa, którym formalnie nie jest i uprawia gatunki popularne i eseistyczne. Ale – co akcentowałem przedstawiając Jury jej kandydaturę – w tych tekstach znajdziemy niejedną myśl, która jest albo dobrze ugruntowanym faktem historycznym, albo płodnym impulsem – i poddana sprawdzaniu i obudowana „aparatem“ mogłaby dać w efekcie pełnokrwiste naukowe opracowanie.

Teraz – Warszawa.  Oto rodowita warszawianka dla której miasto jest całością, ale „małą ojczyzną“ jest Warszawa „niska“ – najpierw Czerniaków, a od lat centralna Praga, tuż przy bazarze Różyckiego, niedaleko „śpiących“, Zoo i nieistniejącego już niestety sklepu pod szczególną nazwą „Planet Alkoholi“, uważnie wsłuchuje się w splątane rytmy, polifonię ruchów i akcentów i znaczonych przez nie ludzkich istnień i losów.

Jesteśmy w Związku Kompozytorów Polskich. Nie byłem jedynym, który namawiał Dorotę do wstąpienia do naszego grona; bez skutku. „Nie należę nigdzie i mam to po swoim tacie“ – odpowiadała. Przeczy temu wprawdzie pokutujące w niektórych biogramach członkostwo w pewnym stowarzyszeniu tłumaczy, ale to epizod, szybko zakończony.  No cóż, nie należy i trudno.

Ale nienależenie nie oznacza nieprzynależenia. Mój przyjaciel Grzegorz Piechota, historyk sztuki ze Szczecina, ma w swoim telefonie Dorotę Kozińską zapisaną krótko jako „Kozę“. Wielu z nas ma prawo powiedzieć, zważywszy rozliczne osobiste kontakty i zażyłości, że jest to po prostu „Koza nostra“.

Z Laudatorem na schodach Sali im. Karola Szymanowskiego w UMFC. Fot. Sławomir Wojciechowski

Three Billboards Outside Caprarola, Viterbo

Do you remember Three Billboards Outside Ebbing, Missouri? Or, more precisely, the music Mildred Mayes is listening to in the car at the very beginning of the film? Most movie buffs were led to believe that they were dealing with a contemporary arrangement of a traditional Irish melody, while in fact Renée Fleming sings Lady Harriet’s aria “Letzte Rose” from Friedrich von Flotow’s opera Martha, though with Thomas Moore’s original text, taken from the 1813 collection Irish Melodies. The composer indeed referred to a popular song of the day, but transformed it in his own way and made it the basis not only of the aria, but also of the love theme that runs through the piece. Martha, staged in 1847 in Vienna, turned out to be Flotow’s second and last operatic success. Known to music lovers today for several immortal hits, it completely overshadowed his previous work: the opera Alessandro Stradella, the triumph of which at the Hamburg Opera subsequently led to a contract to stage Martha at Vienna’s Theater am Kärntnertor.

Flotow was neither the first nor the last among 19th-century composers who decided to make one of the most influential yet most mysterious composers of the Italian Baroque the protagonist of their operas. However, they were not interested in his music, but in his sensational biography, described in, for example, Histoire de la musique et de ses effets, the first compendium of the history of music in French literature, written by Pierre Bourdelot, a libertine, freethinker and physician to Louis XIII, later supplemented by his nephew Pierre Bonnet-Bourdelot and published only after the death of both by another heir of the family in 1715. The ambiguities of Stradella’s biography – which gradually expanded to include tales of his difficult character, propensity for scheming and gambling, and promiscuity, which ultimately brought upon him the revenge of his cuckolded rivals and death at the hands of assassins – became ideal fodder for Romantic librettists. However, instead of perpetrating a black legend of him, like the one surrounding the tragic figure of Caravaggio, the librettists came up with more and more complicated cloak-and-dagger stories, with the amorous Stradella successfully throwing a spanner in the works of torturers and guardians of female virtue, stories with an obligatory happy ending. This Stradella-mania even affected the teenage César Franck, who in 1841 – four years after the failure of Louis Niedermeyer’s five-act grand opéra at the Salle Le Peletier in Paris – composed his own Stradella, but stopped at the voices with piano stage and left the work unfinished.

Interest in Stradella waned at the turn of the 20th century, only to be revived in recent decades, thanks in part to new research which has finally made it possible to look at his life and work in a broader historical and aesthetic context. We know now that he was not born in 1639 in Nepi, but four years later in Bologna, though the most formative period of his life was his childhood and youth spent in Rome, where he received his musical education. We know that his innate independence combined with immense talent and extraordinary ambition got him into trouble more than once, and it is difficult to say whether his tragic death at the hands of Genoese thugs – when he was not yet forty – had more to do with his propensity for reckless love affairs or his inability to navigate the labyrinth of political and moral intrigues of the day. Stradella left behind a huge and immensely valuable body of work, rivalling the legacy of Purcell and Biber in originality, and going far beyond the stylistic framework of the period in innovation and imagination. He was a precursor of the concerto grosso. In experimenting with a more tuneful, rhythmically freer variety of counterpoint, full of dissonant tensions, he was more than ten years ahead of Corelli. He came up with the idea of the da capo aria before he had time to give it a proper form.

There is something spectral in Stradella’s oeuvre. It is possible to hear in it things that are not physically there yet, that were only geminating in the composer’s visionary imagination. This is probably why it is so admired by Salvatore Sciarrino, a contemporary master of musical understatements, thinned out consonances, of silence louder than sounds. In 2017 Sciarrino wrote an opera, Ti vedo, ti sento, mi perdo (I see you, I hear you, I lose myself), whose protagonist is Stradella – or rather his absence. The action takes place in 1682, in one of the Roman palazzi, where rehearsals take place before a performance of Stradella’s cantata. Everybody is waiting for a new aria promised by the composer, but instead they get the news of his sudden death. The truth about the composer, who became a legend during his lifetime, must from now on be sought in in-depth reflection on his music.

Andrea De Carlo. Photo: Famiano Crispi & Vincenzo Scudieri

The man at the forefront of this reflection is Andrea De Carlo, one of the world’s most eminent specialists in the legacy of Alessandro Stradella, an artist well known also to Polish music lovers from his collaboration with Rinaldo Alessandrini’s Concerto Italiano ensemble, not to mention the student production of Stradella’s comic opera Il Trespolo tutore (2018), which featured Polish musicians and was recorded on DVD. De Carlo began his career as a jazz double bass player, later joined in the orchestra of the Teatro Massimo di Palermo and eventually – after studying with the gambist Paolo Pandolfo – devoted himself almost entirely to the practice and theory of historical performance. In 2005 he founded his own ensemble, Mare Nostrum, which has evolved from a homogeneous viol consort into an extremely versatile and dynamic early music ensemble. Following their first, critically acclaimed concerts and recordings of German and French Baroque music, De Carlo and his musicians began to focus increasingly on the works of 17th-century composers associated with Rome. This naturally led to “The Stradella Project” – initiated as part of the Baroque Festival in Viterbo, headed by De Carlo – which has already resulted in eight excellent albums of monographic recordings for the French label Arcana. Young talent and future collaborators of De Carlo are forged in the “Stradella Young Project”, an education and research initiative launched in 2011, whose apprentices regularly participate in De Carlo’s projects.

This year I had the pleasure of accepting an invitation from the event organisers and the Munich-based agency Ophelias Culture to attend the first days of Festival Barocco Alessandro Stradella. And thus I was able not only enjoy the music, but also to relish the beauty of the historic region of Tuscia, the cradle of Etruscan civilisation, a land stretching among the hills between the Tiber and the Apennine range, in a territory that overlaps not only with today’s province of Viterbo in the northernmost part of Lazio, but also with the whole area of Tuscany and a large swathe of Umbria. Viterbo, one of the best-preserved medieval cities in central Italy – with its imposing Cathedral of Saint Lawrence, supposedly built on the ruins of an Etruscan temple of Heracles, and the mighty Palazzo dei Papi, where from November 1268 to September 1271 the cardinals were held on bread and water during the longest conclave in the history of the Church, before the election of Pope Gregory X – was preparing for the Macchina di Santa Rosa procession.

The march with the relics of St. Rose, a Franciscan tertiary expelled from the city by the Cathars, takes place year after year on the night of 3 September, along a route of more than a kilometre from Porta Romana to the steep climb to the church of Viterbo’s patron saint. One hundred men from the Sodality of the Porters (Facchini di Santa Rosa) carry a nearly 30-metre high tower, weighing five tons, through the streets, literally in the dark, following only the directions of the capofacchini, who march at the four corners of the enormous machine. In the days leading up to the procession residents are busy building stands in the traditional stopping places of the porters, and members of the Sodality proudly display its banners in the windows of their homes, in shop windows, restaurants and craftsmen’s workshops. Admission to the porters community is considered an exceptional honour in the local community – not least because, as part of the test, each candidate must lift a 150-kg box on his shoulders and carry it at least a hundred metres.

In these circumstances it is not surprising that the first concerts of the Festival took place outside the province’s capital. Yet it would be hard to imagine a better venue for the inauguration, with an opera by Stradella, than the Mannerist Villa Farnese, a gem of the late Italian Renaissance, towering over the town of Caprarola, which clings to the volcanic Cimini Hills. The young Cardinal Alessandro Farnese, only thirty-something at the time, acquired the estate at the very beginning of the 16th century. Educated by Pomponius Laetus to love classical proportions, he decided to erect a defensive palace above the settlement and commissioned the best architects active in Rome at the time to prepare the designs. The architects included Baldassare Peruzzi, who drew out the shape of the future fortress on a pentagonal plan. The construction of the foundations was completed only a few years before the cardinal was elected pope, who went down in history as Paul III. The work on the fortress was understandably put on hold. Nearly thirty years later it was resumed by the pope’s namesake and grandson, Alessandro Farnese: a cardinal, diplomat and generous patron of artists, who replaced the idea of completing the palazzo di fortezza with the idea of erecting a grand country villa on its foundations. The arduous mission of incorporating the body of the palace into the pentagon of the fortifications was undertaken by Jacopo Barozzi da Vignola, one of the most eminent architects of the second half of the 16th century, not only in Italy.

The result was a building of uncommon beauty, in the form of a pentagonal prism, but with a regular four-storey façade and a circular arcaded courtyard inside. Each storey of the villa served a different purpose and was furnished accordingly. Visitors are dazzled by the Sala dei Fasti Farnesiani on the piano nobile level. It is richly decorated with frescoes by the Zuccari brothers depicting the greatest achievements of the Farnese family. Taddeo Zuccari and his assistants are also the authors of the allegorical paintings in the Jupiter Room, accessible from the courtyard, which served as a sort of reception room for guests and a vestibule to the summer apartments. To enter it, visitors must first take their eyes off the illusion of foliage rustling in the wind, birds’ wings flapping and glimpses of sunlight on the azure of the frescoes on the arcade vaults.

Moro per amore, Villa Farnese, Caprarola. Eleonora Filipponi (Lindora) and Danilo Pastore (Floridoro/Feraspe). Photo: Famiano Crispi & Vincenzo Scudieri

This was the venue of the Festival’s inaugural performance – of Moro per amore, Stradella’s last opera, completed in 1681, a few months before his death. A similar villa, castello or palazzo may have been the venue for the first rehearsals before the work was staged at some theatre in Rome or Genoa. Similar frescoes may have witnessed cardinals, princes and their mistresses taking pleasure in making music, especially as the libretto was written by another well-educated aristocrat with a passion for the arts: Flavio Orsini, who sometimes wrote under the anagrammatic pseudonym of Filosinavoro.

The seven soloists and the nine-member Mare Nostrum ensemble, conducted by Andrea De Carlo, entered this space richer in knowledge and experience which the pioneers of historical performance could only envy. De Carlo’s musicians are fully aware of the fact that today no one will get all the allusions, references and puns in the allegedly absurd libretto, but they nevertheless should try to get as many of them as possible and then help the audience get them. Since the trap is set already in the ambiguous title of the piece (no one really dies of love here, but it takes a Moor to make a certain beautiful queen finally fall in love), every pun that is caught needs to be supported by an appropriate gesture, passion in the music, a meaningful glance. The artists need to attract attention to the passage that, for some reason, Stradella himself highlighted: by strengthening the articulation in the singing, bashing body of the instrument. They need not to wring their hands over the sense of humour of the Orsinis, the Farneses or suchlike, but to laugh at what made people laugh at the time (for example, the aging, contralto nanny and the soprano castrato proposing to her in the finale). The Mare Nostrum musicians know how to enthral the listeners and teach them something at the same time – and this is an increasingly rare skill, even among people involved in education on a daily basis.

View from Torre Monaldesca, Civitella d’Agliano. Photo: Dorota Kozińska

This year Festival Barocco Alessandro Stradella takes place until the end of September. It does not rely on Stradella alone. Over the next two days I went on two sentimental journeys to the repertoire from which my experience of historical performance had begun: the instrumental dances of the Ars Nova era (the excellent lutenist player Peppe Frana, partnered brilliantly by the flutist Alessandro de Carolis and the percussionist Antonino Anastasia); and the music wandering between Iberia and the New World since the first wave of the conquistador conquests (participants in the Stradella Young Project). The first concert took place in the rooms of Torre Monaldesca in Civitella d’Agliano: a tower from the top of which the local Guelphs used to look out for their enemies, the Ghibellins. The second concert was an open-air event in Borgo Fantasma, one of hundreds of “ghost towns” scattered around Tuscia, destroyed by landslides, earthquakes and other natural disasters.

I will have to go back there one day. For the austere beauty of the stone towns, for the effusion of colours in the frescoes in the cardinals’ villas, for the music of Stradella – brought back from oblivion by people who go forward full of love and don’t look back.

Translated by: Anna Kijak

Link to the source:
https://www.tygodnikpowszechny.pl/takie-festiwale-to-ja-rozumiem-178593

Głos nie z tej ziemi

Już za kilka dni tekst o Viterbo i Festival Barocco Alessandro Stradella w wersji angielskiej, a tymczasem wycieczka w nieco inne rejony: krótkie podsumowanie dziejów i pradziejów flûte traversière wraz z omówieniem kilku utworów powstałych z myślą o tym instrumencie – na marginesie kwietniowego recitalu Agnieszki Gorajskiej w gdańskim Ratuszu, w ramach tegorocznego festiwalu Actus Humanus. Przy okazji dołączam podziękowania dla coraz liczniejszych Mecenasów Upiora i przypomnienie, że tuż pod wyszukiwarką strony znajdą Państwo link z bezpośrednim przekierowaniem na Patronite.

***

Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł, by nawiercić otwory w zwierzęcej kości i dobyć z niej dźwięk. Może neandertalczycy, a może reprezentanci którejś z późniejszych, rzekomo bardziej „ludzkich” kultur górnego paleolitu. Pierwsze instrumenty powstawały zarówno z masywnych, wyschniętych bądź odessanych ze szpiku kości słoni i niedźwiedzi, jak z porowatych, wypełnionych powietrzem kości ptasich: szablastych łopatek sępów i podługowatych kości ramiennych łabędzi. Dźwiękiem fletu można było uśpić dziecko, uwieść ludzką samicę, pożegnać zmarłego i przechytrzyć zwierzęta, naśladując choćby śpiew trznadla, przenikliwy skwir mewy albo pohukiwanie puszczyka. Fletową melodią porozumiewano się niegdyś z zaświatami, królestwem duchów i bogów. Starożytni Egipcjanie słyszeli w niej głos Izydy, bóstwa płodności i opiekunki rodzin. Według mitologii hinduskiej flet pojawił się na tym świecie tylko dlatego, że nie mógł znieść rozstania z Kryszną i ubłagał Najwyższego, by wziął go ze sobą między ludzi. W Europie kojarzono go z ze śpiewem aniołów, głosem natury, nośnikiem uniesień ducha i kluczem do bram innego świata.

Tak zwany flet neandertalski z Divje Babe, obecnie w zbiorach Słoweńskiego Muzeum Narodowego w Lublanie. Fot. Tomaž Lauko

Większość fletów używanych w Europie aż do późnego średniowiecza miała konstrukcję zbliżoną do dzisiejszych fletów prostych. Pierwsze flety poprzeczne dotarły na nasz kontynent w XIII wieku, stopniowo odnawianym po podbojach mongolskich Jedwabnym Szlakiem. W Chinach znano ten instrument ponoć już w IX wieku p.n.e. – najstarsze zachowane okazy są o pół tysiąclecia młodsze i pochodzą z grobowca księcia Zēng Hóu Yi mù na terenie prowincji Hubei, którego wyprawiono na tamten świat z instrumentarium godnym prawdziwego arystokraty. Wśród dzwonów brązowych i kamiennych, rozmaitych cytr, fletni i harmonijek ustnych odkryto także flet z pokrytego laką bambusa, wyposażony w pięć krytych palcami otworów oraz bambusową płytkę ustnikową, przymocowaną woskiem do otworu w zamkniętym z jednej strony korpusie.

Podobnie skonstruowane instrumenty, wyrzeźbione z jednego kawałka drewna, kości, a nawet kamienia, z sześcioma albo większą liczbą otworów palcowych, czasem z nawierconym dodatkowym otworkiem pokrytym trzcinową membraną, jak w słynnym z „owadziego” brzmienia chińskim flecie dizi, napływały z kupcami do Europy z różnych stron Azji. Z początku traktowano je wszakże jako wyjątkowo rzadką i kosztowną ciekawostkę. Większość egzemplarzy trafiała w ręce muzyków z terenów dzisiejszej Francji i Niemiec. Pierwsza wzmianka o flecie poprzecznym pochodzi z roku 1285 i zachowała się w wykazie instrumentów używanych przez Adenesa le Roi, minstrela na dworze księcia Brabancji Henryka III. Czas prawdziwej popularności fletów budowanych na wzór azjatyckich „dziwolągów” nastał dopiero na przełomie XIV i XV wieku. Instrumenty o większej menzurze i donośnym, przenikliwym brzmieniu upowszechniły się w muzyce wojskowej pod nazwą fletów „szwajcarskich” – od zaciężnych najemników z Konfederacji Szwajcarskiej, którzy używali ich jako narzędzi sygnałowych. Delikatniejsze flety o słodkiej, ciepłej barwie i szybkiej artykulacji, śpiewające niemal ludzkim głosem, zasiliły zespoły konsortowe, znalazły uznanie w kapelach dworskich i muzyce teatralnej, wciąż jednak nie miały wielkich szans wybić się na solową niepodległość.

Adenes le Roi śpiewa swój Romans o Kleomadesie przed królową Blanką Kastylijską. Ilustracja stylizowana na XIII-wieczną miniaturę, z książki Paula Lacroix Science and Literature in The Middle Ages, Londyn, 1878

Przełom nadszedł w końcu XVII stulecia, kiedy flûte traversière bądź też flauto traverso przeszedł gruntowną metamorfozę konstrukcyjną, głównie za sprawą muzyków francuskich. Tradycyjną jednoczęściową budowę instrumentu zastąpiono podziałem na sekcje, ułatwiającym nie tylko zastąpienie uszkodzonych elementów korpusu nowymi, lecz także przestrojenie instrumentu za pomocą części wymiennych zróżnicowanej długości, tzw. corps de rechange. Zmienił się kształt wnętrza korpusu – z cylindrycznego na koniczny – co wpłynęło korzystnie na intonację i ułatwiło grę dzięki możliwości zmniejszenia odstępów między otworami palcowymi. Pojawił się dodatkowy otwór na stopce, kryty metalową klapą, rozwiązujący problem półkrycia szóstego otworu przy wydobywaniu dźwięku dis/es. Wszystkie te innowacje postępowały stopniowo, niemniej do ugruntowania pozycji barokowego fletu poprzecznego jako instrumentu solowego i rozpowszechnienia mody na traverso wśród kompozytorów przyczyniła się rodzina budowniczych Hotteterre, a zwłaszcza Jacques-Martin zwany le Romain, nadworny muzyk Ludwika XIV, pedagog i autor dwóch przełomowych traktatów: Principes de la flûte traversière, ou flûte d’Allemangne, de la flûte à bec ou flûte douce et du hautbois (1707) oraz L’art de préluder sur la flûte traversière (1719).

Kolejni budowniczowie wprowadzali własne innowacje: paryżanin Pierre Naust jako pierwszy eksperymentował z konstrukcją czteroczęściową, rozwiniętą później przez budowniczych niemieckich, między innymi Jacoba Dennera z Norymbergi. Współczesne kopie instrumentów brukselczyka Godfridusa Adrianusa Rottenburgha, który wyposażał swoje flety czasem aż w siedem corps de rechange, nadają się doskonale także do wykonawstwa repertuaru wczesnoklasycystycznego. Johann Joachim Quantz, nadworny muzyk i nauczyciel Fryderyka Wielkiego, który sam parał się kompozycją i grą na flecie, do dziś uchodzi za jedną z najwybitniejszych postaci „złotej ery” traverso. Jego podręcznik Versuch einer Anweisung die Flöte traversiere zu spielen (1752) jest nie tylko pierwszą w historii niemieckiego piśmiennictwa szkołą gry na tym instrumencie, ale i bezcennym źródłem informacji o ówczesnych praktykach wykonawczych.

Partita a-moll BWV 1013 Johanna Sebastiana Bacha – starszego od Quantza o lat dwanaście – sama przez się stanowi dowód niezwykle dynamicznego rozwoju fletu traverso. Zachowana w jednym niedatowanym rękopisie, sporządzonym najprawdopodobniej przez dwóch współpracujących z Bachem kopistów i zatytułowanym Solo p. flûte traversière par J. S. Bach, zdradza znamiona techniki o wiele bardziej zaawansowanej niż w jego wcześniejszych kompozycjach z wykorzystaniem fletu poprzecznego, choćby w V Koncercie brandenburskim, powstałym około 1720 roku. Analiza znaków wodnych manuskryptu sugeruje, że Partita została napisana najpóźniej w roku 1724. Pod względem czysto technicznym dzielą ją wszakże eony od wspomnianego Koncertu BWV 1050.

Jacques-Martin Hotteterre, portret miedziorytniczy z Principes de la flûte traversière, ou flûte d’Allemangne, de la flûte à bec ou flûte douce et du hautbois, 1707

Carl Philipp Emanuel Bach, piąte dziecko Bacha i drugi z jego synów, który dożył dorosłego wieku, skomponował swoją Sonatę a-moll Wq 132 w 1747 roku, kiedy był nadwornym klawesynistą Fryderyka Wielkiego w Berlinie i Poczdamie. Władca z upodobaniem zlecał swoim muzykom pisanie utworów na flet traverso, co rodzi uzasadnione podejrzenia, że Sonata powstała z myślą o wykonaniu jej przez samego Fryderyka. Z drugiej jednak strony „prywatnej” muzyki królewskiej nie wolno było publikować ani grać publicznie za jego życia. Niewykluczone, że Carl Philipp Emanuel wydał ją potajemnie, skądinąd dopiero w 1763 roku, szesnaście lat od czasu powstania. Warto też zwrócić uwagę, że to jedyny solowy utwór na flet poprzeczny, który ukazał się drukiem przed śmiercią twórcy. Jeśli Bach uznał, że warto zaryzykować gniew chlebodawcy, musiał mieć po temu naprawdę ważny powód. W samej rzeczy, jego Sonata uchodzi do dziś za jedno z największych arcydzieł XVIII-wiecznej literatury fletowej – na równi z ojcowską Partitą oraz 12 fantaisies à traversière sans basse Telemanna.

Skąd w tym zestawie Recercada primera Diego Ortiza, hiszpańskiego kompozytora i teoretyka, na przełomie lat 50. 60. XVI wieku aktywnego na dworze wicekrólów w Neapolu? Utwór opublikowany w Trattado de glosas sobre clausulas y otros generos de puntos en la musica de violones z 1553 roku powstał przecież jako cykl ośmiu wariacji na temat włoskiego basso ostinato, przeznaczonych na wiolę da gamba. Być może odpowiedź tkwi w samej naturze traverso, jakże pokrewnej łagodnej śpiewności gamby: instrumentu, którym też można było uśpić dziecko, uwieść kochankę i opłakać najdroższego ze zmarłych.

A Sailor From Nowhere

When it seemed that nothing could disorganise operatic life more than COVID, war was added to the still smouldering pandemic. It has changed little in Polish opera houses. If anything, it has further depleted their repertoires and for a long time to come at that, for we Poles observe the total boycott of Russian culture sometimes even more strictly than the Ukrainians themselves. This is not the case  elsewhere, as the world at large has lost faith in the efficacy of artistic sanctions and has experienced a backlash for implementing them too zealously in the first months of the invasion. Solidarity with the fighting Ukraine is now manifested in other fields. It could be said that the opera community has entered the stage of positional warfare. A no-man’s land stretches between advocates of laissez-faire and advocates of categorical sanctions, controlled by neither side. Those taking the rap are those disrupting this fragile equilibrium, as happened to Oksana Lyniv, who, shortly after taking over the musical directorship of Teatro Comunale di Bologna, decided she would not conduct concert performances of Tchaikovsky’s Iolanta. The decision was prompted by a wave of violent protests by her compatriots, outraged not only by the choice of the work, but also by the casting of a Russian singer in one of the supporting roles.

There were no such controversies at Bayreuth. Lyniv enjoys enduring sympathy of the local audience, who pay attention not so much to her gaffes, but to her general attitude towards the war. Last season she was welcomed with open arms as the first ever female conductor in the history of the festival. This year she returned to the Green Hill with Der fliegende Holländer as seen by the Russian director Dmitri Tcherniakov. In a staging that would have attracted crowds of Polish opera lovers to Bayreuth, if the title role had been sung, as originally planned, by Tomasz Konieczny. Many of these opera lovers would not have let Tcherniakov into any opera house in Poland: not only because of his nationality, but also because Tcherniakov was one of the signatories of the famous petition against the boycott of Russian artists signed by, among others, Barbara Hannigan and Antonio Pappano. For Lyniv it was enough that Tcherniakov showed unequivocal support to Ukrainians affected by the war. That was enough for me as well; I came and I was not disappointed.

Elisabeth Teige (Senta). Photo: Enrico Nawrath

Bayreuth productions – unless they are complete failures – clearly improve over successive seasons. Yuval Sharon’s production of Lohengrin, criticised shortly after the premiere, ended its run this year to almost tearful goodbyes. Something similar will probably happen to Tcherniakov’s Holländer, although the director – as is his wont – tells a completely different story in it, seemingly without engaging in any dialogue with the original. Let me stress this: seemingly. If we can manage to overcome the understandable rebellion of a Wagnerite within ourselves and approach this staging with a completely open mind, it will turn out that Tcherniakov has disposed of what is unbearable and incomprehensible in the work. Above all – of the motives driving Senta, who, indeed, is a prototype for the later Wagnerian redeeming female figures, but at the same time an extremely irritating character crossing the thin line between the obstinacy of a spoilt teenager, and just as childish stupidity and naivety. By turning the tormented wandering sailor into a calculated avenger, Tcherniakov has finally explained this stupidity and thus, paradoxically, made the story told by Wagner more credible. Senta’s teenage rebellion takes the form of a mindless infatuation with the mysterious stranger – an infatuation that does not pass even when the Dutchman reveal his true face. Her love resembles the feelings which emotionally immature women have for terrorists and serial killers.

Elisabeth Teige and Eric Cutler (Erik). Photo: Enrico Nawrath

Such a story requires an introduction (in the form of a moving pantomime to the sounds of the overture, when we get to know the cause of the Dutchman’s trauma: his mother, rejected by Daland, committed suicide before the boy’s eyes) and a modified ending, again only seemingly contradicting the composer’s intention (the orgy of revenge is interrupted by Mary – Daland’s wife in Tcherniakov’s version – killing the stranger; Senta’s coming to her senses and reconciliation with her mother replace the traditional vision of transfiguration). Tcherniakov’s implements his concept with admirable precision, in a clean, singer-friendly, visually stunning space (among sets designed, as usual, by himself, and perfectly lit by Gleb Filshtinsky). It is not true that his staging lacks a sea or a ship. The proximity of the ocean is suggested by Yelena Zaytseva’s costumes. The phantom ship appears during one of the scene changes – or, rather, intricate turnovers of the same sets – in the form of a sail gliding across the upstage, which in the end, much to the surprise of the audience, turns out to be the tower of a town church. There are several memorable moments in this production: from the desperate attempt to restore the dignity of the suicidal woman, when the shocked boy stops his mother’s corpse swinging on a rope and laces up her shoes, the tragicomic scene of the Dutchman’s proposal on the glazed veranda of Daland’s house, to the ominous contrast of the two choruses in Act Three, in which the ghostly sailors bring to mind equally ghostly associations with members of the gangster group Solntsevskaya Bratva. In light of the events of recent months, the blue and yellow colours of the production spoke all the more powerfully, especially in the final scene of the conflagration of the town, with a swirling mass of “black kites” in the air – debris from burned down houses, as in Czesław Miłosz’s poem.

I have to admit that my recent experience with Der fliegende Holländer conducted by Anthony Negus raised my musical expectations very high indeed. They were more than satisfied by Elisabeth Teige as Senta, a singer blessed with a meaty soprano of great beauty and velvety tone, which she wields masterfully, subtly shading the dynamics and emphasising tensions in almost every phrase. I was slightly disappointed with Thomas J. Mayer in the title role. Mayer is a very capable and cultured singer, but lacks the expressiveness of his predecessor, John Lundgren, who created a chilling portrayal of a man as repulsive in his personality as he was seductive in the beauty of his dramatic, metallically sparkling baritone. The ever dependable Georg Zeppenfeld was in a class of his own – also acting-wise – as Daland. Eric Cutler as Erik could not be faulted vocally, although he lacked subtlety and moderation in shaping this dramaturgically thankless character. A fine Steersman came from Attilio Glaser, a singer with a healthy, bright and excellently supported lyric tenor. The deep, round contralto of Nadine Weissman (Mary) showed some signs of tiredness, but they were counterbalanced by Weissman’s full commitment to the role of Daland’s tragic partner, a character by no means easy to present in such a production.

The final scene: Eric Cutler, Elisabeth Teige and Nadine Weissman (Mary). Photo: Enrico Nawrath

However, it is difficult to say how the singers would have found their way through this score, if Oksana Lyniv, instead of focusing on restraining the orchestral volume for most of the narrative, had taken care of the musical logic of the story and the resulting richness of the motivic work. In her interpretation Der fliegende Holländer fell apart into a set of unconnected numbers, with the orchestra simply providing an accompaniment and not contributing to the narrative fabric of the work, and with the soloists left to their own devices by the instruments hidden somewhere in the background. Lyniv’s interpretation lacked weight, vividness of sound, and at times simply freedom, which on several occasions ended in asynchrony between the stage and the covered pit, not to mention rough, intonationally uncertain passages in the strings and play-safe entrances in the winds. However, the Ukrainian conductor was given the benefit of the doubt by the Bayreuth audience and the critics present at the performances, and I will do likewise – in the hope that in a future season, under more favourable circumstances, everything will come together, be put in order and harmonised.

It’d better be very soon. The world really needs some consolation. And not just of the naive variety.

Translated by: Anna Kijak

Trzy billboardy za Caprarola, Viterbo

W planie wrześniowych wojaży Upiora przewidziano jeszcze jeden wyjazd, którego program całkiem stanął na głowie, z powodu tak zwanych okoliczności zewnętrznych. Ale nie uprzedzajmy wypadków. O tym, co się za kilka dni wydarzy, poinformuję Państwa na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Tymczasem polecam uwadze Czytelników tekst, który ukazał się w najnowszym wydaniu czasopisma: relację z najpiękniejszego finału wakacji, jaki tylko można sobie wyobrazić, czyli z pierwszych dni Festival Barocco Alessandro Stradella di Viterbo, spędzonych w towarzystwie wspaniałej muzyki, wspaniałych ludzi, zapierających dech w piersiach krajobrazów oraz skarbów dziedzictwa kulturowego Włoch. A potem już tylko jesień…

Trzy billboardy za Caprarola, Viterbo