Ogniu, krocz ze mną

Trudno się dziwić artystom, że reagują na otaczającą ich rzeczywistość. Ostatnio z coraz większym zapałem, ba, nawet furią, czemu też się dziwić nie sposób. Inną miarą powinniśmy jednak oceniać twórców dzieł autonomicznych, inną – artystów reinterpretujących dzieło zastane. W 2009 roku, zachwyceni cudownie muzykalną inscenizacją Zagłady domu Usherów Glassa w TW-ON, zdecydowaliśmy się na precedens i nominowaliśmy Barbarę Wysocką do Paszportu Polityki w kategorii „Muzyka Poważna”. Reżyserka opuściła szranki z nagrodą. Po blisko dziesięciu latach pora na podsumowanie jej dokonań w teatrze operowym, które znajdą Państwo w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Ogniu, krocz ze mną

Pieśń ujdzie cało

W ostatnim dniu 2015 roku Sejm przyjął uchwałę o ustanowieniu Feliksa Nowowiejskiego patronem roku 2016. „Artysta zawsze stał po stronie polskości i polskiej kultury” – argumentowali posłowie. Poniekąd racja, choć sprawa była w rzeczywistości trochę bardziej skomplikowana. Rok Nowowiejskiego już minął: Sejm, zgodnie z arcypolskim zwyczajem, uczcił rocznicę śmierci kompozytora. My tam wolimy świętować równie okrągłą, za to bardziej okazałą, bo sto czterdziestą rocznicę jego narodzin, która przypada w 2017 roku. O tym, jak Nowowiejski żmudnie wykuwał swoją tożsamość, w krótkim eseju do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”, w ramach dodatku Król Wichrów – odpomniany. Dodatku wyjątkowo tym razem obszernego: gorąco zachęcam do lektury całości.

Pieśń ujdzie cało

Gdy rozum nie śpi

Mam kilkoro Czytelników, którzy w moich tekstach potrafią dostrzec nastroje, mimo że z uporem maniaka chowam się pod maską profesjonalisty. Wiedzą, że wszystko, co napisałam od początku istnienia tej strony, jest nieoczywistą, ale bardzo skrupulatną kroniką moich wzruszeń, zachwytów i rozczarowań. Bardzo takich Czytelników cenię: dzięki nim sięgam do kolejnych, oby niewyczerpanych pokładów energii, nadziei i odporności na ataki ze strony ludzi, którzy w krytykach widzą wyprane z uczuć indywidua, zabierające miejsca w teatrze prawdziwym operomanom i psujące im przyjemność z bezrefleksyjnego odbioru muzyki. A przecież ja i moi koledzy po fachu nie dlatego rozbieramy poszczególne takty na części pierwsze, żeby komuś złośliwie dokopać, tylko dlatego, że wykonanie poruszyło nas do głębi, na dobre albo na złe. O strachu, wstydzie, dumie i innych emocjach recenzenta – w felietonie we wrześniowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Ludzie kochają muzykę. Ta rzekomo najbardziej abstrakcyjna ze sztuk najdobitniej przemawia do naszych emocji. Łaskocze nas po neuronach, dudni nam we wnętrznościach, godzi prosto w serce. Przepełnia melomanów takim mnóstwem doznań, że często już w kilka minut po wyjściu z koncertu wylewają swe żale i zachwyty na portalach społecznościowych. Klikają serduszka na stronach teatrów i filharmonii, udostępniają zdjęcia ulubionych artystów – innymi słowy, robią wszystko, by jak najdłużej pozostać w stanie błogosławionej euforii albo nieco mniej błogosławionej furii, jeśli wykonanie z jakichś przyczyn nie przypadło im do gustu.

Jak ja im czasami zazdroszczę. Jestem krytykiem i czuję się nieraz jak zawistna stara panna, która zamiast cieszyć się cudzym szczęściem, szuka dziury w całym. Człowiek zakochany po uszy nie dostrzega żadnych wad w swoim wybrańcu. Krytyk dostrzec je musi. Meloman zwiedziony blichtrem jednego wykonania bezlitośnie zlekceważy inne, znacznie lepsze, choć z udziałem mniej atrakcyjnych muzyków. Krytyk te brzydkie kaczątka wskazuje palcem i stręczy niechętnym miłośnikom, którzy z reguły ani myślą porzucać swoje piękności.

Melomani się burzą i pomstują na przemądrzałych recenzentów. Ani się taki zachwyci, ani naprawdę przejmie, tylko wyjmie swoje szkiełko i zacznie załzawionym okiem rozbierać interpretację na części pierwsze. Będzie racjonalizował do upadłego, a tu przecież w grę wchodzą żywe emocje. Co kogo obchodzi, jak się powinna rozwiązać ta dominanta septymowa z sekstą? Panie krytyk, tu się cierpi albo zwija z rozkoszy, a nie analizuje. My chcemy „Habanery”, a nie smętnych wywodów, o czym naprawdę jest Carmen i dlaczego lepiej nie stylizować głównej bohaterki na wampa w czerwieni i blond peruce.

Ryszard Strauss dyryguje. Ok. 1900

A przecież taki krytyk też kocha. Też tęskni za dobrym wykonaniem i przeżywa katusze, kiedy ceniony artysta zawiedzie. Recenzent przypomina nie tyle zgorzkniałą starą pannę, ile doświadczoną kobietę po przejściach, która zastanowi się po trzykroć, zanim uwikła się w kolejny romans z niesprawdzoną koncepcją dzieła. Słucha rozumnie, żeby nie ulec fałszywym emocjom. Słucha bardzo uważnie, czasem do tego stopnia, że wychodzi z filharmonii słaniając się na nogach z wyczerpania. Po powrocie do domu wertuje mądre książki, zerka w partyturę, wraca do starych nagrań – żeby zyskać pewność, że nikogo nie skrzywdzi albo nie pochwali na wyrost.

Rozum już dopilnuje, żeby krytyk miał powody do strachu. Na przykład wówczas, kiedy zachwyci się nikomu nieznanym utworem albo artystą. A jeśli mimo wszystko wyjdzie na durnia? Bywa, że recenzent sam przestaje sobie wierzyć, kiedy przechodzi trudny okres w życiu – słuchanie kwartetów Haydna zdaje mu się wtedy co najmniej niestosowne, a próba oceny wykonania kwartetów Szostakowicza wpędza go w trzydniowy dół. Całkiem niedawno zbłaźniłam się na zupełnie innym polu i z przerażeniem dostrzegłam, że przywiązuję zbyt dużą wagę do sposobu, w jaki reżyserzy rozgrywają operowe sceny wstydu i upodlenia.

Niektórzy melomani, a niestety także i muzycy, mają nas za bandę złośliwych i wypranych z emocji arogantów, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, by komuś dokopać. A jeśli powiem, że więcej znam krytyków, którzy szlochają ukradkiem w chusteczkę na koncercie, niż autentycznie przejętych wykonaniem wielbicieli Panny X? Jeśli wyznam, że nadmiar zawartych w muzyce uczuć, które musimy racjonalnie przeanalizować, rzutuje często na nasze życie prywatne? Miłośnik pozachwyca się albo pozżyma kilka godzin, po czym wróci do innych zajęć. My z tym zachwytem i z tą złością poramy się nieraz długie tygodnie. Nie uszczęśliwiając tym bynajmniej naszych bliskich.

Ale mimo wszystko warto. Opublikowałam niedawno szalenie emocjonalną recenzję z pewnego przedstawienia, w której porównałam rzemiosło dyrygenta z najwspanialszymi dokonaniami Ryszarda Straussa, a w opisie słynnego fragmentu orkiestrowego uciekłam się do metafory na granicy szarży. Opublikowałam i pożałowałam, zwłaszcza tej metafory. Sumienie gryzło mnie aż do spotkania z tymże dyrygentem. Maestro popatrzył mi w oczy i powiedział: „wiesz, że akurat przed tym spektaklem poprosiłem wiolonczele, żeby rozkołysały ten motyw? A potem przeczytałem u ciebie o połamanym walcu. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Nikt oprócz ciebie. Nie masz pojęcia, jak jestem ci za to wdzięczny, bo trafiłaś w sedno”.

W życiu nie poczułam się tak doceniona. Rozum usnął twardym, zasłużonym snem. Obudził się Upiór. Gotów do pisania kolejnych przemądrzałych tekstów, w których emocje aż kipią.

Słowo, fraza i dźwięk

Nowy sezon – wyjątkowo w tym roku pracowity, między innymi dzięki bogatej ofercie programowej Opery Wrocławskiej – nadchodzi wielkimi krokami. Zanim rzucę się w wir jesiennych wyjazdów, pozwolę sobie raz jeszcze wrócić pamięcią do największych przeżyć ostatnich tygodni. Na urodzinowy cykl trzech oper Monteverdiego w wykonaniu zespołów Johna Eliota Gardinera wybrałam się do Berlina. Jakub Puchalski dotarł tylko na Koronację Poppei w ramach Musikfest, po czym ruszył do Polski na inaugurację festiwalu Wratislavia Cantans, z Powrotem Ulissesa do ojczyzny. Wrażeniami wymienialiśmy się na bieżąco – ja opisałam swoje w dwóch oddzielnych recenzjach na stronie Upiora. Między innymi z tych doświadczeń i konfrontacji wynikł nasz kolejny wspólnie napisany tekst. Esej o związkach Gardinera z twórczością Monteverdiego i o zaskakującej ewolucji w jego interpretacjach dzieł włoskiego mistrza – w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Słowo, fraza i dźwięk

Diabeł stróż

Ostatnie dni w Berlinie, w sobotę na krótko do Wrocławia – trudno zebrać myśli i wrażenia, zwłaszcza że wczoraj byliśmy świadkami czegoś nieprawdopodobnego: koncertu, na którym orkiestra Concertgebouw po prostu źle grała, i to najwyraźniej z winy swojego nowego szefa. Zanim o tym wszystkim napiszę, chciałabym jeszcze raz wrócić do Andrzeja Czajkowskiego i jego jedynej opery, która w lipcu trafiła na deski Royal Opera House w Londynie. O Kupcu weneckim i powikłanych losach jego twórcy w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Uwaga do Czytelników edycji papierowej: strasznie nam tym razem chochlik napsocił, namawiam więc do lektury poprawionego tekstu na stronie internetowej.

Diabeł stróż

Nowy kurs Złota Renu

Przez cały ubiegły sezon jeździliśmy po Europie za naszym ulubionym Wagnerem, a potem dzieliliśmy się wrażeniami. W końcu wylądowaliśmy w tej samej wsi w Gloucestershire. I postanowiliśmy zebrać nasze refleksje do kupy. Pisaliśmy ten artykuł, gdzie i kiedy popadnie: w przerwach między koncertami, w pokojach hotelowych, na dwóch krańcach Polski, komunikując się esemesami i pocztą elektroniczną. Wreszcie się ukazał, w ostatnim tygodniu festiwalu w Bayreuth, dokąd rok w rok pielgrzymują wagneryci z całego świata. Czy ciągną do tej mekki z tęsknoty za muzyką, czy z potrzeby wygrzania się w blasku międzynarodowych gwiazd opery? Obawiamy się, że to drugie, skoro największą popularnością wśród melomanów cieszą się recenzje pisane na kolanie, pełne nieścisłości i błędów rzeczowych, za to całkiem bezkrytyczne wobec wyczynów operowych celebrytów. Trudno. Najwyżej wyjdziemy na dwoje nadętych snobów. Ale czas najwyższy przewietrzyć tę wagnerowską szafę, bo smród naftaliny przyprawia o mdłości. O nieoczywistych i mniej oczywistych kierunkach pielgrzymek – na dwie klawiatury z Jakubem Puchalskim, w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Nowy kurs Złota Renu

Głosy za klauzurą

Lato w pełni, a wraz z nim sezon na wakacyjne festiwale. Coraz ciekawsze, bogatsze programowo, często w międzynarodowej obsadzie uznanych wykonawców. W 2012 roku do grona imprez poświęconych muzyce dawnej dołączył Barok na Spiszu, festiwal organizowany przez Katarzynę Wiwer i Rafała Monitę z Fundacji Kulturalny Szlak. Jego twórcy i promotorzy postawili sobie za cel prezentowanie twórczości barokowej we wnętrzach spiskich kościołów z epoki. Tegoroczny przegląd rozpoczął się 12 sierpnia i potrwa jeszcze ponad tydzień. W najbliższą niedzielę, w kościele św. Sebastiana w Jurgowie, zabrzmi muzyka panien benedyktynek, w wykonaniu Flores Rosarum, sześcioosobowego zespołu wokalnego pod kierunkiem siostry Susi Ferfoglii, organistki i znawczyni praktyki chorału. O śpiewach i graniu w polskich klasztorach żeńskich – w dodatku do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”.

Głosy za klauzurą

Edyp z Tufnell Park

Nie dalej jak wczoraj zapowiadałam, że w nadchodzącym sezonie wykorzystam każdą nadarzającą się okazję, żeby posłuchać, obejrzeć i zrelacjonować wydarzenia, o których mainstream raczej nie napisze. Tydzień temu z niewielkim okładem wykorzystałam taką szansę na Festiwalu Edynburskim, dokąd zespół Scottish Opera zawiózł nową inscenizację opery Marka-Anthony’ego Turnage’a Greek. To kompozytor z mojego pokolenia, z którego twórczością zetknęłam się kilkakrotnie w Niemczech, po raz pierwszy w końcu lat dziewięćdziesiątych. W Polsce właściwie nieznany – a szkoda, bo w jego muzyce aż kipi od emocji, zaskakująco nam bliskich, o czym znów przekonałam się w Edynburgu. O przedstawieniu w reżyserii Joego Hilla-Gibbinsa na stronie internetowej magazynu „Glissando”. Za kilka dni recenzja ukaże się także w wersji angielskiej.

http://www.glissando.pl/relacje/edyp-z-tufnell-park/

Wariatka z Concertgebouw

W sierpniu dużo się będzie działo. Kilka tekstów kluje się w głowie, inne czekają na druk, za chwilę pojawi się recenzja z nowej inscenizacji opery Turnage’a Greek, która zrobiła furorę na tegorocznym Festiwalu Edynburskim. Tymczasem udostępniam felieton z wakacyjnej „Muzyki w Mieście” – wyjątkowo przed uwolnieniem całego numeru do sieci, bo z rozmaitych względów okazał się bardzo aktualny. Wydanie papierowe wciąż dostępne w Empikach. Warto się wybrać i kupić: sporo tam ciekawego do czytania w tę burzliwą kanikułę.

***

Szukaliśmy czegoś zupełnie innego. O ile mnie pamięć nie myli, nagrania Mahlerowskiej Pieśni o ziemi pod batutą Bruno Waltera, z 1936 roku. Wieczory na długich recenzenckich wyjazdach czasem przechodzą w całonocne czuwania: zaczyna się od rozmowy o ledwo minionym koncercie, kończy w morzu dygresji, z którego co chwila wyławiamy jakieś dawno zapomniane archiwalia, spierając się o detale wykonawcze do bladego świtu. Wyładowują nam się baterie w smartfonach, hotelowy Internet nie nadąża za kolejnymi plikami otwieranymi na stronie YouTube, zdarza nam się nawet przysnąć nad jakimś obszerniejszym fragmentem, słuchanym z samozaparciem o piątej nad ranem. Tym razem ciśnienie podskoczyło jak po ćwierćlitrowym kubku espresso, uszy stanęły w szpic, zmysły wyostrzyły się niczym brzytwa.

Otóż zamiast Das Lied von der Erde pod Walterem trafiliśmy na zapis koncertu, który odbył się trzy lata później, 5 października 1939 roku, na inaugurację nowego sezonu Concertgebouw w Amsterdamie. Z tym samym utworem, ale nie pod kierunkiem Willema Mengelberga, ówczesnego szefa orkiestry, a zarazem wybitnego interpretatora twórczości Mahlera i Straussa – tylko niemieckiego dyrygenta Carla Schurichta, znanego dziś wąskiemu gronu miłośników i badaczy wykonawstwa tamtej epoki. Już pierwsze dźwięki wbiły nas w hotelowe fotele. Fraza „Schon winkt der Wein im gold’nen Pokale” popłynęła strumieniem tak czystym, jakby naprawdę szło o śpiewaną mimochodem pijacką pieśń, a nie karkołomny popis wokalny, na którym wyłożył się niejeden tenor z górnej półki. Schuricht – zamiast znanych z większości nagrań wybuchów ekspresji i rozlewnych rubat – zaproponował interpretację „odromantycznioną”, logiczną do bólu w planie fakturalnym, wyważoną pod względem dynamicznym, często na przekór naszym wyobrażeniom o agogice tego utworu. Słuchaliśmy jak zaczarowani – aż do pauzy przed drugą częścią Der Abschied, w której stało się coś dziwnego. Ale o tym za chwilę.

Wkrótce rozpoczęliśmy dalsze poszukiwania. Wyszło na jaw, że Mengelberg odwołał swój udział w ostatniej chwili, informując, że z powodu nagłej choroby opóźni powrót do Amsterdamu z letniego domu w Szwajcarii. Nie mogli go zastąpić ani Bruno Walter, ani Pierre Monteux, którzy mieli już inne zobowiązania. Eduard Van Beinum, prawa ręka Mengelberga w Concertgebouw, był żołnierzem rezerwy i po wybuchu wojny automatycznie przeszedł do służby czynnej. Zakontraktowani soliści, Martin Öhmann i Kerstin Thorborg, nie chcieli ryzykować współpracy z jakimś młodym i niedoświadczonym dyrygentem. Wybór padł na Schurichta, kierownika muzycznego orkiestry miejskiej w Wiesbaden, ale też gościnnego dyrygenta Residentie Orkest w Hadze, który akurat przebywał w Holandii.

Z miejsca podniosły się głosy protestu. Holenderscy krytycy powątpiewali, czy Schuricht stanie na wysokości zadania. Żydowskie pochodzenie Mahlera przyczyniło się do wyrugowania jego muzyki z większości sal koncertowych III Rzeszy. Wiele wskazuje, że Schuricht nie dyrygował żadną jego kompozycją po 1933 roku. Sprawa była więcej niż delikatna: dyrygent musiał się zwrócić do władz niemieckich z prośbą o oficjalną zgodę na poprowadzenie Pieśni o ziemi w Amsterdamie. Jakimś cudem ją uzyskał. I zadyrygował Mahlerowskim arcydziełem w sposób, który wzbudził ogromne kontrowersje wśród tamtejszych recenzentów. Nikt już nie wątpił, że Schuricht zna się na rzeczy, wielu burzyło się przeciw jego wizji, skrajnie odmiennej od kanonicznych ujęć Mengelberga i Waltera.

Na koncercie doszło jednak do incydentu, który trudno zinterpretować wyłącznie na podstawie zapisu dźwiękowego. Otóż w pauzie przed drugim wejściem solistki w ostatniej pieśni rozlega się złowieszczy głos: „Deutschland über Alles, Herr Schuricht”. Pauza trwa jakby dłużej niż zwykle, po czym muzycy znów podejmują narrację. Co się tam naprawdę wydarzyło? Jak wynika z ówczesnych doniesień, krytycy całkiem stracili rezon. Jeden pisał wzgardliwie o „damie, a raczej przedstawicielce płci żeńskiej”, drugi o „młodej kobiecie w okularach”, która podeszła do estrady, wypowiedziała znamienne słowa pod adresem dyrygenta, po czym wyszła z sali. Schuricht podobno zbladł jak ściana i na chwilę zamarł z batutą w dłoni. Wariatka? Antyfaszystka? A może wręcz przeciwnie – narodowa socjalistka, która nie posiadała się z oburzenia, że Niemiec dyryguje w Holandii utworem zakazanego w III Rzeszy Żyda?

Już nigdy nie dowiemy się prawdy. Recenzenci z obowiązku wspomnieli o gorszącym incydencie, nikt jednak specjalnie się nad nim nie rozwodził. Ot, jakby teraz w połowie Andante z symfonii Haydna rozdzwonił się komuś telefon w kieszeni. Sytuacja nabiera grozy dopiero w kontekście całego koszmaru II wojny i późniejszego pokłosia konfliktu. Aż ciarki chodzą po plecach na myśl, jaką zapowiedź katastrofy przegapimy w dzisiejszym zgiełku świata.

Ut poesis musica

Ja tu tylko na chwilę: przelotem, i to dosłownym, w biegu między Winslow z kieszonkową wersją Balu maskowego, Longborough z naprawdę Czarodziejskim fletem, warsztatami MusMA w Cividale del Friuli, gdzie młodzi kompozytorzy mieli okazję pracować między innymi z Valentiną Coladonato (muzykę współczesną śpiewa równie dobrze, jak madrygały Monteverdiego z zespołem La Venexiana), a Kupcem weneckim w ROH. O wszystkim powolutku będę donosić, pocieszając się w duchu, że przynajmniej na własnych stronach możemy się jeszcze wypowiadać swobodnie. Ponure żarty na bok – w przerwie między jedną a drugą demonstracją spróbujmy się trochę wyciszyć albo posłuchać muzyki. Jeśli kto może, na Festiwalu Bachowskim w Świdnicy, który rozpocznie się za niespełna dziesięć dni. Uszy do góry, jeszcze tak nie było, żeby nijak nie było. Na pociechę o muzycznej ars oratoria i Kwintylianie, który jeszcze może nam się do czegoś przydać. W dodatku festiwalowym do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”.

Ut poesis musica