Zmierzch bogów

I już ostatni z tekstów, które ukazały się w najnowszym numerze „Ruchu Muzycznego”. Kolejny felieton z cyklu „Uchem pisane” – w sprawie budzącej wciąż żywe emocje, choć moim zdaniem skierowane w złą stronę. Smutna refleksja nad kultem gwiazd i celebrytów, który wyrządza niepowetowaną szkodę temu, co powinno najbardziej leżeć nam na sercu – muzyce.

***

Dlaczego ludzie kłamią? Jak pisał Mycielski: „U nas się nigdy prawdy nie pisze, bo albo znajomi, albo «naród», albo pan Bóg czy inny Stalin się obrazi”. Ludzie kłamią ze strachu przed cierpieniem. Odwaga prowadzi do wykluczenia z grupy, a ostracyzm pobudza w mózgu te same ośrodki, które uaktywniają się podczas tortur. Wykluczenie boli, lepiej więc pójść za stadem, co często oznacza konieczność kłamstwa.

Boli też jednak sumienie, dlatego część stada – zamiast kłamać w żywe oczy – wybiera drogę unikania prawdy, utożsamianą z dojrzałością emocjonalną. Jedni nie zabierają głosu. Drudzy uciekają się do białych kłamstw, czyli zamiast napisać, że dyrygent poprowadził Brucknera z wdziękiem nogi od stołu, przekonują, że mieli do czynienia z interpretacją niecodzienną i potraktowali ją jako pouczającą nowość. Jeszcze inni migają się od rozstrzygnięć – w myśl opacznie rozumianej zasady audiatur et altera pars, której celem jest wydanie wyroku po wysłuchaniu argumentów obu stron, nie zaś zrównanie kata z ofiarą. Wszystkie te strategie służą jednemu celowi: zostać w grupie, najlepiej w tej, która wygra, co przysporzy nam dodatkowych korzyści.

Rzeczywistość społeczna zmienia się w zastraszającym tempie, trzeba więc rozwinąć arsenał taktyk mijania się z prawdą. Ostatnio karierę robi nagła zmiana tematu, pokrewna sofizmatowi „a u was Murzynów biją!”. Zamiast zdyskredytować człowieka bądź ideę – albo na odwrót, stanąć w ich obronie – kieruje się sprawę na inne tory, najlepiej w myśl reguł poprawności politycznej, żeby zwiększyć szanse konsolidacji stada. Podczas niedawnej kampanii wyborczej ktoś wymyślił hasło, kto inny je podchwycił i namówił celebrytów, żeby je upowszechnić w spotach reklamowych. Wyszło gorzej niż źle. Kilku publicystów obwiniło uczestników przedsięwzięcia o stygmatyzowanie wykluczonej grupy społecznej i brak wrażliwości na cierpienie. Zaatakowani zrewanżowali się oskarżeniem o sprowadzenie kwestii do absurdu i brak poczucia humoru. Niezbędna okazała się interwencja rzecznika praw obywatelskich. Nikt nikogo nie przekonał. Wykluczeni nie poczuli się ani trochę mniej wykluczeni. A przecież wystarczyło powiedzieć prawdę: że hasło było infantylne, inicjatywa nieprzemyślana, a puszczeni samopas celebryci dali popis nieporadności w słusznej skądinąd sprawie.

Fot. Associated Press

Podobne refleksje naszły mnie przy okazji afery wokół Plácida Dominga, przeciwko któremu kilkadziesiąt kobiet wysunęło oskarżenia o molestowanie seksualne. Zarzuty nie są anonimowe: po prostu na czas gromadzenia materiału utajniono tożsamość domniemanych poszkodowanych. Przeraża ich liczba, wzbudza wątpliwości fakt, że do lwiej części incydentów miało dojść prawie trzydzieści lat temu. Jeszcze większy niepokój wzbudza pochopność w ferowaniu wyroków, zarówno na korzyść, jak i niekorzyść artysty. Dochodzenia w sprawach o molestowanie ciągną się nieraz latami, a reguła audiatur et altera pars tym bardziej znajduje zastosowanie, kiedy nie uwzględnia jej przepis proceduralny. Argument, że sprawy się przedawniły, jakoś do mnie nie trafia: ruch #MeToo dopuścił do głosu tysiące zepchniętych na margines ofiar przemocy seksualnej. Z drugiej jednak strony, ruszył jak lawina, wyprzedzając rozwiązania systemowe, lekceważąc odczucia poszkodowanych, a przede wszystkim szermując oskarżeniami z pogwałceniem zasady domniemania niewinności. W myśl niedopuszczalnej w państwie prawa przesłanki, jakoby cel uświęcał środki.

Zdezorientowany Domingo zastosował jeszcze inną strategię obronną, którą nazwę roboczo wypieraniem prawdy. W skrócie: przyznał, że bywa namolny, ale nie widzi w tym niczego zdrożnego. W środowisku zawrzało. Kilka instytucji muzycznych zerwało kontrakty, w sukurs artyście przyszły inne, z którymi żaden przytomny muzyk umowy by dziś nie podpisał. Przeciwnicy nie kryli satysfakcji, tworząc w mediach obraz śliniącego się z podniecenia gwałciciela. Wielbicielki wpadły w histerię, deklarując śpiewakowi miłość do grobowej deski i chęć padnięcia ofiarą jego końskich zalotów. Kiedy napięcie sięgnęło zenitu, a mnie zaczęły kołatać się po głowie słowa niepoprawnej politycznie piosenki o plaży dla niechcianych dziewcząt, nastąpiło trzęsienie ziemi. Zapadła decyzja o zakończeniu współpracy śpiewaka z Metropolitan Opera.

Na placu boju zostało kilka innych teatrów, ale w wymiarze symbolicznym oznacza to koniec kariery Dominga. Ludzie opery – bezradni w starciu z jego narcyzmem – postanowili zmusić go do odejścia sposobem, który zminimalizuje ryzyko wykluczenia ze stada. Nie odważyli się powiedzieć prawdy. A prawda jest taka, że Domingo powinien był już dawno usunąć się w cień. Jego decyzja o zmianie fachu wokalnego była umotywowana nieodwracalną deterioracją głosu, nie zaś predyspozycją do ról barytonowych. Jako dyrygent wykazywał się żenującą nieporadnością. Nadużywał pozycji w operowym establishmencie. Gwiazda Dominga przygasła już kilkanaście lat temu. Przemilczenie tej prawdy może przedłużyć agonię zmurszałego modelu zarządzania operą, w którym kult celebrytów ceni się ponad wiedzę, talent i muzykalność. Przestańcie kłamać. Bóg właśnie upadł, a znajomi i tak się kiedyś za coś obrażą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *