Wszystko zostanie inaczej

Weterani polskiego ruchu wykonawstwa historycznego wspominają Innsbruck z rozrzewnieniem. W burzliwych latach dziewięćdziesiątych, kiedy przyjeżdżali do stolicy Tyrolu po nauki do największych mistrzów – pełni nadziei i biedni jak myszy kościelne – zdarzało im się wślizgnąć bez biletu na koncerty w Hofburgu, Sali Hiszpańskiej zamku Ambras i katedrze świętego Jakuba. Od tamtej pory w Europie wypączkowały dziesiątki festiwali muzyki dawnej. Niegdysiejsi marzyciele nie mają już poczucia wykluczenia. Minął czas legend i pionierów: twórczość minionych epok wydostała się z niszy i wkroczyła do głównego nurtu. Szanse się wyrównały, z drugiej jednak strony zmieniły się oczekiwania publiczności. Żeby sprostać rosnącej konkurencji, trzeba utwierdzić słuchaczy w przekonaniu, że dotychczasowa formuła się sprawdza, albo wymyślić się od nowa.

Rodzicami chrzestnymi Innsbrucker Festwochen der Alten Musik było dwoje entuzjastów: fagocista Otto Ulf, nauczyciel miejscowego gimnazjum realnego, oraz poetka i tłumaczka Lilly von Sauter, która w 1962 roku została kuratorką imponującej kolekcji arcyksięcia Ferdynanda II na zamku Ambras. Rok później oboje zorganizowali pierwszy koncert zamkowy – w sześćsetną rocznicę przekazania Tyrolu w ręce Habsburgów. Pomysł chwycił.  Od tamtej pory Ambraser Schlosskonzerte przyciągały coraz liczniejszą rzeszę melomanów i ciekawskich turystów. W 1972 roku dzięki staraniom Ulfa ruszyła Letnia Akademia Muzyki Dawnej. Pierwszy „prawdziwy” festiwal, pod dyrekcją artystyczną swego założyciela, odbył się w roku 1976. To właśnie Ulf ukształtował niezwykły na owe czasy profil Festwochen, który wyniósł imprezę do rangi jednego z najważniejszych festiwali w Europie. Od wystawienia Acisa i Galatei Händla w 1977 w programach kolejnych Festwochen pojawiały się inscenizacje i wykonania półsceniczne dawnych, często zapomnianych oper i oratoriów. Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Innsbruck jest kolebką nowoczesnego odrodzenia opery barokowej.

Najbardziej owocne lata festiwalu przypadły w okresie dyrekcji Ulfa i jego następcy Howarda Armana. Festwochen stały się kuźnią talentów, odskocznią do wielkiej kariery późniejszych mistrzów wykonawstwa historycznego, wzorem do naśladowania dla twórców kolejnych festiwali i zachętą do uwzględniania muzyki dawnej w programach innych prestiżowych imprez. Coś zaczęło się psuć za rządów René Jacobsa, który traktował Innsbruck trochę po macoszemu, na marginesie swej międzynarodowej działalności, rozwijającej się prężniej poza granicami Austrii. Kryzys pogłębił się za kadencji Alessandra De Marchiego, wychowanka Scholi Cantorum Basiliensis i niegdysiejszego asystenta Jacobsa, który nie zdołał ożywić sprawdzonej, lecz odrobinę już przestarzałej formuły festiwalu. Niewątpliwą zasługą De Marchiego było zainaugurowanie Cesti-Wettbewerb, konkursu imienia włoskiego kompozytora Pietra Antonia Cestiego, przez pewien czas kapelmistrza na dworze arcyksięcia Ferdynanda Karola w Innsbrucku. Laureaci z lat poprzednich, między innymi Emöke Baráth, Rupert Charlesworth, Sreten Manojlović, a także polska mezzosopranistka Natalia Kawałek, rozwijają się pięknie i robią kariery nie tylko w repertuarze barokowym. Sceptycy jednak sarkali, że De Marchi dokonuje nietrafionych wyborów programowych i przedkłada własne ambicje nad cierpliwość słuchaczy, raczonych wielogodzinnymi spektaklami nie zawsze ciekawych rarytasów. Zgłaszali też wątpliwości pod adresem jego efektownych, lecz coraz bardziej manierycznych interpretacji.

Dido Graupnera. Jone Martínez (Juno) i Robin Johanssen w roli tytułowej. Fot. Birgit Gufler

Jedno jest pewne: festiwal zaczął tracić zainteresowanie publiczności i zagranicznej krytyki. Nadszedł czas reform. Zmiana warty w 2023 roku, po ostatnim sezonie zaprogramowanym przez De Marchiego, pociągnęła za sobą zmianę struktury całej dyrekcji Festwochen. Markus Lutz, dotychczasowy dyrektor zarządzający, został dyrektorem handlowym; dyrekcję artystyczną objęła Eva-Maria Sens; na nowe stanowisko dyrektora muzycznego mianowano klawesynistę, dyrygenta i badacza Ottavia Dantone, doskonale znanego także polskiej publiczności.

Tegoroczne Festwochen przebiegły pod hasłem „Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy?”. Odpowiedzi na pierwsze pytanie udzieliłam powyżej. Jeśli słusznie się domyślam, że organizatorzy nawiązali do tytułu słynnego obrazu Gauguina, w haśle zabrakło pytania „Kim jesteśmy?”. Co nie końca jest jasne w przypadku Evy-Marii Sens, absolwentki historii i germanistyki, współpracującej z festiwalem od 2015 roku na znacznie mniej eksponowanym stanowisku kierowniczki działu administracji artystycznej i niemającej w dorobku żadnych szczególnych osiągnięć. Na razie jej wizja w niczym nie odbiega od deklaracji większości nowo mianowanych dyrektorów, kuszących publiczność otwartym dialogiem między przeszłością a teraźniejszością. Na pytanie „dokąd zmierzamy?” będzie można odpowiedzieć za kilka lat, choć już dziś niepokoi, że dyrektorzy muzyczni będą sprawować swą funkcję nie dłużej niż przez trzy do pięciu sezonów. A to moim zdaniem zbyt krótko, by nadać festiwalowi tożsamość i odcisnąć na nim wyraźne piętno artystycznej indywidualności. Szkoda, bo Dantone i jego Accademia Bizantina, orkiestra rezydentka Festwochen, reprezentują chwalebny nurt komunikowania się ze słuchaczami językiem czysto muzycznym, bez zbędnych fajerwerków, w głębokim poczuciu, że treść i emocje zawarte w kompozycjach sprzed wieków okażą się czytelne także dla współczesnego, dobrze przygotowanego odbiorcy. Wyrobienie nowej publiczności wymaga jednak czasu i determinacji. Oby ich nie zabrakło – zarówno Dantone, jak jego następcom.

W ocenie całości festiwalu, w którego programie, rozłożonym na przeszło pięć tygodni, znalazły się inscenizacje trzech oper, konkurs Cestiego, ponad dwadzieścia koncertów i tyleż wydarzeń towarzyszących, z przyczyn oczywistych trzeba się zdać na opinie miejscowych krytyków. Dotarłam do Innsbrucka na kilka ostatnich dni Festwochen, świadomie – choć z żalem – rezygnując z Cesare in Egitto Giacomellego pod kierunkiem Dantone i koncertowego wykonania Arianny in Creta Händla z udziałem laureatów ubiegłorocznego konkursu. Mój wybór padł na Dido, Königin von Carthago Christopha Graupnera, pod dyrekcją Andrei Marcona – debiut operowy dwudziestoczteroletniego kompozytora, który niedługo przedtem dostał posadę klawesynisty w hamburskiej Oper am Gänsemarkt. Budynek przy placu, gdzie wbrew pozorom nigdy nie handlowano drobiem i którego nazwa odnosi się najprawdopodobniej do dóbr właściciela ziemskiego Ambrosiusa Gosena, był pierwszym publicznym teatrem operowym w Niemczech, otwartym w 1678 roku, niewiele ponad czterdzieści lat po inauguracji weneckiego Teatro San Cassiano. Sceną, gdzie nie zatrudniano kastratów, a publiczność i tak oczekiwała tego samego, co w Wenecji: rozbudowanych, pełnych kunsztownych ozdobników arii i skomplikowanych librett z mnóstwem wątków pobocznych.

Dido. Scena zbiorowa z III aktu. Fot. Birgit Gufler

Graupner pisał Dido już po wyjeździe swego młodszego kolegi Händla, skrzypka i klawesynisty teatru w Hamburgu, który przed podróżą do Włoch zdążył wystawić przy Gänsemarkt dobrze przyjętą Almirę i zaginionego dziś Nerona. Z partytur dwóch późniejszych oper „hamburskich” Händla, Florindo i Daphne, zachowały się tylko fragmenty, na tyle skąpe, by uniemożliwić ich rzetelną rekonstrukcję. Opery Johanna Matthesona – tego samego, któremu Händel nie chciał ustąpić miejsca przy klawesynie na spektaklu Die unglückselige Cleopatra i mało nie padł trupem z ręki rozwścieczonego kompozytora, co okazało się początkiem pięknej przyjaźni obydwu panów – dopiero czekają na swój renesans. Pierwsze w naszej epoce wykonanie jego Borisa Goudenowa, który miał premierę w Hamburgu w 1710, trzy lata po operowym debiucie Graupnera, odbyło się dopiero w 2005 roku. Spośród trzech wymienionych kompozytorów, których ówczesna twórczość doskonale odzwierciedla „linię programową” Oper am Gänsemarkt z okresu pierwszej świetności teatru pod dyrekcją Reinharda Keisera, jeden – Mattheson – był rodowitym hamburczykiem, pozostali dwaj zdobywali pierwsze szlify muzyczne w dwóch nieodległych od siebie miastach saksońskich: Halle (Händel) i Lipsku (Graupner). Mimo niewątpliwych różnic stylistycznych ich dzieła z tego okresu reprezentują operę niemiecką fazy przejściowej między dojrzałym a późnym barokiem, czyli – zdaniem Piotra Kamińskiego – „upojną mieszankę opery weneckiej, francuskiej choreografii, niemieckiej rubaszności i uniwersalnego złego smaku”.

Jeśli nie liczyć sporadycznych wystawień Almiry, jest to wciąż terra incognita dla większości miłośników opery barokowej. Dido – podobnie jak niepodobna do żadnej z późniejszych oper Händla Almira – zaskakuje potężnymi rozmiarami, typowym dla opery hamburskiej pomieszaniem niemieckich arii i recytatywów z ariami włoskimi, mnóstwem nieprawdopodobnych wątków pobocznych i niezwykłą zmysłowością brzmienia. Zdradza również cechy lipskiego warsztatu kompozytora, na czele z mistrzowskim opanowaniem sztuki kontrapunktu i fugi. Orkiestracja jest gęsta i mroczna, połączenia instrumentów nieoczywiste, zmiany nastroju gwałtowne, gra trybami i tonacjami głęboko przemyślana i powiązana z charakterem postaci (większość partii tytułowej jest utrzymana w tonacjach molowych). Zwracają uwagę rozbudowane ansamble i chóry, po części czerpiące inspirację z twórczości kompozytorów francuskich, po części zawierające wręcz dosłowne odwołania do Dydony i Eneasza Purcella – co potwierdzałoby najświeższe teorie muzykologów o znacznie większym wpływie dorobku ojca opery angielskiej na muzykę twórców kontynentalnych niż dotychczas sądzono. Graupner wprowadził też kilka znamiennych korekt do libretta Heinricha Hinscha, świadczących o nieomylnym wyczuciu dramaturgii – czasem tak subtelnych, jak zmiana kolejności słów chóru na początku III aktu: z „Dido lebe” (niech żyje Dydona) na „Lebe, Dido”, żeby tym mocniej powiązać ten fragment z późniejszym, złowróżbnym duetem Eneasza i Achatesa „Lebe, Dido, lebe wohl” (żegnaj, Dydono, żegnaj).

Trochę szkoda, że Marcon zbyt mocno wziął sobie do serca zarzuty pod adresem De Marchiego i zdecydował się na dość poważne skróty w partyturze. Z opery usunięto wiele arii oraz całą rolę Iras, zakochanej w Achatesie powiernicy Dydony, okrojono też drastycznie recytatywy secco, czasem ze szkodą dla dramaturgii muzycznej. Być może jednak publiczność Tiroler Landestheater rzeczywiście nie była gotowa na odbiór dzieła, którego wykonanie bez skrótów zajęłoby co najmniej cztery i pół godziny. Przedstawione w okrojonej wersji, skupiło jednak uwagę odbiorców, w czym spora zasługa włoskiej ekipy realizatorów: odpowiedzialnej za reżyserię tancerki i choreografki Dedy Cristiny Colonny (w 2017 roku, niedługo po śmierci Stefana Sutkowskiego, ściągnięto do WOK wyreżyserowane przez nią przedstawienie Armidy Lully’ego, dwa lata wcześniej prezentowane w Innsbrucku) oraz scenografa Domenica Franchiego. Rozsądny kompromis między przepychem historyzujących kostiumów i rekwizytów a minimalizmem geometrycznych, przesuwnych dekoracji – wspaniale oświetlonych przez Cesare Agoniego, który skąpał scenę w żywych, nasyconych odcieniach błękitu, czerwieni, czerni, bieli i przede wszystkim złota – zapewnił przestrzeń śpiewakom i duże pole do popisu reżyserce, łatającej luki libretta rozbudowanym gestem aktorskim, nawiązującym zarówno do tańca barokowego, jak nowoczesnych form tańca i pantomimy.

Koncert zespołu Los Elementos w kościele jezuitów. Fot. Mona Wibmer

Największym bohaterem wieczoru okazał się jednak Andrea Marcon, prowadzący solistów, chór NovoCanto i orkiestrę La Cetra z energią udzielającą się wszystkim wykonawcom, a przy tym precyzyjnie i bez popadania w drażniącą manierę. Pięknie snuł śpiewne, pełne ekspresji linie melodyczne, misternie wplatając je w gęstą, rozmigotaną fakturę, żeby czasem wypruć z niej pojedynczą nić. Świetnie rozkładał akcenty, umiejętnie grał barwą, przede wszystkim zaś idealnie ważył proporcje między sceną a kanałem orkiestrowym, co przy dość nierównej obsadzie wokalnej nie było zadaniem łatwym.

Odrobinę rozczarowała mnie tytułowa Dydona w osobie Robin Johanssen, obdarzonej sopranem zmysłowym i świeżym, o urokliwie srebrzystej barwie, na moje ucho bardziej jednak stosownym do repertuaru klasycystycznego. W jej śpiewie, płynnym, wyrównanym w rejestrach i pewnym w koloraturach, zabrakło przede wszystkim specyficznie barokowych zdobień. Inna rzecz, że Johanssen rozśpiewywała się długo i do pełni wyrazu doszła dopiero w III akcie (zwłaszcza we wstrząsającej arii „Komm doch, komm, gewünschter Teil”, w której z niepospolitym wyczuciem towarzyszyła jej Eva Saladin, koncertmistrzyni zespołu). Alicia Amo, obsadzona w dwóch rolach – Anny, siostry Dydony, oraz bogini Wenus – dysponuje sopranem jasnym, dość ostrym w brzmieniu, naznaczonym uporczywym, niekontrolowanym wibrato, które śpiewaczka próbowała pokryć ekspresją w podawaniu tekstu muzycznego, nie zawsze z dobrym skutkiem. Zdecydowanie lepsze wrażenie zrobiła na mnie aksamitnogłosa, bardzo sprawna technicznie Jone Martínez w sopranowych partiach Junony oraz księżniczki egipskiej Menalippe, której miłość do numidyjskiego księcia Hiarbasa, zakochanego po uszy w Dydonie, znajdzie spełnienie dopiero po śmierci królowej Kartaginy. W męskiej obsadzie najsłabiej wypadli tenorzy: obdarzony ładnym głosem, lecz nieprzekonujący jako postać Jacob Lawrence (Eneasz) i wyraźnie jeszcze niedoświadczony Jorge Franco w partii Achatesa. Znakomicie za to sprawili się dwaj nieszczęśliwi adoratorzy: Andreas Wolf, imponujący dźwięcznym, dobrze postanowionym bas-barytonem i stylową realizacją ornamentyki w partii wspomnianego już Hiarbasa; oraz José Antonio López, którego szlachetny, dojrzały baryton idealnie pasował do roli Juby, zadurzonego w Annie księcia Tyru.

Ottavio Dantone i Alessandro Tampieri na koncercie „Ottavio Plus” na zamku Ambras. Fot. Mona Wibmer

Zostałam w Innsbrucku jeszcze dwa dni dłużej. Nazajutrz, w kościele jezuitów, mogłam nacieszyć ucho rzadko słyszaną muzyką dwóch XVIII-wiecznych kompozytorów, José de Nebry i Francesca Corsellego, której fragmenty – ułożone w typową dla ówczesnej Capilla Real w Madrycie mszę wokalno-instrumentalną – zabrzmiały w żarliwym i bezpretensjonalnym wykonaniu zespołu Los Elementos pod dyrekcją hiszpańskiego kontratenora i klawesynisty Alberta Miguéleza Rouco. Następnego dnia, w ramach nowego cyklu „Ottavio Plus”, w Sali Hiszpańskiej zamku Ambras wystąpili Dantone oraz Alessandro Tampieri, koncertmistrz i solista Accademia Bizantina – w wyrafinowanym programie złożonym z utworów przeznaczonych na klawesyn solo oraz w dialogach ze skrzypcami, altówką i violą d’amore: od „protobarokowego” Frescobaldiego, przez Attilia Ariostiego, Domenica Scarlattiego i Jana Sebastiana Bacha, aż po zwiastunów klasycyzmu, Johanna Gottlieba Grauna i Carla Philippa Emanuela Bacha.

Sale były pełne, ale na pielgrzymki melomanów z zagranicy trzeba jeszcze poczekać. W gronie wykonawców pojawiły się nowe twarze, repertuar już trochę inny, festiwal powolutku zmienia kurs i wyrusza w nieznane. „Wszystko zostanie inaczej”, zapowiedzieli nowi dyrektorzy, odwołując się do przeboju niemieckiego aktora i piosenkarza Herberta Grönemeyera. Mam nadzieję, że dotrzymają słowa. Refren piosenki Grönemeyera zaczyna się od słów „tyle jest do stracenia, że można tylko wygrać”.

Diagnostyka zaburzeń teatralnych

Upiór wciąż zaprzątnięty zgiełkiem życia codziennego, ale sumiennie anonsuje wrześniowy numer „Teatru”, a w nim między innymi „Najlepszy, najlepsza, najlepsi w sezonie 2023/2024″, czyli podsumowanie krytyków; rozmowę Anny Jazgarskiej z Wojciechem Niemczykiem; recenzję Marka Troszyńskiego z Dziadów Mickiewicza w Teatrze Liberty w Tbilisi; oraz swój kolejny felieton z cyklu W kwarantannie. Zapraszamy do lektury.

Diagnostyka zaburzeń teatralnych

O pożytkach z praktyk robotniczych

W tym miejscu powinna już dziś znaleźć się relacja z kilku ostatnich dni Innsbrucker Festwochen der Alten Musik – ale się nie znajdzie, bo podobnie jak wszyscy, głowę mam teraz zajętą dramatycznymi doniesieniami z południa Polski. Przerażona skalą zniszczeń w Kłodzku, Nysie i innych miastach Dolnego Śląska, trzymam teraz kciuki za Wrocław, z którym wiąże mnie wiele wspomnień, dobrych i złych, przede wszystkim jednak nieustająca więź z tamtejszym środowiskiem muzycznym. Przeglądając archiwa, natknęłam się na tekst napisany po rozmowie z Hansem-Christophem Rademannem – i nigdy nieopublikowany, między innymi dlatego, że zgodnie z przewidywaniami dyrygenta wrocławskie wykonanie Pasji Mateuszowej w wersji Mendelssohna nie padło wówczas na podatny grunt. Może warto jeszcze kiedyś spróbować. Może już dojrzeliśmy.

***

Początek studiów Hansa-Christopha Rademanna w drezdeńskiej Musikhochschule przypadł na schyłkową fazę Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Późnym latem, przed rozpoczęciem roku akademickiego, młodych ludzi kierowano do pracy w państwowych zakładach przemysłowych i gospodarstwach rolnych – celem zbratania przyszłych inteligentów z klasą robotniczą. Rademann trafił wprost na wykopki ziemniaków. Żeby nie zanudzić się na śmierć, wziął ze sobą sporo nut. Próby sekcyjne chóru organizował już za dnia, w ramach grup obsługujących kombajn ziemniaczany. Po pracy w polu studenci spotykali się w pełnym składzie i ćwiczyli do późnej nocy. Takie były początki Dresdner Kammerchor, założonego oficjalnie w 1985 roku i prowadzonego przez Rademanna do dziś.

Chórmistrz wspomina ten czas z dystansem i nieskrywanym rozbawieniem, choć szlaki pionierów wykonawstwa historycznego w Niemczech Wschodnich nie były usłane różami. Na szczęście Rademann wychował się w rodzinie o głęboko zakorzenionych tradycjach muzycznych. Jego ojciec był kantorem chóru St.-Georgen-Kirche w Schwarzenbergu – górskim miasteczku w Rudawach, niedaleko ówczesnej granicy z Czechosłowacją. Przestronne, rzęsiście oświetlone wnętrze XVII-wiecznego kościoła salowego uwrażliwiło chłopca zarówno na kontekst, jak i parametry dźwiękowe muzyki baroku. W wieku dziesięciu lat przeprowadził się do Drezna i zamieszkał w szkole z internatem – jako dumny członek tamtejszego Kreuzchor, zespołu działającego nieprzerwanie od lipca 1300 roku, istnej kuźni talentów, w której pierwsze kroki stawiali między innymi śpiewacy Peter Schreier i René Pape, dyrygent Hartmut Haenchen i kompozytor Udo Zimmermann. Kiedy pakował się na praktyki studenckie po egzaminach wstępnych na wydział dyrygentury i chóralistyki Musikhochschule, nie wyobrażał już sobie życia bez śpiewu i muzyki dawnej.

Hans-Christoph Rademann. Fot. Martin Förster

Na uczelni znalazł potężnych mentorów, między innymi Wolframa Steudego, chórmistrza i muzykologa, wybitnego znawcę twórczości Heinricha Schütza. Steude był także współzałożycielem i realizatorem organowego continuo w zespole Cappella Sagittariana – pierwszej drezdeńskiej orkiestry barokowej, działającej od lat 70. ubiegłego wieku pod auspicjami Staatskapelle Dresden. Dzięki połączonym wysiłkom młodego Rademanna, Dresdner Kammerchor i muzyków Cappelli stolica Saksonii stała się wkrótce matecznikiem ruchu wykonawstwa historycznego we wschodniej części Niemiec. Drezdeńscy melomani do dziś wspominają koncerty z Mesjaszem Händla i Weihnachtsoratorium Bacha – ten ostatni z udziałem nieznanego jeszcze kontratenora Andreasa Scholla. Rademann wypomina mu wprawdzie słabość do wyścigów Formuły 1, a co za tym idzie, niechęć do uczestniczenia w próbach przypadających na czas transmisji, nie kryje jednak dumy, że odkrył talent młodego śpiewaka przed jego oszałamiającą karierą w Belgii i Francji.

Szef Kammerchor nie poprzestał na studiach w Dreźnie. Kontynuował edukację pod kierunkiem największych luminarzy wykonawstwa historycznego, przede wszystkim Helmutha Rillinga, założyciela Bach-Collegium oraz Internationale Bachakademie Stuttgart, a także Philippe’a Herreweghe’a, organizatora gandawskiego zespołu Collegium Vocale, którego interpretacje Rademann od dawna traktował jako główny punkt odniesienia przy rekonstrukcji praktyk wykonawczych w muzyce Bacha. Zapewne dlatego w rozmowie o Pasji Mateuszowej w „romantycznej” wersji Mendelssohna – która 26 lutego 2017 roku zabrzmiała pod jego kierunkiem w NFM – zastrzegał się nieustannie, niepewny, jak przyjmie ją wrocławska publiczność, nawykła już do purystycznych ujęć z udziałem niewielkich chórów i zespołów instrumentów dawnych.

Rademann podkreślił, że w legendzie o Mendelssohnie jako ponownym „odkrywcy” spuścizny Lipskiego Kantora jest wiele przesady. Utwory Bacha nie popadły w zapomnienie, zwłaszcza w Niemczech, gdzie wciąż służyły adeptom kompozycji i kontrapunktu jako źródło inspiracji i materiał do ćwiczeń. Zwrócił jednak uwagę na błyskawicznie zachodzące zmiany w estetyce i wrażliwości doby romantyzmu, a co za tym idzie, ewolucję recepcji twórczości minionego czasu. Mendelssohn musiał dokonać skrótów w Bachowskim arcydziele, przystosować je do możliwości współczesnych odbiorców, oczyścić je z „niemodnych” włoskich naleciałości. Jak twierdzi Rademann, przyszło mu to z tym większą łatwością, że opracowywał kompozycję właściwie nieznaną, spoczywającą w zaciszu bibliotek od końca XVIII wieku, kiedy zabrzmiała po raz ostatni we wnętrzu lipskiego kościoła św. Tomasza.

Głosy chóralne Pasji Mateuszowej w wersji Mendelssohna. Ze zbiorów Bachhaus Eisenach

W pierwszej wersji z 1829 Mendelssohn usunął z Pasji dziesięć arii i siedem chórów. W późniejszej z 1841 roku przywrócił wprawdzie cztery arie i zrezygnował z użycia fortepianu, który zastąpił nietypowym continuo złożonym z dwóch wiolonczel i kontrabasu, wciąż jednak dążył do tego, by przydać dziełu zwartości i dramatyzmu – w romantycznym tego słowa znaczeniu. Zdaniem Rademanna wielu zabiegów Bachowskich po prostu już nie rozumiał. Mendelssohn dokonał skrótów, lekceważąc zakodowaną w dziele symbolikę biblijną, zrezygnował z arii da capo, odzwierciedlających konstrukcję skrzydłowego ołtarza. Bach wyrażał emocje środkami czysto muzycznymi, zgodnie z barokową teorią afektów. Mendelssohn uciekł się do odmalowywania uczuć za pośrednictwem dynamiki, skontrastowanej zwłaszcza w partiach „turbae”, czyli chóru wcielającego się w role tłumu, oraz w recytatywach, które w przeciwieństwie do oryginału niosą w jego ujęciu znacznie potężniejszy ładunek dramatyczny niż arie. Zróżnicował też tempa, w wielu przypadkach wymuszone strukturą dodanych przezeń akordów. Pasja Mateuszowa w wersji Mendelssohna jest fragmentami bardziej rozlewna i solenna, gdzie indziej zaś – burzliwsza w przebiegu niż w partyturze Bacha. Wzbudza zaskakujące nieraz skojarzenia z operą romantyczną.

Jak twierdzi Rademann, wiąże się to również z jej charakterem brzmieniowym. Nieużywane już oboje myśliwskie Mendelssohn zastąpił klarnetem i bassethornem. Zrezygnował z chóru chłopięcego, plasując w jego miejscu cztery dorosłe solistki, podające tekst z dużo większą ekspresją. Przetransponował słynną arię altową „Erbarme dich” na sopran, czyniąc z niej jeden z kulminacyjnych punktów drugiej części utworu. Przewidział w wykonaniu udział potężnego zespołu chórzystów, złożonego nawet ze stu pięćdziesięciu osób.

Rademann chce jednak uniknąć nieporozumień. Podkreśla, że Mendelssohn podszedł do dzieła Bacha z niekwestionowanym pietyzmem – tyle że właściwym dla tamtej epoki. Być może inaczej rozumiał zawartą w nim prawdę: jako prawdę uczuć i emocji, nie zaś autentyzm środków wykonawczych, do jakiego przyzwyczaili nas muzycy związani z nurtem historyzującym. Spytany, czy Pasja Mateuszowa w wersji Mendelssohna ma szansę wejść na stałe do repertuaru koncertowego, zaistnieć w obiegu amatorskim, Rademann kręci głową z powątpiewaniem. Trzeba by ją lepiej oswoić. To nadal jest Bach, ale jakby otulony płaszczem romantyzmu. Wygląda w nim trochę obco. Paradoksalnie, bardziej obco niż ten naznaczony piętnem późnoromantycznej, brahmsowskiej estetyki – jak choćby w nagraniach Otto Klemperera.

Warto zatem odkurzać tę osobliwość? Pewnie, że warto. Zwłaszcza pod kierunkiem człowieka, który oswoił kiedyś pracowników państwowego gospodarstwa rolnego z chóralnym śpiewem studentów. Śpiewem, który na polu ziemniaków musiał brzmieć równie obco, jak zapoznana wersja Mendelssohna w XXI-wiecznej sali koncertowej.

Three Debuts, Three Revelations

Well, I have been taught once again to never say never. I didn’t make it to the premiere of Valentin Schwarz’s production of Der Ring des Nibelungen, as I still had other some Bayreuth stagings from previous years to catch up on. Last year I gave the new tetralogy a miss as well – discouraged by the generally scathing reviews of the director’s vision, the uneven, in a few cases even ill-judged cast and the return to the podium of the young, undoubtedly talented, but not very experienced Finnish conductor Pietari Inkinen, who in 2021 deprived me of any vestiges of pleasure in experiencing my beloved Die Walküre. This season I ran out of arguments – after Cornelius Meister and then after Inkinen, the baton was taken over by Simone Young, to whose debut on the Green Hill we had been looking forward for years. The other sensational announcement was that Michael Spyres would sing Siegmund, an announcement all the more sensational given that this was a double debut – the American tenor had never sung the role on stage before. Professional curiosity prevailed, although I must confess remorsefully that I got myself accredited only for Das Rheingold and Die Walküre. After what I saw and heard, I do not rule out that next year I might take one last opportunity to get to know the whole thing – if only to verify some of the interpretive tropes I spotted when analysing the first two parts of the Ring.

Schwarz arrived in Bayreuth with a hard-earned reputation of an iconoclast and a rebel. He announced that he intended to direct the Ring as if it were a four-part saga on Netflix – a story about the problems and dilemmas of a modern family, adapted to the sensibilities of today’s audiences, with all the resulting dramatic consequences of this decision. Fully aware that Wagner had drawn on dozens of sources to create his own mythology, Schwarz felt himself a myth-maker as well and, as he put it, “with consistent disrespect” for the libretto, made fundamental changes in it: not in the textual but in the interpretive layer. He made the conflict between the two twin brothers, Alberich and Wotan, the dramatic axis of the whole. He replaced the Rhine gold physically present in the Ring with a multiple symbol of power. He turned Sieglinde – pregnant even before the arrival of Siegmund – into a victim of Wotan’s rape, completely turning the relationship between the protagonists of Die Walküre upside down. As Schwarz resorted to comparisons with cinematic attempts to demythologise established myths, let me point out that in Netflix’s nearly thirty-year history no one has made an adaptation so far removed from the original that the viewer – in order to understand anything about it – has to use the director’s extensive commentary. Such commentary was not necessary even in the case of the mad Norwegian series Ragnarok, whose creators took a merciless approach not only to Norse mythology, but also to Der Ring des Nibelungen – and yet the narrative remained clear, above all for the production’s main target audience, that is pimply teenagers who didn’t always have a clue why a certain nursing home resident in the fictional town of Edda wore a black eye patch and was called Wotan Wagner.

Das Rheingold. Tomasz Konieczny (Wotan), Ólafur Sigurdarson (Alberich), and John Daszak (Loge). Photo: Enrico Nawrath

Thus, from a conceptual point of view Schwarz’s Ring is a complete disaster, but visually a perversely attractive disaster, mainly due to Andrea Cozzi’s excellent set design, Andy Besuch’s fine costumes, Nicola Hungsberg’s efficient lighting direction, prepared this year on the basis of Reinhard Traub’s original concept, and – last but not least – the extraordinary qualities of the Festspielhaus stage, the depth of which enhances every detail and brightens every colour. However, Schwarz doesn’t know how to use this brilliantly arranged space, which evokes only superficial associations with a movie set. The narrative unfolds in too many places at once, becomes distracting owing to the impossibility of using close-ups and long camera zoom-ins and, as a result, gets bogged down in the tangled, disjointed side plots.

And yet it is possible to discern in all this a desperate attempt to lure the audience with the promise of a mystery. There is no gold, no ring, no Nothung in this staging, but there are symbols that are yet to be fully explained – perhaps their meaning will be unveiled in the subsequent parts of the cycle. Could it be that gold is the ghastly, cruel boy in a yellow shirt, whom Alberich kidnaps from the custody of the Rhinemaidens? Or perhaps it’s just an illusion, perhaps the real metaphor for the primordial order of nature is the two children in Die Walküre sprinkled with golden glitter – embodied visions of the original state of innocence of Sieglinde and Siegmund? What does the pyramid, shown in various forms, mean? Could it be that in all its manifestations – from a polyhedral variation of Rubik’s cube that Wotan gives the infernal boy to play with, to the luminous space that Brünnhilde heads for in the finale of Die Walküre – it is an ambiguous symbol of power and violence, the ring, Tarnhelm and Wotan’s spear in one?

We don’t get an answer to these questions and I doubt – I may be wrong, though – that we will get it at the end of the Ring. Schwarz has some decent directorial skills, and from time to time he enlivens this incoherent tale of a toxic family with finely played episodes and charming acting scenes that, instead of developing into a coherent narrative, burst like soap bubbles. Like the brilliant, if a bit over-the-top, scene in which Erda impetuously hurls a tray full of champagne glasses against the floor before “Weiche, Wotan, weiche”. Like the beginning of Act I of Die Walküre, in which Hunding, amidst the flashes of a thunderstorm, struggles with a panel of blown electrical fuses. Like the well-captured essence of Siegmund’s disappointment, when, hearing that he will not be reunited with Sieglinde in Valhalla, he abandons his suitcase packed for the journey to the palace of the fallen. Yet most of Schwarz’s ideas come from nowhere and lead nowhere, and this includes the spectacular Non-Ride of the Valkyries: shrouded in bandages and recuperating in a plastic surgery clinic.

Das Rheingold. Tobias Kehrer (Fafner), Jens-Erik Aasbø (Fasolt), Nicholas Brownlee (Donner), Christina Nilsson (Freia), and Mirko Roschkowski (Froh). Photo: Enrico Nawrath

I wonder to what extent this pandemonium of post-dramatic theatre influenced casting choices and style of performance of the various vocal parts. In Das Rheingold, in line with Schwarz’s concept, we got the twins Alberich and Wotan in the form of two repulsive shady-looking characters, whose singing – far from any canons of beauty and subtlety – carried only a powerful charge of contempt, frustration and hatred (Ólafur Sigurdarson and Tomasz Konieczny, respectively). An emotionless and prematurely aged Fricka found a convincing performer in Christa Mayer, who possesses an already tired mezzo-soprano with an excessive vibrato. Freia, terrified and almost in catatonia, was heard in Christina Nilsson’s lovely but at times seemingly frozen voice. Ya-Chung Huang’s technically assured tenor had to cope with an extremely one-dimensional, even caricatural vision of Mime. The same applies to John Daszak, whose interpretation of Loge came as if straight from English vaudeville – which is not surprising, given that Schwarz imagined him as Wotan’s family lawyer. Okka von der Damerau as Erda successfully made up for her technical shortcomings with her expressiveness. Of the two giant brothers the one I found more memorable was Fafner, sung by Tobias Kehrer with a fairly small and at times unstable, but very charming bass. Mirko Roschkowski (Froh) paled in comparison with the excellent Nicholas Brownlee as Donner (I looked up the cast of Das Rheingold to be presented at the Bayerische Staatsoper in the autumn and discovered with satisfaction that I wasn’t the only person to hear more of a Wotan in him). I found softness and lyricism only in the singing of the Rhinemaidens – this makes me all the happier to note a fine performance by the Polish mezzo-soprano Natalia Skrycka as Wellgunde. In the second instalment of the Ring characters familiar from the prologue were joined by Wotan’s traditionally screaming daughters, in comparison with whom Catherine Foster did surprisingly well in the role of Brünnhilde, sung musically, with great commitment and at times an indispensable sense of humour, although the English singer, who has an undoubtedly handsome soprano, as usual did not avoid problems with intonation and excessive vibrato.

Die Walküre. Michael Spyres (Siegmund) and Vida Miknevičiūtė (Sieglinde). Photo: Enrico Nawrath

Only the first act of Die Walküre fulfilled my dream of the truth of the most humane of Wagner’s musical dramas – thanks to two phenomenal Bayreuth debutants: Vida Miknevičiūtė, who conveyed all the anxiety, ecstasy and anguish of Sieglinde with a soprano that was quite sharp, but at the same time agile, spontaneous, sparkling with colour, impeccable in terms of both intonation and articulation; and Michael Spyres, who took Bayreuth by storm and immediately presented himself as one of the best Siegmunds in the festival’s post-war history. I admire the extraordinary intelligence of this singer, who perfectly senses the moment when a change of repertoire should be made without damaging the voice and, at the same time, in full harmony with the aesthetics and performance tradition of the newly mastered roles. His German still leaves a bit to be desired (this also applies to the production of certain vowels, which continue to bring to mind associations with the French grand opera), but in terms of vividness of his voice, his uniquely baritonal sound, beautifully open top and rounded notes at the bottom of the range, and above all the sensitive, truly song-like phrasing – I think Spyres would have delighted Wagner himself. The singing of this Sieglinde and this Siegmund could move a rock: it certainly moved the ever-dependable Georg Zeppenfeld, who complemented the artistry of the two singers with an astonishingly sensitive portrayal of the unloved, frustrated Hunding.

Die Walküre. Tomasz Konieczny (Wotan). Photo: Enrico Nawrath

It was worth coming to Bayreuth for this one act, for this hour of wonderful music making under Simone Young’s tender baton. The Australian conductor tried to brighten the score of the whole Ring, to extract hitherto neglected details from its texture, to emphasise the tragedy of gods, people and in-between beings with an almost impressionistic play of lights and shadows. She fully achieved this goal in the orchestral layer. When it came to singing, she often had to fight against recalcitrant matter, especially in Das Rheingold, when the soloists sometimes managed to drown out, shout down and stomp down the subtly and wisely playing orchestra. How much of this was Schwarz’s fault, how much was contributed by the booming singing manner, so beloved on the Green Hill, how much was contributed by the conductor herself, defending her vision against all odds – I might find out next year. I already know that the festival should let go of neither Miknevičiūtė, Young nor Spyres. Wagner’s masterpieces deserve the return of sensitive interpreters.

Translated by: Anna Kijak

Wielki Kameleon

Sezon letnich festiwali nieubłaganie dobiega końca: lada chwila raport z Bayreuther Festspiele w wersji angielskiej, wkrótce potem relacje z Innsbrucka i ponownie z Bayreuth, ale w barokowej szacie. Tymczasem ostatni powrót do wielkanocnej odsłony Actus Humanus i do koncertu 31 marca w Dworze Artusa, z udziałem Akademie für Alte Musik Berlin.

***

Ktoś kiedyś powiedział, że w Händlowskich Concerti grossi op. 3 nic nie jest, jak być powinno. Każdy z utworów powstał w innym czasie, co więcej, nie bardzo wiadomo, kiedy. Poszczególne koncerty nie układają się w przemyślany cykl, niektóre sprawiają wrażenie kompilacji bądź wstępnych szkiców do nieukończonych kompozycji. Na dobrą sprawę żaden – może poza czwartym – nie jest „prawdziwym” concerto grosso, którego głównym założeniem było współzawodnictwo concertina, czyli grupy instrumentów solowych, z tutti, czyli partią całej orkiestry. Kompozycje różnią się nie tylko obsadą, ale też liczbą i układem części: koncert szósty składa się tylko z dwóch członów, koncerty drugi i piąty mają ich po pięć. Zbiór ukazał się w 1734 roku, nakładem londyńskiej oficyny Johna Walsha starszego, podobno bez wiedzy i zgody samego zainteresowanego, czyli Händla. Tak w każdym razie utrzymuje większość muzykologów. Są jednak i tacy, których zdaniem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.

John Walsh przyszedł na świat w połowie lat sześćdziesiątych XVII wieku i osiadł w Londynie około 1690 roku. Nie wiadomo, skąd przybył – być może z Irlandii, być może z którejś z wiosek zasiedlanych przez imigrantów z Zielonej Wyspy co najmniej od końca XIV stulecia, kiedy w Anglii zaczęło brakować rąk do pracy po kolejnych epidemiach czarnej śmierci. W czerwcu 1692 roku został mianowany nadwornym budowniczym instrumentów króla Wilhelma III Orańskiego. Jego poprzednikiem był niejaki John Shaw, który prowadził swój warsztat pod szyldem „The Golden Harp and Hoboy”. Walsh przejął po nim interes wraz z nazwą, otworzył warsztat przy Catherine Street Strand, ożenił się z Mary Allen i przystąpił mozolnie do budowy własnego autorytetu. John i Mary doczekali się w sumie piętnaściorga dzieci, ale tylko trójka zdołała wyjść z niemowlęctwa. Być może dlatego Walsh z takim zapałem pracował na chwałę swojego imienia – żeby zostawić po sobie choćby wspomnienie, jeśli nie uda się doczekać godnego potomka i dziedzica swych muzycznych przedsięwzięć.

Grawiura Thomasa Crossa ze zbiorów National Portrait Gallery w Londynie

Działalność wydawniczą rozpoczął w 1695 roku, od wydania podręcznika The Self Instructor for the Violin, or the art of playing that instrument improved and made easie by plain Rules and Directions. Drukarstwo muzyczne w Anglii przeszło wówczas istotną przemianę, wraz z przestawieniem się z techniki ruchomych czcionek na znacznie bardziej czytelną metodę druku z płyt miedziorytniczych. Walsh natychmiast wpasował się w niszę, której nie wykorzystali jego konkurenci. Słynna niegdyś oficyna Johna Playforda podupadła pod rządami jego syna Henry’ego. Thomas Cross, jeden z pionierów grafiki miedziorytniczej, wolał się skupić na doskonaleniu techniki graweru niż na rozwijaniu własnej działalności wydawniczej. Walsh wykorzystał sytuację do cna. Jego ryciny nie były nawet w połowie tak schludne, jak mistrzowskie prace Crossa – między innymi dlatego, że Walsh wdrożył znacznie tańszą technologię grawerowania płyt w stopie cyny z antymonem i miedzią, przy użyciu stalowych matryc. Był też znany z oględnie mówiąc nieuczciwych praktyk wydawniczych. Mimo że tak zwany Statut Królowej Anny, czyli „akt o poparciu wiedzy, przez przyznanie autorom i nabywcom kopii wydrukowanych książek praw do takich kopii”, wszedł w życie już w 1710 roku, na dobrą sprawę mało kto go przestrzegał. Walsh pilnie śledził ówczesne mody, miał doskonałe rozeznanie w gustach swoich odbiorców, wiedział też, z kim nawiązać kontakty, żeby obejść wymóg sprawiedliwego podziału korzyści z twórcami publikowanych przez siebie utworów. W roku 1711, nawiązując współpracę z Händlem, przejął prawa do jego Rinalda, na czym zarobił 1500 funtów. Odchodząc z tego świata w 1736 roku, pozostawił synowi schedę w zawrotnej wysokości co najmniej 30 tysięcy funtów szterlingów.

Portret Händla z końca lat 20. XVIII wieku, być może autorstwa Balthasara Dennera. National Portrait Gallery w Londynie

Zwolennicy teorii, że Walsh bezprawnie zawłaszczył kilkadziesiąt fragmentów kompozycji Händla i ułożył z nich cykl sześciu concerti grossi, wskazują na wcześniejszy o dwadzieścia lat sukces koncertów Arcangela Corellego, opublikowanych pośmiertnie w amsterdamskiej oficynie Estienne’a Rogera. Walsh współpracował z Rogerem od 1716 roku i wielokrotnie korzystał z przygotowanych przez niego matryc. Zaledwie rok przed wydaniem op. 3 Händla rozpowszechnił – z pewnością bez porozumienia z twórcą – zbiór concerti grossi Geminianiego. Ten jednak podał go do sądu i ostatecznie poszedł z Walshem na ugodę, zobowiązując go do autoryzacji swoich kolejnych dzieł przed ich ewentualnym wydaniem. Händel nawet okiem nie mrugnął – zapewne dlatego, że właśnie w 1734 wygasł królewski przywilej na publikację jego utworów, zagwarantowany czternaście lat wcześniej przez Jerzego I Hanowerskiego. Być może kompozytor puścił Walshowi płazem jego nieuczciwość, w pełni świadom, że sukces rynkowy pierwszego zbioru concerti grossi może przysłużyć się jego kolejnym przedsięwzięciom – w tym publikacji przemyślanych już od początku do końca i wydanych przez Johna Walsha młodszego dwunastu koncertów op. 6.

Egzemplarz Concerti grossi op. 3 wydanych nakładem oficyny Johna Walsha

Jakkolwiek było, concerti op. 3 wciąż pozostają świadectwem niezwykłej wszechstronności Händla i bogactwa jego języka harmonicznego. Pierwszy z nich, przeznaczony na dwa flety podłużne, dwa oboje, dwa fagoty, smyczki i basso continuo, zaskakuje nie tylko rozbieżnością tonacji Allegra B-dur z pozostałymi częściami, utrzymanymi w tonacji g-moll, lecz także niezwykłym rozbudowaniem środkowej części Largo, sugerującym „poskładanie” tej kompozycji z kilku niezależnych od siebie fragmentów. W drugim zwracają uwagę odwołania do Brockes-Passion z 1712 roku i znacznie późniejszego „The King Shall Rejoice” z Coronation Anthems. Trzeci niemal z pewnością jest „dziełem” samego Walsha, który skompilował go między innymi z fragmentów Chandos Anthems oraz Chandos Te Deum. Koncert czwarty – choć niezwykłej urody – na życzenie samego kompozytora został zastąpiony w drugim wydaniu czteroczęściowym opracowaniem uwertury do opery Amadigi di Gaula. Piąty, opublikowany przez Walsha tylko w dwóch pierwszych częściach, był znany już wcześniej, z pięcioczęściowej wersji autoryzowanej przez kompozytora. Materiał szóstego koncertu pochodzi między innymi z wcześniejszych oper Händla: Ottone oraz Il pastor fido.

Przywykliśmy już do przydomka Il caro Sassone. Być może czas najwyższy oswoić się z innym przezwiskiem, które przylgnęło do Händla w czasach spędzonych na Wyspach Brytyjskich: The Great Chameleon – stwór zdolny przystosować się nie tylko do gustów tamtejszej publiczności, lecz i do własnych oczekiwań. Eksplodujący feerią barw, które do dziś oszałamiają miłośników jego twórczości: mniej już ciekawych, kto komu ukradł i dlaczego, i mniej zainteresowanych, czy Walsh rytował swe płyty w miedzi, czy też w tańszym stopie, w Wielkiej Brytanii znanym do dziś pod nawą „pewter”.

Trzy debiuty, trzy olśnienia

No i mam kolejną nauczkę, żeby się nie zarzekać. Na premierę Pierścienia Nibelunga w reżyserii Valentina Schwarza nie dotarłam, wciąż mając do nadrobienia kilka bayreuckich inscenizacji z lat ubiegłych. W zeszłym roku też sobie darowałam nową tetralogię – zniechęcona na ogół miażdżącymi recenzjami wizji reżyserskiej, nierówną, w kilku przypadkach wręcz nietrafioną obsadą, oraz powrotem za pulpit młodego, niewątpliwie utalentowanego, ale niezbyt doświadczonego fińskiego dyrygenta Pietariego Inkinena, który w 2021 roku odebrał mi resztki przyjemności obcowania z ukochaną Walkirią. W tym sezonie zabrakło mi argumentów – po Corneliusie Meistrze, potem zaś Inkinenie, batutę przejęła Simone Young, której debiutu na Zielonym Wzgórzu nie mogliśmy się doczekać od lat. Drugą sensacją była zapowiedź występu Michaela Spyresa w roli Zygmunta, tym większą, że chodziło o debiut podwójny – amerykański tenor nigdy przedtem nie śpiewał tej partii na scenie. Ciekawość zawodowa przeważyła, choć wyznaję ze skruchą, że zaakredytowałam się tylko na Złocie Renu i Walkirii. Po tym, co zobaczyłam i usłyszałam, nie wykluczam, że w przyszłym roku skorzystam z ostatniej okazji zapoznania się z całością – choćby po to, by zweryfikować kilka tropów interpretacyjnych, których chwyciłam się podczas analizy dwóch pierwszych części Ringu.

Złoto Renu. Ólafur Sigurdarson (Alberyk) i John Daszak (Loge). Fot. Enrico Nawrath

Schwarz wkroczył do Bayreuth z opinią ikonoklasty i buntownika, na którą skądinąd godziwie sobie zapracował. Oznajmił, że zamierza wyreżyserować Pierścień niczym czteroczęściową sagę na platformie Netflix – opowieść o problemach i dylematach współczesnej rodziny, dostosowaną do wrażliwości dzisiejszego odbiorcy ze wszystkimi wynikającymi z tej decyzji konsekwencjami dramaturgicznymi. W pełni świadom, że Wagner sięgnął do dziesiątków źródeł, by stworzyć własną mitologię na nadchodzące czasy, sam poczuł się mitotwórcą i – jak to określił – „z konsekwentnym brakiem poszanowania” dla libretta dokonał w nim zasadniczych zmian: nie w warstwie tekstowej, lecz interpretacyjnej. Osią dramaturgiczną całości uczynił konflikt dwóch braci-bliźniaków, Alberyka i Wotana. Fizycznie obecne w Pierścieniu złoto Renu zastąpił wielorakim symbolem władzy. Z Zyglindy – ciężarnej już przed nadejściem Zygmunta – uczynił ofiarę gwałtu Wotana, całkowicie stawiając na głowie relacje między postaciami Walkirii. Ponieważ Schwarz uciekł się do porównania z filmowymi próbami demitologizacji mitów zastanych, pozwolę sobie zauważyć, że w blisko trzydziestoletniej historii Netflixa nikt nie dokonał adaptacji tak dalece odbiegającej od pierwowzoru, by widz – żeby cokolwiek z niej zrozumieć – musiał posiłkować się obszernymi wyjaśnieniami reżyserskimi. Obył się bez nich nawet zwariowany norweski serial Ragnarok, którego twórcy rozprawili się bezlitośnie nie tylko z mitologią nordycką, ale i Pierścieniem Nibelunga – a mimo to narracja pozostała czytelna, przede wszystkim dla głównych adresatów produkcji, czyli pryszczatych nastolatków, którzy nie zawsze mieli pojęcie, dlaczego pewien pensjonariusz domu opieki w fikcyjnym miasteczku Edda nosi czarną opaskę na oku i nazywa się Wotan Wagner.

Od strony koncepcyjnej Ring w ujęciu Schwarza jest zatem kompletną katastrofą, zarazem jednak katastrofą perwersyjnie atrakcyjną wizualnie, głównie za sprawą świetnej scenografii Andrei Cozziego, niezłych kostiumów Andy’ego Besucha, sprawnej reżyserii świateł, przygotowanej w tym roku przez Nicola Hungsberga na podstawie pierwotnej koncepcji Reinharda Trauba, i – last but not least – niezwykłych walorów sceny w Festspielhaus, której głębia uwydatnia każdy detal i wyjaskrawia każdą barwę. Schwarz nie umie jednak wykorzystać tej świetnie zaaranżowanej przestrzeni, wywołującej tylko powierzchowne skojarzenia z planem filmowym. Narracja rozgrywa się w zbyt wielu miejscach równocześnie, z braku możliwości stosowania zbliżeń i długich najazdów kamery rozprasza uwagę i w rezultacie grzęźnie na manowcach poplątanych, rozłażących się wątków pobocznych.

Złoto Renu. Tomasz Konieczny (Wotan). Fot. Enrico Nawrath

A jednak widać w tym jakąś rozpaczliwą próbę skuszenia widza obietnicą tajemnicy. Nie ma w tej inscenizacji złota, pierścienia ani Nothunga, są jednak niewyjaśnione do końca symbole, których znaczenie odsłoni się być może w kolejnych częściach cyklu. Czyżby złotem był koszmarny, okrutny chłopiec w żółtej koszulce, którego Alberyk porywa spod opieki Cór Renu? A może to tylko ułuda, może prawdziwą metaforą pierwotnego ładu natury jest dwoje obsypanych złotym brokatem dzieci z Walkirii – ucieleśnionych wizji pierwotnego stanu niewinności Zyglindy i Zygmunta? Co oznacza ukazywany pod różnymi postaciami ostrosłup? Czyżby we wszystkich przejawach – od wielościennej odmiany kostki Rubika, którą Wotan podsuwa piekielnemu chłopczykowi do zabawy, aż po świetlistą przestrzeń, do której dąży Brunhilda w finale Walkirii – był wieloznacznym symbolem władzy i przemocy, pierścieniem, Tarnhelmem i włócznią Wotana w jednym?

Na te pytanie nie dostajemy odpowiedzi i wątpię – być może niesłusznie – że zyskamy ją pod koniec Pierścienia. Schwarz ma całkiem niezły warsztat reżyserski i tę niespójną opowieść o toksycznej rodzinie ożywia od czasu świetnie rozegranymi epizodami i wdzięcznymi etiudami aktorskimi, które zamiast rozwinąć się w spójną narrację, pękają niczym bańki mydlane. Jak brawurowa, choć odrobinę przeszarżowana scena, w której Erda przed słowami „Weiche, Wotan, weiche” z impetem ciska o podłogę tacą pełną kieliszków do szampana. Jak początek I aktu Walkirii, w którym Hunding wśród rozbłysków burzy walczy z panelem przepalonych bezpieczników elektrycznych. Jak celnie ujęta esencja rozczarowania Zygmunta, który na wieść, że w Walhalli nie połączy się z Zyglindą, porzuca walizkę spakowaną w podróż do pałacu poległych. Większość pomysłów Schwarza bierze się jednak znikąd i donikąd nie prowadzi, co dotyczy między innymi spektakularnego Niecwałowania Walkirii: spowitych w bandaże i odbywających rekonwalescencję w klinice chirurgii plastycznej.

Walkiria. Michael Spyres (Zygmunt), Georg Zeppenfeld (Hunding) i Vida Miknevičiūtė (Zyglinda). Fot. Enrico Nawrath

Zastanawiam się, na ile to pandemonium teatru postdramatycznego zaważyło na doborze obsady i stylu realizacji poszczególnych partii wokalnych. W Złocie Renu zgodnie z koncepcją Schwarza dostaliśmy bliźniaków Alberyka i Wotana w postaciach dwóch odrażających typów spod ciemnej gwiazdy, których śpiew – daleki od wszelkich kanonów piękna i subtelności – niósł z sobą tylko potężny ładunek pogardy, frustracji i nienawiści (odpowiednio Ólafur Sigurdarson i Tomasz Konieczny). Wyzuta z uczuć, przedwcześnie postarzała Fryka znalazła przekonującą odtwórczynię w osobie dysponującej zmęczonym już i nadmiernie rozwibrowanym mezzosopranem Christy Mayer. Przerażona, trwająca niemal w katatonii Freja odzywała się prześlicznym, ale chwilami jakby zmrożonym głosem Christiny Nilsson. Świetnie prowadzony tenor Ya-Chung Huang musiał tym razem sprostać skrajnie jednowymiarowej, wręcz karykaturalnej wizji postaci Mimego. To samo dotyczy Johna Daszaka, którego interpretacja Logego była jak żywcem wyjęta z angielskiego wodewilu – co nie dziwi, skoro Schwarz wymyślił go sobie w roli prawnika rodziny Wotana. Erda w osobie Okki von der Damerau skutecznie nadrabiała braki techniczne wyrazistą ekspresją. Z dwóch braci olbrzymów bardziej zapadł mi w pamięć Fafner, realizowany niedużym i chwilami niestabilnym, ale bardzo urodziwym basem Tobiasa Kehrera. Mirko Roschkowski (Froh) wypadł blado w porównaniu ze znakomitym Nicholasem Brownlee w roli Donnera (zajrzałam w obsadę Złota Renu szykowanego jesienią w Bayerische Staatsoper i odkryłam z satysfakcją, że nie tylko ja słyszę go raczej w partii Wotana). Miękkości i liryzmu doczekałam się tylko w śpiewie Cór Renu – z tym większą radością odnotowuję udany występ polskiej mezzosopranistki Natalii Skryckiej w roli Wellgundy. W kolejnej części Pierścienia do postaci znanych z prologu dołączyły tradycyjnie już rozwrzeszczane córy Wotana, na których tle zaskakująco korzystnie wypadła Catherine Foster w partii Brunhildy, zrealizowanej muzykalnie, z dużym zaangażowaniem i chwilami nieodzownym poczuciem humoru, aczkolwiek dysponująca niewątpliwie urodziwym sopranem Angielka jak zwykle nie ustrzegła się kłopotów z intonacją i nadmiernym wibratem.

I tylko pierwszy akt Walkirii spełnił moje marzenie o prawdzie najbardziej ludzkiego z dramatów muzycznych Wagnera – za sprawą dwojga fenomenalnych debiutantów: Vidy Miknevičiūtė, która oddała cały niepokój, ekstazę i udrękę Zyglindy sopranem dość ostrym, ale zarazem giętkim, spontanicznym, roziskrzonym barwami, nieskazitelnym zarówno pod względem intonacyjnym, jak i artykulacyjnym; oraz Michaela Spyresa, który wziął Bayreuth szturmem i z miejsca zaprezentował się jako jeden z najlepszych Zygmuntów w powojennej historii festiwalu. Podziwiam niezwykłą inteligencję tego śpiewaka, który doskonale wyczuwa moment, w którym należy dokonać zmiany repertuaru bez szkody dla głosu, a zarazem w pełnej harmonii z estetyką i tradycją wykonawczą nowo opanowanych partii. Jego niemczyzna pozostawia jeszcze to i owo do życzenia (dotyczy to także emisji niektórych samogłosek, wciąż przywodzącej na myśl skojarzenia z wielką operą francuską), jeśli jednak chodzi o nasycenie głosu, jego specyficznie barytonowe brzmienie, pięknie otwarte góry i zaokrąglone dźwięki w dole skali, nade wszystko zaś wrażliwe, prawdziwie pieśniowe kształtowanie frazy – myślę, że Spyres zachwyciłby samego Wagnera. Śpiew tej Zyglindy i tego Zygmunta mógłby wzruszyć skałę: z pewnością wzruszył niezawodnego Georga Zeppenfelda, który dopełnił kunszt obojga zdumiewająco wrażliwym ujęciem postaci niekochanego, sfrustrowanego Hundinga.

Walkiria. Tomasz Konieczny i Catherine Foster (Brunhilda). Fot. Enrico Nawrath

Warto było przyjechać do Bayreuth choćby na ten jeden akt, na tę godzinę wspaniałego muzykowania pod czułą batutą Simone Young. Australijska dyrygentka próbowała rozjaśnić partyturę całego Pierścienia, wyodrębnić z faktury lekceważone dotąd detale, podkreślić tragedię bogów, ludzi i istot pośrednich niemal impresjonistyczną grą świateł i cieni. W warstwie orkiestrowej udało jej się osiągnąć ten cel w pełni. W warstwie wokalnej często musiała walczyć z oporną materią, zwłaszcza w Złocie Renu, kiedy solistom udawało się czasem zagłuszyć, zakrzyczeć i zatupać subtelnie i mądrze grającą orkiestrę. Ile w tym winy Schwarza, na ile przyczyniła się do tego hołubiona na Zielonym Wzgórzu maniera tubalnego śpiewu, jaki miała w tym udział sama dyrygentka, broniąca swej wizji wbrew wszelkim przeciwnościom – przekonam się może za rok. Już teraz wiem, że festiwal nie powinien wypuścić z rąk ani Miknevičiūtė, ani Young, ani Spyresa. Arcydzieła Wagnera zasługują na powrót wrażliwych interpretatorów.

Poszukiwacz pięknych dźwięków

Lato kończy się nieuchronnie – dla Upiora czas wyjątkowo intensywnych podróży, o których wkrótce będę pisać, i szczególnego w tym roku zamieszania, o którym pisać nie będę, chyba że w kolejnych felietonach. Pora wrócić do dawnego, intensywnego rytmu pracy. Za kilka dni relacja z tegorocznych Bayreuther Festspiele, a ściślej z pierwszych dwóch wieczorów Tetralogii w osławionym ujęciu Valentina Schwarza, w tym usłyszanej na żywo Walkirii z Vidą Miknevičiūtė i Michaelem Spyresem, pod batutą Simone Young, których debiut na Zielonym Wzgórzu komentowaliśmy na żywo w radiowej Dwójce z Marcinem Majchrowskim. A tymczasem niespodzianka: sylwetka młodego kompozytora muzyki chóralnej, z którego twórczością zetknęłam się po raz pierwszy w Londynie i od razu sobie pomyślałam, że pasuje mi do tamtejszej kultury wspólnoty, empatii i zwykłej potrzeby piękna. Tekst, opublikowany w współpracy z portalem culture.pl w wersji polskiej i angielskiej, udostępniam w dwóch linkach poniżej.

https://culture.pl/pl/tworca/michal-ziolkowski

https://culture.pl/en/artist/michal-ziolkowski