Każdy dźwięk na wagę złota

Zanim na stronie pojawią się kolejne recenzje, między innymi ze spektaklu Mozartowskiego Idomenea w Moguncji, pozwolę sobie z pełnym przekonaniem polecić jutrzejszy koncert w siedzibie NOSPR, z gościnnym udziałem solistów, Kammerorchester Basel oraz Zürcher Sing-Akademie pod dyrekcją René Jacobsa – w programie złożonym z dwóch rzadko słyszanych na naszych estradach utworów Haydna. Na zachętę krótki esej na temat okoliczności ich powstania.

***

Gregor Werner, kapelmistrz na zamku Eisenstadt, wcześnie podupadł na zdrowiu. Ciało zaczęło odmawiać mu posłuszeństwa, ledwie przekroczył sześćdziesiątkę. Być może z przepracowania, bo z obowiązków na dworze Esterházych wywiązywał się nadzwyczaj sumiennie. Nauczyciel młodego księcia Pála Antala i płodny kompozytor wyniósł kapelę z Eisenstadt na europejskie wyżyny. Wierny stylistyce późnego baroku prawie tak samo, jak swoim książęcym mocodawcom, ani przez chwilę nie podejrzewał, że ktokolwiek zachwieje jego pozycją na magnackim dworze. I wtedy pojawił się on. Niespełna trzydziestoletni młokos, młodszy od Wernera o dwa pokolenia, obdarzony niepospolitym urokiem osobistym i jeszcze większym talentem.

Nazywał się Joseph Haydn i trafił do Eisenstadt dzięki protekcji poprzedniego pracodawcy, czeskiego hrabiego Karla Josefa Morzina, który z przyczyn finansowych musiał rozwiązać swoją orkiestrę w Dolních Lukavicach. Dobiegający pięćdziesiątki książę uznał, że najwyższy czas otworzyć nową erę w dziejach rodu Esterházych. Z szacunku dla Wernera utrzymał go – przynajmniej formalnie – na dotychczasowym stanowisku i w 1761 roku mianował Haydna wicekapelmistrzem dworu. Obydwu wyznaczył roczną pensję w wysokości czterystu guldenów, Haydnowi powierzył jednak znacznie więcej obowiązków. Werner miał odtąd zająć się wyłącznie komponowaniem muzyki kościelnej. Stary mistrz nie mógł przełknąć tej zniewagi. Konflikt zaostrzył się kilka miesięcy później, po bezdzietnej śmierci Pála Antala i odziedziczeniu tytułu przez jego młodszego i bardziej muzykalnego brata Miklósa Józsefa Esterházyego, który niezwłocznie podniósł Haydnowi pensję do sześciuset guldenów rocznie.

W październiku 1765 roku zdesperowany Werner postanowił zrobić z rywalem porządek. Wystosował list do Jaśnie Oświeconego Księcia, uprzejmie donosząc, że Haydn nie potrafi utrzymać muzyków w ryzach, szasta pieniędzmi, nie dba o powierzone mu instrumenty, kłamie jak najęty i dopuszcza się finansowych nadużyć. Coś mogło być na rzeczy, skoro książę udzielił protegowanemu reprymendy, zobowiązując go między innymi do pilnowania porządku w archiwach i większej aktywności kompozytorskiej. Niespełna pół roku później Werner zmarł. W 1766 roku Haydn został kapelmistrzem dworu, w mieście Fertőd uroczyście poświęcono nową rezydencję – pałac Esterháza, bez krztyny przesady zwany węgierskim Wersalem – a książę podwyższył Haydnowi gażę do ośmiuset guldenów rocznie.

Bazylika Narodzenia NMP w Mariazell. Fot. C. Stadler/Bwag

Wkrótce potem Haydn zabrał się do komponowania utworu, który w XIX wieku mylnie nazywano Mszą Cecyliańską. Nieporozumienie wyszło na jaw w roku 1970, kiedy w budapeszteńskich archiwach odkryto fragment autografu, sygnowany „del Giuseppe Haydn” i opatrzony tytułem Missa Cellensis in honorem Beatissimae Virginis Mariae. Muzykolodzy zyskali dowód, że wczesna msza Haydna nie miała związku ze świętą Cecylią, tylko ze styryjskim miastem Mariazell i Bazyliką Narodzenia NMP, jednym z najważniejszych ośrodków kultu maryjnego w Europie Środkowej. O wstawiennictwo Najświętszej Panienki i posadę w tamtejszej kapeli kościelnej Haydn modlił się już w roku 1750, kiedy stracił głos po mutacji i został zwolniony z chóru katedry św. Szczepana w Wiedniu. Nic wprawdzie nie wskórał, wiadomo jednak, że przedłożył kapelmistrzowi Bazyliki między innymi partyturę Missa brevis F-dur, napisanej zapewne rok wcześniej, kiedy Haydn miał zaledwie siedemnaście lat.

Adresatka modlitw spełniła jego życzenie dopiero na dworze Esterházych, ale za to z nawiązką. Być może dlatego Haydn odwdzięczył się jej z równą nawiązką, komponując mszę zakrojoną tym razem na tak potężną skalę, że praktycznie niemożliwą do wykorzystania liturgicznego. Dzieło, w którym wirtuozowskie partie solowe – jakby żywcem wyjęte z opery – ścierają się z potężnymi fugowanymi chórami, a rozbudowana partia orkiestrowa wymaga udziału najprzedniejszych muzyków, powstało najprawdopodobniej w dwóch fazach. Dowody rękopiśmienne wskazują, że w 1766 roku Haydn napisał tylko Kyrie i Gloria. Pozostałe części badacze datują na rok 1773, odsyłając do lamusa hipotezę, że Haydn od razu skomponował dzieło w całości i w 1768 musiał zrekonstruować je z pamięci po pożarze swojego domu w Eisenstadt.

René Jacobs. Fot. Philippe Matsas

Można więc zakładać, że 44. Symfonia e-moll, ukończona w 1772 roku, pochodzi z tego samego okresu, co większość muzyki Missa Cellensis. Pod względem stylistycznym utwory różnią się jednak diametralnie. Symfonia – dopiero później nazwana „Żałobną” i powiązana z anegdotą, jakoby Haydn zażyczył sobie, by część wolną, Adagio w E-dur, zagrano na jego pogrzebie – jest jednym z najwybitniejszych przykładów nurtu Sturm und Drang w twórczości kompozytora. Lutosławski powiedział kiedyś, że Haydn był mistrzem w rozkładaniu treści w czasie. Trudno o lepsze potwierdzenie tych słów niż materiał muzyczny Symfonii e-moll – zwięzły, skondensowany do granic możliwości, nieustannie przykuwający uwagę słuchacza gęstą chromatyką, nagromadzeniem dysonansów i wyrazistą, pełną energii rytmiką.

Więcej w tym utworze nieubłaganego pędu naprzód, owej preromantycznej „burzy i naporu”, niż domniemanej żałoby, z którą Haydnowi nigdy nie było do twarzy. Kompozytor umarł zresztą dopiero w 1809 roku, a jego ostatnie słowa brzmiały ponoć: „rozchmurzcie się, dzieci, nic mi nie jest”. I choć większość anegdot o Haydnie została wyssana z palca, w tę akurat najłatwiej uwierzyć.

Po nitce do kłębka

Niech mi Janaczek daruje, że znów zdołałam wpaść do Brna tylko na kilka dni jego Biennale, a co za tym idzie, po raz kolejny stanęłam przed koniecznością trudnego wyboru spośród oferty festiwalu. Dwa lata temu nie mogłam się nadziwić, jakim sposobem w niespełna trzytygodniowym programie imprezy udało się zmieścić aż tyle wydarzeń muzycznych. Organizatorzy mrugnęli znacząco, kazali potrzymać sobie piwo i wydłużyli tegoroczne Biennale o sześć dni, proporcjonalnie zwiększając liczbę koncertów i przedstawień. I na wszelki wypadek – żeby nikt nie pomyślał, że to jednorazowa klęska urodzaju, powiązana z obchodami Roku Muzyki Czeskiej – ogłosili wstępny terminarz kolejnego festiwalu, który potrwa przeszło miesiąc.

Janáček Biennale 2024 – zorganizowane pod hasłem „Bez granic!” – właśnie dobiegło końca. W głównym nurcie operowym zaprezentowano aż siedem spektakli: nową inscenizację Wypraw pana Broučka w reżyserii Roberta Carsena, ze znakomitym Nickym Spencem w roli tytułowej, zrealizowane w koprodukcji z Teatro Real w Madrycie i berlińską Staatsoper; dwa przedstawienia Lisiczki Chytruski – jedno z teatru w Ostrawie, drugie z Brna, oba w stulecie brneńskiej prapremiery w teatrze, który dziś nosi nazwę Mahenovo divadlo; Věc Makropulos ze Staatsoper w Berlinie (spektakl Clausa Gutha z 2022 roku); przygotowane specjalnie na festiwal przedstawienie Jenufy w wersji pierwotnej z 1904 roku, pod batutą Anny Novotnej Peškovej i w reżyserii Veroniki Kos Loulovej; oraz tegoroczną brneńską produkcję Rusałki Dworzaka w ujęciu Davida Radoka i pierwszą od czasu prapremiery w roku 1938 czeską inscenizację Szarlatana, jedynej opery Pavla Haasa. Gośćmi festiwalu były w tym roku dwie orkiestry z zagranicy, Bamberger Symphoniker i Staatskapelle Berlin, poprowadzone na koncertach w Janáčkovym divadle przez Jakuba Hrůšę, który właśnie kończy swoją kadencję w Bambergu i w przyszłym sezonie obejmuje kierownictwo muzyczne londyńskiej Royal Opera House (na czele zespołu z Berlina stanął w zastępstwie Christiana Thielemanna, który musiał odwołać swój występ z przyczyn zdrowotnych). Nowością w programie Biennale był cykl recitali w słynnych brneńskich willach: secesyjnej Vili Löw-Beer oraz dwóch ikonach modernizmu, Vili Tugendhat i Vili Stiassny.

Podobnie jak na ubiegłym festiwalu postanowiłam zorganizować swój czterodniowy pobyt w Brnie wokół opery zapomnianej, w tym przypadku Haasowskiego Szarlatana. Pavel Haas jest postacią wyjątkowo tragiczną, nawet na tle innych modernistów, których dorobek prezentowano niedawno w Czechach i Niemczech, w ramach potężnego przedsięwzięcia „Musica non grata”, przywracającego pamięć o twórcach wyrugowanych z życia muzycznego po dojściu nazistów do władzy. Urodzony w 1899 roku w Brnie, w rodzinie żydowskiego szewca i właściciela prężnie działającego warsztatu obuwniczego, rozpoczął edukację od prywatnych lekcji fortepianu. W wieku czternastu lat wstąpił do szkoły muzycznej w Besedním důmie, po czym kontynuował naukę – już po Wielkiej Wojnie – w nowo utworzonym Konserwatorium. W 1920 roku został adeptem szkoły mistrzowskiej Janaczka, który wywarł przemożny wpływ na jego późniejszą twórczość, choć jego metody pedagogiczne – zdaniem Haasa – pozostawiały wiele do życzenia.

Szarlatan. Pavol Kubáň (Pustrpalk) i Soňa Godarská (Amaranta). Fot. Marek Olbrzymek

Po ukończeniu studiów Haas został wspólnikiem w ojcowskim przedsiębiorstwie, prowadząc równolegle działalność kompozytorską i krytyczną. Pisał w tym czasie dużo muzyki dla teatru i nosił się z coraz poważniejszym zamiarem skomponowania własnej opery. Pierwsze próby z rozmaitych względów skończyły się fiaskiem (wśród niezrealizowanych pomysłów znalazł się między innymi Dybuk na motywach legendy dramatycznej Szymona An-skiego). Haas złapał wiatr w żagle dopiero w latach trzydziestych, ustaliwszy swoją renomę jako kompozytor muzyki filmowej. Tym razem jego wybór padł na wydaną w 1929 roku powieść Josefa Wincklera Doctor Eisenbart – o wędrownym bawarskim cyruliku z przełomu XVII i XVIII wieku, który istniał naprawdę i zbijał fortunę na pokazach usuwania zaćmy i nastawiania złamanych kości, urządzanych z udziałem licznej trupy muzyków, akrobatów i mimów.

Z prośbą o adaptację powieści na libretto Haas zwrócił się w 1933 roku do samego autora, który potraktował go życzliwie, lecz z rezerwą, zdając sobie sprawę, czym może się zakończyć współpraca z żydowskim kompozytorem – i to dla obu stron. Dwa lata później, kiedy weszły w życie norymberskie ustawy rasowe, Haas postanowił zatrzeć źródło inspiracji i sporządzić libretto samemu, rzekomo na podstawie średniowiecznej farsy Mastičkář („Sprzedawca maści”), z której zaczerpnął imię głównego bohatera Pustrpalk. Akcję umieścił w czasach wojny trzydziestoletniej i przezornie usunął z tekstu wszelkie odniesienia do realiów niemieckich.

Partyturę Šarlatána, ukończoną w czerwcu 1937 roku, przedłożył dyrekcji Zemskégo divadla w Brnie (kolejna z nazw dzisiejszego Teatru Mahena), które wystawiło operę – z ogromnym sukcesem – w kwietniu roku następnego. A potem wszystko zaczęło się walić. W marcu 1939 III Rzesza zajęła Czechosłowację. Dwa lata później Haas trafił do obozu koncentracyjnego w Terezinie. W październiku 1944 roku został przewieziony do Auschwitz wraz z kolejnym transportem więźniów i jeszcze tego samego dnia zginął w komorze gazowej. Historię jego śmierci przekazał rodzinie Karel Ančerl, cudem zawrócony z drogi na kaźń. Pamięć o Haasie zaczęła jednak wracać dopiero w latach dziewięćdziesiątych, po wystawieniu Szarlatana na festiwalu w Wexford.

Tegoroczna inscenizacja z Narodowego Teatru Morawsko-Śląskiego w Ostrawie subtelnie nawiązuje do oprawy scenograficznej Františka Muziki z 1938 roku i uwypukla wszystkie najlepsze cechy warsztatu Ondřeja Havelki, umiejętnie lawirującego między czeską awangardą a teatrem mieszczańskim, ekspresjonizmem i tradycją ludową. Proste, wielofunkcyjne dekoracje (Jakub Kopecký) oraz barwne kostiumy, nawiązujące do najrozmaitszych epok i konwencji (Kateřina Štefková), skutecznie rysują przestrzeń dramatu i uwypuklają charakter poszczególnych postaci. Są tworzywem jarmarcznych gagów, bywają skutecznym narzędziem iluzji (sugestywny teatr cieni za drewnianą konstrukcją osłoniętą półprzeźroczystym ekranem). Havelka po mistrzowsku żongluje elementami teatru plebejskiego – z całą jego siermiężnością i przerysowanym gestem aktorskim. Wywijający salta akrobaci, płócienne wnętrzności wyciągane z ciał klientów znachora, dwunogie konie bez uprzęży, ciągnące alkowę przemienioną w powóz – zawrotne spiętrzenie absurdu i groteski tym mocniej podkreśla tragizm finału, nadchodzącego równie raptownie jak nazistowski mrok, który wkrótce miał spowić całą Europę.

Szarlatan jest operą tłumów, co doskonale wychwycił prowadzący całość Jakub Klecker, dyrygent z ogromnym doświadczeniem chórmistrzowskim. Wyczuł też immanentną teatralność partytury Haasa, komponowanej – podobnie jak u Janaczka – z krótkich muzycznych idei, które łączą się w spójne, większe systemy, wyrazistej rytmicznie, z melodyką opartą w większości na materiale modalnym. W rozbudowanej obsadzie solowej wyróżnili się zwłaszcza Pavol Kubáň, odtwórca roli tytułowej, obdarzony barytonem dźwięcznym i pięknie rozwiniętym w górnym odcinku skali; znakomita aktorsko, dysponująca dość ostrym w brzmieniu, lecz bardzo wyrazistym mezzosopranem Soňa Godarská w partii Amaranty; oraz bas-baryton Josef Škarka w roli smętnego starca Pavučiny. Na osobne brawa zasłużył chór ostrawskiej opery, znakomicie przygotowany przez Jurija Galatenkę.

Przygody lisiczki Chytruski. Doubravka Novotná w roli tytułowej lisiczki i Jan Šťáva jako Borsuk. Fot. Marek Olbrzymek

Zaraźliwy entuzjazm zespołów z Ostrawy udzielił się też widzom Przygód lisiczki Chytruski pod batutą młodego prażanina Marka Šedivego, który sprawuje dyrekcję muzyczną Teatru Morawsko-Śląskiego od czterech sezonów. Reżyserem nowej inscenizacji jest izraelsko-holenderski choreograf Itzik Galili, znany z dowcipnych i pomysłowych, a jednocześnie zniewalających liryzmem układów tanecznych. Jego charakterystyczny styl – podbudowany klarowną, bardzo oszczędną scenografią Daniela Dvořáka i wspaniałymi kostiumami Simony Rybákovej – sprawdził się bez zarzutu w „leśnej idylli” Janaczka. Mimo wprowadzenia na deski teatru kilkanaściorga tancerzy, ruch sceniczny nie zdominował pozostałych elementów dzieła. Wręcz przeciwnie: w nieomal pustej, oświetlonej łagodnym światłem przestrzeni Galili stworzył tym dobitniejszą sugestię magicznej atmosfery lasu. Jego koncepcja nie przeszkadzała też śpiewakom, którzy z wyraźną przyjemnością weszli w świat tej roztańczonej baśni. Dawno już nie słyszałam tak świeżej i roziskrzonej interpretacji partii tytułowej – Doubravka Novotná jest niewątpliwie jedną z najzdolniejszych czeskich sopranistek młodego pokolenia, artystką wszechstronną, a zarazem obdarzoną rzadką umiejętnością rozważnego doboru repertuaru. Odrobinę zawiódł mnie Martin Gurbal’ w roli Leśniczego, albo tego dnia nie w formie, albo dysponujący basem nie dość otwartym w górze do tej w gruncie rzeczy barytonowej partii. Znakomicie wypadł za to baryton Boris Prýgl w basowej partii Harašty. Ale i tak – również za sprawą znakomitego aktorstwa – skradł im przedstawienie Jan Šťáva w podwójnej roli Borsuka i Proboszcza: w tej drugiej jeżdżący po scenie na hulajnodze z niebieskim światłem przednim w kształcie okazałego krzyża. Nie sposób też pominąć w tej wyliczance świetnych solistów dziecięcych, na czele z Romanem Patrikiem Barošem w partii Żabki, która zawsze wyciska mi łzy z oczu w finale, kiedy wyjaśnia Leśniczemu, że pomylił ją z jej dziadkiem. Tym razem krąg pór roku zamknął się sugestywniej niż zwykle – za sprawą konającego na proscenium Starego Motyla (Michal Bublík), z którego życie uchodziło powolutku przez cały spektakl.

Przyjechałam do Brna w przeddzień spektaklu Szarlatana, żeby wreszcie usłyszeć na żywo Mszę polową Martinů. No i usłyszałam: w bardzo dobrym wykonaniu barytona Tadeáša Hozy, męskiej części chóru Gaudeamus Brno i Ensemble Opera Diversa pod kierunkiem Tomáša Krejčíego. Największym odkryciem wieczoru w Bazylice Wniebowzięcia Marii Panny był dla mnie jednak Psalm 29 na organy, baryton, chór żeński i małą orkiestrę Haasa – utwór gęsty i mroczny, łączący inspiracje Mszą głagolicką Janaczka i „polifonicznie złożonym” kontrapunktem Honeggera, aż po odniesienia do wczesnobarokowej sztuki fugi. Piętnaście minut muzyki, która pomogła mi dzień później wniknąć głębiej w tkankę muzyczną Haasowskiego Szarlatana.

A nazajutrz zrozumieć, że wszystkie koncerty festiwalu – również te z pozoru mniej istotne – zostały zaprogramowane w taki sposób, by umiejscowić spuściznę patrona w szerszym kontekście. Popołudnie z Brno Contemporary Orchestra pod dyrekcją Pavla Šnajdra, poświęcone muzyce tutejszego kręgu kompozytorów (przede wszystkim z pokolenia urodzonego w pierwszej dekadzie niepodległości) uświadomiło mi nie tylko ich powikłane relacje z legendą Janaczka, lecz także przemożny wpływ na twórców kolejnych pokoleń. Dobrze zdać sobie sprawę, że przed Nagano Martina Smolki z 2004 roku, zabójczo śmieszną operą o czeskich hokeistach, powstawały mniej rozbudowane, ale równie brawurowe parodie dawnych konwencji muzycznych – w rodzaju absurdalnej mikroopery Josefa Berga Snídaně na hradě Šlankenvaldě, z librettem własnym na podstawie sztuki Matěja Kopeckiego, słynnego czeskiego marionetkarza z przełomu XVIII i XIX wieku. Znów muszę pochwalić Jana Šťávę, jedynego śpiewaka w aktorskiej obsadzie tej perełki, wykonawcę partii Wieśniaka, którą Berg – dla zwiększenia efektu komicznego – skomponował w klasycznym stylu haydnowskim i do niemieckiego tekstu.

Simona Šaturová i Marek Kozák na recitalu w willi Tugendhatów. Fot. Marek Olbrzymek

Wspaniałym muzycznym wykładem różnorodności podejścia do opracowań muzyki ludowej w pieśni okazał się recital sopranistki Simony Šaturovej z towarzyszeniem Marka Kozáka przy fortepianie – w willi Tugendhatów projektu Miesa van der Rohe, scenerii wymarzonej do odbioru twórczości modernistów (oprócz Janaczka między innymi Eugena Suchonia, Béli Bartóka i Klementa Slavickiego). Nie żałuję, że wybrałam się do teatru Reduta na inscenizowany koncert muzyki ludowej z pogranicza Moraw i Słowacji – w wykonaniu instrumentalistów i śpiewaków z miejscowości Březová, Strání i Lopeník, z komentarzem w postaci esejów Janaczka, czytanych przez urodzonego w tamtych stronach aktora Vladimíra Doskočila. Właściwie jedynym punktem programu, który nie do końca mi się skleił z doskonale przemyślaną koncepcją festiwalu, był recital bas-barytona Adama Plachetki i Davida Šveca (fortepian), promujący ich najnowszą płytę Evening Songs dla wytwórni Pentatone. Uwzględnione na płycie pieśni Smetany, Dworzaka, Suka i Fibicha do wierszy ze zbioru Večerní písně Vítězslava Hálka artyści uzupełnili Melodiami cygańskimi op. 55 Dworzaka i – trochę już na siłę – wyborem z cyklu Na zarośniętej ścieżce Janaczka. To jednak zarzut pomniejszy. Bardziej mnie zaniepokoiło, że obaj nie wyczuli intymnej akustyki Teatru Mahena i wykonali całość w manierze, rzekłabym, koncertowo-operowej: Plachetka pełnym wolumenem swego zdrowego i krzepkiego głosu, Švec na fortepianie z otwartą pokrywą. Wyszłam z ich recitalu ogłuszona nadmiarem dźwięku, w pełni jednak rozumiem entuzjazm publiczności, nieczęsto goszczącej w Brnie jednego z najwyżej cenionych i najlepiej rozpoznawalnych na świecie czeskich śpiewaków.

W kontekście wszystkiego, co usłyszałam i zobaczyłam przez zaledwie cztery dni Biennale, nie wypada jednak narzekać. Już teraz cieszę się na kolejny festiwal. I wciąż nie dowierzam, ile udało się ująć w ramy tej radosnej, bezpretensjonalnej imprezy, nie wzbudzając przy tym uczucia przesytu.

Ośmiornicę daj mi, luby

No i wreszcie ukazał się listopadowy numer „Teatru” – zapewne jeden z ostatnich w dotychczasowym kształcie, ponieważ Instytut Książki, wydawca sześciu czasopism patronackich MKiDN, rozstrzygnie wkrótce konkurs – na redaktorów naczelnych wszystkich sześciu tytułów. Jak wszystkich, to wszystkich – w szranki musiał stanąć nawet „Dialog”, który dopiero wydźwignął się z kryzysu spowodowanego wyznaczeniem mu redaktora naczelnego w 2023 roku, jeszcze za poprzedniej władzy, i którego zespołem od marca 2024 kieruje Piotr Olkusz. Jedni się cieszą, drudzy niepokoją, wszyscy niecierpliwie czekają na werdykt, który poznamy już wkrótce. Tymczasem polecam esej Beaty Guczalskiej o sztuce aktorskiej zmarłego w lipcu Jerzego Stuhra; dwie rozmowy – Dominika Gaca z Tomaszem Rodowiczem, współzałożycielem Stowarzyszenia Teatralnego Chorea, oraz Magdaleny Figzał-Janikowskiej z Janem Duszyńskim, kompozytorem muzyki do spektaklu Antygony w Molenbeek Stefana Hertmansa w warszawskim Teatrze Dramatycznym; a także relację Tomasza Domagały z tegorocznego Festiwalu w Awinionie. Zapraszamy do lektury, również dwóch moich tekstów, z których pierwszy, recenzję Così fan tutte w TW-ON, udostępniam już dziś.

Ośmiornicę daj mi, luby

Opera dla mądrze wybranych

Miałam nadzieję już dziś udostępnić link do któregoś z moich tekstów w listopadowym numerze „Teatru”, ale w czasopismach patronackich wciąż zgiełk i zamieszanie w związku z konkursem na redaktorów naczelnych wszystkich sześciu tytułów wydawanych przez Instytut Książki. Cokolwiek przestali z tego rozumieć nawet laicy, utwierdzani w przeświadczeniu, że kadencyjność wszelkich stanowisk kierowniczych w kulturze jest lekiem na całe zło, a zmiany należy wprowadzać znienacka, bez gwarancji ciągłości funkcjonowania instytucji. Jeszcze raz przypomnę, że w dobrze zarządzanych teatrach, zwłaszcza operowych, repertuar buduje się na trzy do pięciu lat naprzód – i tyle właśnie przeznacza się nowo wybranej bądź mianowanej dyrekcji na spokojne przygotowanie się do przejęcia obowiązków. Niestety, kierowanie teatrem, festiwalem bądź czasopismem w Polsce kojarzy się zwykle z synekurą, nie zaś ze żmudnym, wymagającym ciągłości procesem budowania autorytetu i prestiżu instytucji. U nas nawet Antonio Pappano narządziłby się góra trzy sezony i odszedł w atmosferze skandalu. I tak będzie, dopóki kultura będzie finansowana niemal wyłącznie ze środków publicznych i zależna od nieprzejrzystych decyzji urzędników, systematycznie odbierających jej odbiorcom wszelkie poczucie sprawczości.

Na pocieszenie więc – albo ku rozwadze – podzielę się z Państwem budującą wieścią z Longborough Festival Opera, instytucji finansowanej wyłącznie przez darczyńców i sponsorów, która przez trzydzieści lat godziwie zapracowała na miano jednej z najlepszych i najsprawniej zarządzanych oper prywatnych na świecie. Dobiegający osiemdziesiątki Anthony Negus, który sprawuje kierownictwo muzyczne LFO nieprzerwanie od ćwierci wieku, nie tylko będzie sprawował je dalej, lecz także – decyzją dyrekcji teatru – zostanie przewodniczącym-założycielem nowo utworzonego Longborough Wagner Club, zrzeszenia filantropów, którzy mają nie tylko wspierać teatr finansowo, lecz także – a może przede wszystkim – ugruntować pozycję LFO jako kuźni talentów wagnerowskich i centrum edukacji młodych melomanów. W gronie pierwszych ambasadorów nowej inicjatywy znaleźli się między innymi aktor, reżyser i pisarz Stephen Fry, oraz dwoje zasłużonych śpiewaków: sopranistka Susan Bullock, kojarzona przede wszystkim ze słynnym „olimpijskim” Ringiem w ROH pod batutą Pappano, w którym wystąpiła w partii Brunhildy, i bas John Tomlinson, pamiętny odtwórca ról Wotana, Króla Marka, Titurela, Gurnemanza, Hagena i Holendra, przez prawie dwadzieścia lat związany z Festiwalem w Bayreuth.

Anthony Negus. Fot. Matthew Williams-Ellis

Nie namawiam moich Czytelników, by zostali członkami klubu, w którym uczestnictwo wymaga deklaracji wsparcia teatru kwotą co najmniej dziesięciu tysięcy funtów rocznie. Gorąco jednak zachęcam do zapoznania się z częściowo już ogłoszonym programem przyszłorocznego sezonu, w którym Negus zadyryguje nową inscenizacją Peleasa i Melizandy Debussy’ego, Susan Bullock wystąpi jako Cosima Wagner na brytyjskiej premierze opery Avnera Dormana Wahnfried, którą poprowadzi Justin Brown, dyrygent doskonale przyjętego przez krytykę i publiczność prawykonania w 2017 roku w Badisches Staatstheater Karlsruhe, a młodzi muzycy – w ramach programu Emerging Artists and Youth Chorus – zmierzą się z Dydoną i Eneaszem Purcella w doborowym towarzystwie zespołu Barokksolistene pod kierunkiem Bjarte Eikego. Może przy okazji uda się Państwu namówić znajomych milionerów (ponoć mamy ich w Polsce na pęczki), żeby równowartość wpisowego do Longborough Wagner Club przeznaczyli na stypendium lub dofinansowanie ambitnego przedsięwzięcia któregoś z naszych młodych śpiewaków, dyrygentów bądź reżyserów, którzy nie zawsze mogą liczyć na instytucjonalne wsparcie – zwłaszcza jeśli nie uda im się powiązać programu z jakimś polskim wątkiem.

Wiem, to jak z tym angielskim trawnikiem, który wystarczy kosić i podlewać przez trzysta lat, a potem już sam rośnie. Od czegoś jednak trzeba zacząć.

Krytyka krytyki, czyli postępowi konserwatyści

Za chwilę obszerna relacja z Brna, w zanadrzu jeszcze felieton i zaległa recenzja Così fan tutte w TW-ON (czekamy na listopadowy numer „Teatru”), a tymczasem powrót do archiwów, sprowokowany rozmową z moimi wspaniałymi studentkami w ramach zajęć w łódzkiej Akademii Muzycznej. Dziś trzynastego – data stosowna, żeby przypomnieć esej sprzed lat trzynastu, skądinąd też opublikowany na łamach miesięcznika „Teatr”. Niestety, chyba nie za bardzo się zdezaktualizował, ale może jeszcze znajdziemy jakiś tunel, a w nim światełko.

***

Twórcy narzekają, że krytyka przeżywa kryzys. Krytycy narzekają, że ich rzemiosło coraz bardziej traci na znaczeniu. Święta prawda, ale kto zawinił? Oferta kulturalna dynamicznie się rozszerza, miejsce zarezerwowane na kulturę w mediach – raptownie się kurczy. Spada popyt na solidnie wykształconych, rzetelnych krytyków, rośnie zapotrzebowanie na „redaktorów działu kultury”, których obowiązki – przynajmniej w jednej z lokalnych gazet codziennych – polegają na „opracowywaniu i kreowaniu dodatków i stron kulturalnych”. Miejsce solidnych, ale przydługich recenzji zajmują publicystyczne notatki, oparte często na deklaracjach twórców i nie zawsze konfrontowane z oceną faktycznych wyników ich pracy. Ilustrowany wywiad z dobrze wystylizowanym reżyserem sprzeda się łatwiej niż poważna debata z udziałem kilkorga niezbyt fotogenicznych krytyków. Co gorsza – mimo spektakularnych sukcesów frekwencyjnych premier i dużych festiwali – coraz mniej ludzi systematycznie chodzi do teatru, słucha muzyki i czyta książki. Coraz więcej odbiorców poprzestaje na pobieżnej lekturze dodatków i stron kulturalnych, wykreowanych przez redaktorów działu kultury. Z młodocianych odbiorców wyrastają potem aspirujący krytycy młodego pokolenia. Kiedy już trochę okrzepną, zaczynają ferować wyroki – dostatecznie krótkie, by je pomieścić na coraz węższych kolumnach gazet, i dostatecznie ogólnikowe, by mogły się na nich kształcić kolejne zastępy odbiorców kultury.

Jeśli dynamika naszej cywilizacji przekłada się jakkolwiek na dynamikę wszechświata, mamy przed sobą jeden z trzech możliwych scenariuszy. Albo materii krytycznej jest na tyle dużo, że jej ciężar wyhamuje niekontrolowaną ekspansję kultury i spowoduje proces odwrotny; albo w krytyce jest tak mało materii, że grawitacja nie zahamuje procesu rozszerzania i wkrótce już wszystko będzie mogło uchodzić za działalność kulturalną; albo średnia gęstość materii krytycznej jest jednak ściśle określona, a objętość kultury – praktycznie nieskończona, dzięki czemu oferta będzie się rozszerzać, ale na szczęście coraz wolniej. Scenariusz pierwszy wydaje mi się mało prawdopodobny, obawiam się urzeczywistnienia drugiego, dołożę wszelkich starań, by udało się zrealizować trzeci.

Łatwo nie będzie, bo dyskurs kulturalny zamiera. Między innymi dlatego, że w dobie gwałtownych przemian społecznych do świata sztuki wkradły się elementy dyskursu politycznego. Dręczy nas przeświadczenie o represyjności języka, w którym relacje władzy i zależności odbijają się jak w zwierciadle. Nieuchronną rzeczy koleją więdnie sprawność posługiwania się językiem i wrażliwość na jego stronę semantyczną. Ginie umiejętność dyskusji, aktywnego słuchania i patrzenia, empatii – czynników warunkujących skuteczną komunikację między twórcą, krytykiem a publicznością. Każdy głos sprzeciwu jest odbierany jako atak, krytykę utożsamia się z napaścią. Emisariusze nowej rzekomo sztuki – przeważnie samozwańczy, na tyle jednak przekonujący, by zyskać poklask większości – stoją po stronie dobra. Wszyscy pozostali – w tym krytycy uprawiający rzetelnie swoje rzemiosło – zyskali etykietę wsteczników i przeszli na stronę zła.

W świecie kultury polskiej panuje osobliwy układ zależności – nie do pomyślenia w żadnym europejskim kraju na zachód od Odry. Twórcy i odtwórcy, publicyści i recenzenci tworzą silne lobby, zainteresowane bardziej lansowaniem sztuki i umiejscowieniem jej w dyskursie współczesności niż poddaniem pod ogląd krytyczny. Znamienne, że ludzie, którzy przeszli gładko od pisania o spektaklach do ich reżyserowania, stamtąd zaś do kierowania instytucjami kultury i z powrotem, odmawiają prawa głosu nielicznym krytykom, którzy śledzą najnowsze tendencje w teatrze światowym i z konieczności zapuszczają się coraz dalej w nieznane. Domniemani postępowcy przy bliższym poznaniu okazują się konserwatystami: schronili się w bezpiecznym kokonie postmodernizmu i nie ma pewności, czy wyfruną z niego motylem. Bo nowy teatr – uwikłany w zagadnienia antropologii, semiotyki, fenomenologii – zostawił ich mocno w tyle. Tylko że z polskiej perspektywy jeszcze tego nie widać.

Piszę to jako krytyk, który przeszedł już szmat drogi w swoim zawodzie i nie ma poczucia, by znalazł się choćby w połowie szlaku. Na studiach filologicznych parałam się zgoła inną krytyką – kolacjonowaniem rękopisów i tworzeniem koniektur – innymi słowy, krytyką tekstu. Muzykę uprawiałam od dziecka. Pod koniec szkoły podstawowej postanowiłam zostać tłumaczką, nauczyć się islandzkiego i przełożyć Eddę (jak dotąd, udało mi się zrealizować tylko pierwszy punkt planu). Na studiach doktoranckich zajęłam się teorią koloru. Z krytyka muzyki dawnej przeistaczam się powoli w krytyka twórczości najnowszej i teatru muzycznego. Ilekroć coś mnie zainteresuje, zgłębiam rzecz na tyle, by zyskać aparat pojęciowy niezbędny do dalszej dyskusji. I wciąż jestem ciemna jak tabaka w rogu. Radość, że dzięki dobrej znajomości mitu Don Giovanniego udało mi się wykryć narracyjne non sequitur w koncepcji reżyserskiej Mariusza Trelińskiego w warszawskim TW-ON, szybko ustępuje miejsca frustracji, że mimo zachwytu nie potrafię rozłożyć na czynniki pierwsze misternej tkanki opery Wüstenbuch Beata Furrera w ujęciu Christopha Marthalera z Theater Basel.

Do Festiwalu Malta w 2010 roku żyłam w naiwnym przeświadczeniu, że podobne rozterki są udziałem większości zawodowych krytyków. Aż do chwili, kiedy w drodze powrotnej z Poznania ucięłam sobie krótką pogawędkę z jedną z najbardziej wpływowych postaci teatru polskiego – przynajmniej w opinii innych wpływowych postaci tegoż teatru. Rozmawialiśmy o przedstawieniu jednej z najbardziej wpływowych postaci teatru flamandzkiego. Przyznaję, byłam trochę górą, bo Sutrę Sidiego Larbiego Cherkaouiego widziałam już wcześniej i napisałam z niej obszerną – jak na nasze warunki – recenzję. Mnie się podobało. Mojemu rozmówcy – nie. Dyskusja się jednak nie nawiązała. Dlaczego? Ano dlatego, że rozmówca nie wniknął z żaden z systemów budujących teatr młodego Flamanda. Z braku tekstu pisanego – zarówno jako tworzywa narracji, jak komentarza odautorskiego – nie próbował nawet dowodzić jego nadrzędności nad pozostałymi składnikami przedstawienia. Pozostałych systemów – mowy ciała wywiedzionej z jogi, kung-fu i języka migowego, pracy z rekwizytem w przestrzeni, wewnętrznego dyskursu buddyjskiego – albo nie zrozumiał, albo je zlekceważył. Przedstawił mi jednak własną interpretację – całkowicie chybioną wobec obiektywnego tekstu teatralnego – i na jej podstawie skrytykował spektakl.

Zgadzam się z semiotykiem André Helbo, że odczytanie kodu przez widza w warstwie syntaktycznej jest tylko jednym z elementów przedstawienia. Kod teatralny tym właśnie się różni od kodu językowego, że dopuszcza rozmaite interpretacje i tym samym zwiększa intensywność doznań w odbiorze dzieła. W dzisiejszym powierzchownym i wielorakim świecie łatwo jednak pomylić niejednoznaczność z ominięciem sedna – zwłaszcza w proteuszowym z natury teatrze muzycznym. Woyzeck Georga Büchnera i utkany na tej samej kanwie Wozzeck Albana Berga to teksty o biedzie, władzy i zależności, nie można więc ich przekształcać w traktat o wyobcowaniu artysty, jak uczynił to Krzysztof Warlikowski w warszawskim spektaklu z 2006 roku. Siłą napędową Orestei Ajschylosa i Orestei Xenakisa jest przemoc skierowana do wewnątrz, ten sam pęd do samozagłady, jaki leży u sedna intrygi w Szekspirowskim Hamlecie. Próba umieszczenia jednorodnej narracji mitycznej w kontekście wielowątkowej historii narodu – jak w przypadku niedawnej inscenizacji opery Xenakisa przez Michała Zadarę – musiała zakończyć się fiaskiem. Tymczasem Barbara Wysocka – reżyserując Zagładę domu Usherów Philipa Glassa – zdołała utrzymać w ryzach wszystkie uwikłane w narrację systemy i porządki. Trzymając się partytury amerykańskiego minimalisty i specyficznych, wewnątrztekstowych uwarunkowań prozy Edgara Alana Poego stworzyła przejmujący spektakl o melancholii i strachu przed samym sobą.

Intertekstualność – także w teatrze – nie jest niczym złym ani nowym. Sęk w tym, że współcześni twórcy teatru muzycznego zdają się ucieleśniać teorię Harolda Blooma, czyli lęku przed wpływem. Czerpiąc garściami z Roberta Wilsona, buntują się zarazem przeciwko istocie jego teatru, żeby nikt im nie wypomniał inspiracji sztuką wielkiego awangardysty (większość inscenizacji Mariusza Trelińskiego). Tak „przeczytają” Oskarasa Koršunovasa, by wszyscy zapomnieli, że chóry w przebraniu Myszki Miki i perwersyjne dzieci-starcy pojawiły się po raz pierwszy w wileńskim przedstawieniu Króla Edypa (większość inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego). Reżyserując arcydzieła literatury operowej – na przykład La Bohème Giacoma Pucciniego – napiszą całą rzecz od nowa, by udowodnić, że kompozytor do spółki z librecistami Luigim Illicą i Giuseppem Giacosą nie mieli bladego pojęcia o wiązaniu gestów i sytuacji scenicznych z muzyką (pamiętna inscenizacja Agaty Dudy-Gracz w poznańskiej Starej Gazowni). Obowiązkiem krytyka – przynajmniej w mojej opinii – jest ten lęk obnażyć: z powrotem „przysunąć” kalkę do pierwowzoru, uzmysłowić odbiorcom wielkość lub miałkość reżyserskiej inspiracji, przywrócić ciągłość zerwanej myśli autora. Bo teatr – powtórzę znów za semiotykami – składa się z wielu tekstów, a w teatrze muzycznym systemem nadrzędnym jest narracja zawarta w partyturze. Dodajmy – lekceważona, nadinterpretowana bądź źle interpretowana przez twórców wykształconych w tradycji teatru dramatycznego, w jednym z najgłuchszych społeczeństw nowoczesnej Europy, gdzie trudno nawet liczyć na instynkt amatora-naturszczyka.

Tym bardziej, że pojęcia teatru dramatycznego, muzycznego i ludowego zaczynają się powoli zacierać. Na berlińskim festiwalu „spielzeit’europa” – który wciąż uchodzi za miarodajny przegląd najnowszych tendencji scenicznych – od kilku lat rządzi Brigitte Fürle, niestrudzona propagatorka projektów z pogranicza kultur i konwencji. Rozmiłowana w porządku krytyka niemiecka próbuje wtłoczyć wszystkie te zjawiska do szufladki z napisem „nowy teatr tańca”, ale sprawa jest na szczęście bardziej skomplikowana. W imponującym przepychem spektaklu Eonnagata z londyńskiego Sadler’s Wells Theatre słynna francuska primabalerina Sylvie Guillem wykonuje złożone zadania aktorskie, a słynny kanadyjski reżyser Robert Lepage boryka się z równie złożonymi zadaniami tanecznymi. Napisanie rzetelnej recenzji z tego przedsięwzięcia wymaga przygotowania muzycznego i teatrologicznego, wiedzy z zakresu tańca i pantomimy, znajomości społecznych i medycznych uwarunkowań androgynii, oraz – last but not least – elementarnego otrzaskania z konwencją kabuki i estetyką anime. Shen Wei, którego Święto wiosny obejrzałam w ubiegłym roku, to tancerz, reżyser, malarz i aktor, ale przede wszystkim performer. W jego oszałamiających kreacjach łączą się w jedno elementy sztuk wizualnych, opery chińskiej i azjatyckiej muzyki tradycyjnej. Warto wiedzieć, że Shen Wei jest twórcą oprawy inauguracji Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, trzeba wiedzieć, że Chińczyk buduje swe eklektyczne choreografie z cząstek pantomimy, teatru nô i subkultur blokersów z nowojorskiego Bronksu. Sutra Cherkaouiego, która zamiast w serca polskich krytyków trafiła w pustkę niezrozumienia, jest jednym z mniej złożonych przedstawień flamandzkiego choreografa. Ciekawe, z jakim przyjęciem spotkałby się u nas jego najnowszy spektakl Babel [words] – ostatnia część tryptyku o dylematach współczesnej wędrówki ludów. Ten monumentalny fresk z udziałem trzynaściorga tancerzy (aktorów? mimów? śpiewaków?) odmiennych narodowości, wchodzących w dyskurs na wszystkich możliwych poziomach komunikacji – od słowa, przez gest i mimikę, aż po zmagania z materią rekwizytów – oklaskiwano w Berlinie na stojąco przez piętnaście minut.

Bo – paradoksalnie – prawdziwy zachwyt jest możliwy tylko tam, gdzie prawidłowo funkcjonuje dyskurs krytyczny. Gdzie nie myli się rzetelnych recenzji z okolicznościową publicystyką, gdzie krytycy potrafią uzasadnić każdą opinię i przekonać czytelnika, że ich sądy nie wiszą w próżni. Głęboki kryzys krytyki idzie często w parze z uwiądem myślenia krytycznego. I to po obu stronach barykady: objawy zaburzeń narcystycznych, paranoicznych bądź unikających zdradzają zarówno twórcy, jak i recenzenci. Jak już wspomniałam, w Polsce nie istnieje jasno określony podział na oceniających i ocenianych – krytycy notorycznie angażują się we współpracę z twórcami, przy czym ani jedni, ani drudzy nie przejawiają woli pogłębiania wiedzy w którejkolwiek z dziedzin. Czasem bywa gorzej niż u Boya-Żeleńskiego: żaden nie wie jak, żaden nie potrafi.

Byłabym spokojniejsza, gdyby w organizację warsztatów, programów edukacyjnych oraz dyskusji o kondycji krytyki, potrzebie jej fachowości i bezstronności nie angażowali się ludzie, którzy najwyraźniej nie chcą uczyć się kodów nowego teatru ani otwierać na świat nowych doznań scenicznych. Którzy teatr swój widzą malutki, ale za to łatwy i bezpieczny.

How Bodies Changed to New Forms

Two operatic stories of transformation – of Actaeon “in the form of a stag”, who would prefer to see his prey rather than feel the teeth of his hounds on his own skin; and Pygmalion, who “once carved a statue of great beauty out of snow-white marble” and the stone became flesh – are separated by nearly three generations. Marc-Antoine Charpentier composed his hunting opera Actéon most likely in the spring of 1684; the exact circumstances of its first performance, however, are unclear. It is highly unlikely that the premiere took place at the Hôtel de Guise, the Parisian residence of Princess Marie of Lorraine, the composer’s patron – the line-up of the instrumental ensemble suggests that it was an outside commission, perhaps from the Jesuit Collège Clermont. It is also difficult to tell whether the eponymous Actéon was played by the composer himself, who apparently had a well-trained haute-contre, a tenor peculiar to the French Baroque with an upwardly extended tessitura. Jean-Philippe Rameau’s Pigmalion is from a different era and represents a completely different style – that of a typical acte de ballet, a short stage form that combines singing, music and dance within a well-structured drama based on a concise, often mythological anecdote. This is undoubtedly the most successful of the eight works of this genre in the composer’s oeuvre, written in the late 1740s and early 1750s. The piece, first staged at the Académie Royale de Musique in August 1748, was rather coldly received. A real success came with a revival three years later and from that moment it was – despite its brevity – second in popularity only to the musical tragedy Castor et Pollux, running for nearly three decades. It was also one of Rameau’s first masterpieces to come back in grace today and now remains one of his most frequently performed compositions. To what extent it is performed stylishly and convincingly is quite another matter.

Strangely enough, Pigmalion opened the gates of Baroque opera to me when I was still a teenager – and in a non-obvious way at that, through Carlos Saura’s ambiguous film Elisa, vida mía. It was only recently that I understood that the Spanish director invoked in it a peculiar variation of the self-fulfilling prophecy, known as the Pygmalion effect. What has stayed with me until now, however, is the aria he used, “Fatal Amour, cruel vainqueur”, performed by the now-forgotten French tenor Eric Marion, whose unique, androgynous, yet still modal voice made me aware of the existence of vocal Fächer, the specificity of which I was to learn many years later.

Laurence Cummings and Bojan Čičić. Photo: Mark Allan

Perhaps that is why I did not hesitate for a moment to go to the West Road Concert Hall in Cambridge for the first of two concerts by the Academy of Ancient Music conducted by Laurence Cummings, featuring the two “Ovidian” one-act works, in which the title roles were performed by Thomas Walker: a genuine haute-contre with a very broad range, dark, meaty and even, not resorting to falsetto even at the highest notes of the scale. His voice must be similar to that of Pierre Jélyotte, Pigmalion at the Paris premiere of the work and Rameau’s favourite singer, who triumphed not only as a heroic romantic lead, but also in en travesti roles, led by Platée, the swamp froggy nymph, to whom the composer entrusted perhaps the most fiendishly difficult role for this specifically French tenor type. Suffice it to say that Walker’s repertoire includes both Platée, Zoroastre and Pigmalion from Rameau’s operas, as well as Pelléas in Debussy’s musical drama, a role intended for a high baritone.

In both one-act operas Walker highlighted the qualities of his voice with beautiful phrasing, stylish ornamentation and sensitive character interpretation – devoid of the hysteria and pathos so common in performers struggling in these roles with the inexorable resistance of the vocal matter. He found an excellent partner in Anna Dennis, as always expressive, captivating with her ease of singing and exceptionally beautiful soprano: especially in the role of Diane in Actéon, although she more than made up for the small size of the “statue animée” role in Pigmalion with graceful acting. Of the other two soloists I was more impressed by the soprano Rachel Redmond (Aréthuze and L’Amour, respectively), who has a voice as luminous as a ray of sunshine, indefatigable energy and a great sense of humour. I last heard Katie Bray (Junon and Hyale in Actéon, Céphise in Pigmalion) live seven years ago – since then her mezzo-soprano has lost a bit of her brilliance and precision of intonation, although some of the shortcomings can certainly be explained by the excessively high tessitura of the roles entrusted to her. There was a magnificent “chorus” of four young singers (Ana Beard Fernández, Ciara Hendrick, Rory Carver and Jon Stainsby), whose soloist ambitions clearly do not stand in the way of splendid ensemble music making.

Thomas Walker. Photo: Robert Workman

The whole was overseen from the harpsichord by Laurence Cummings, who guided the instrumentalists and singers with his usual panache, insight and sense of idiom – both in the modest Actéon, an opera that can be viewed as a kind of practice run to Charpentier’s later stage works, but undoubtedly one that has charm and dramatic nerve; as well as in Pigmalion, a true masterpiece of the genre, full of contrasts and sudden twists and turns, with a level of condensation of material truly on a par with Ovid’s Metamorphoses. Outstanding performances in the small instrumental ensemble – twenty players in Pigmalion and about half as many in Actéon – came from the AAM concertmaster Bojan Čičić (especially in the glorious duet with Simone Gibbs, concertmistress of the second violins, in Charpentier’s opera, where Čičić played the instrument held against his breast below the collarbone, in accordance with the practice of the time); the excellent percussionist Jordan Murray; and the dependable continuo group made up of Reiko Ichise (viola da gamba), William Carter (theorbo) and Cummings at the harpsichord. It is also worth mentioning that what contributed to the success of both performances was not only discreet stage action, but also an excellent “didascalie” prepared by Alistair Baumann, set in a period Antiqua italic font and displayed legibly in the background, without any additional embellishments.

Having found my dream Pigmalion after so many years, I returned to Poland with a sense of complete fulfilment. It was not until a few days later that I came to regret that I had missed the sensation at the concert the following day, at the Milton Court Concert Hall in London, when Walkers, who had lost his voice just before the final, virtuosic aria “Règne, Amour, fais briller tes flammes”, was replaced, much to the surprise of the dumbstruck audience, by Cummings himself. Then, jaded as I am, I realized that he would not have surprised me: during the last Handel Festival in Göttingen under his direction, at the height of the pandemic, Cummings gave a webcast concert in which he played the harpsichord and sang an abbreviated version of the pasticcio Muzio Scevola. And yes, he did that brilliantly. It remains for me to wish all soloists in future AAM ventures good health, while assuring them that Cummings can stand in for anyone, from soprano to bass, if necessary. I do not think anyone doubts any more that one of the best early music ensembles in the world is finally in good hands after years of stagnation.

Translated by: Anna Kijak

Autorytety i archanioły

Tak się składa, że w chwilach kryzysów, kiedy wszyscy znajomi i przyjaciele zamykają się w pustym pokoju, gaszą światło, zaciągają zasłony i krzyczą w pustkę „jak to się mogło stać?” – Upiór sięga do archiwów i wyciąga z nich felieton jednego ze swych poprzednich wcieleń, czyli Mus Triton. Tym razem przed jedenastu lat, niezupełnie na temat, ale jednak trochę, na poprawę koszmarnie dziś zwarzonego humoru. Tyle mojej satysfakcji, że nie zadaję sobie wyżej wymienionego pytania, bo chyba wiem, jak to się stało. Cóż poradzić, pchajmy dalej ten wózek – ale przynajmniej choć raz w odpowiednim kierunku.

***

Ubył nam autorytet z nory. Wprawdzie osobisty i odrobinę nadszarpnięty, ale zawsze-ć to smutne. Podobno co drugi współczesny gryzoń nie kieruje się w życiu żadnym autorytetem, a te, co się kierują, baczą przede wszystkim na to, co się dobrze sprzedaje. Nie wiemy, w jakim nakładzie rozszedł się numer 18/1963, ale z pewnością w niezłym, skoro nasz nieoceniony felietonista le mógł sobie pozwolić na obszerne rozważania o Picassie i jego słynnej Spowiedzi, opublikowanej miesiąc wcześniej na łamach „Kultury”. Picasso postanowił sam strącić się z piedestału. Oznajmił, że jego twórczość jest „zadowalaniem wyrafinowanych bogaczy i krytyków wszelkimi rozlicznymi dziwactwami, które mu przyszły do głowy”. Le nie dał się przechytrzyć. W tekście pod mocnym tytułem Nieudane samobójstwo odparował geniuszowi malarstwa:

Rób Pan tak dalej. […]

Gdy utwór opuszcza pracownię i wędruje między ludzi, zaczyna żyć własnym życiem. Robi niespodziewaną karierę albo ginie. Rozmaite mechanizmy najprzeróżniejszymi sztuczkami mają przedłużyć jego egzystencję, ale nie odwrócą tego co jest nieuchronne. Każdy z nas na sobie stale doświadcza działania odwiecznego prawa, dzięki któremu stopniowo asymilujemy pewne, dawniej obce, zjawiska, podczas gdy inne wciąż i może już na zawsze mijamy obojętnie. Strawiński i Picasso zostali zaakceptowani nie tylko przez wyrafinowanych bogaczy i krytyków, ale również przez ludzi. I tego chyba zmienić się nie da. Picasso z goryczą nazwał siebie „zabawiaczem publiczności”. Cóż, kiedy to nieprawda. Ujawnił tylko bodźce, dzięki którym powstała jego sztuka. Ale jego sztuka ma już swą własną egzystencję, przy której to bodźce są mało ważnym szczegółem biograficznym. Jak nas uczy doświadczenie – wartości dzieł sztuki nie należy mierzyć podług intencji z jakich powstały.

Przegryźliśmy się mozolnie przez tyle roczników naszego pisma, żeby stwierdzić z całą stanowczością, że doświadczenie niczego nas nie uczy. Kompozytorzy zachowują się jak nadopiekuńcze matki, prowadzą swoje utwory do filharmonii za rączkę, przedkładają słuchaczom zaświadczenia o ADHD, dysgrafii, dysleksji i całej galerii innych zaburzeń kwalifikujących do łagodniejszej oceny. A krytycy, zamiast przejrzeć partyturę i porządnie się wsłuchać w ukochane dziecię kompozytora, żmudnie tropią intencje, z jakich je spłodzono. I tak, z braku prawdziwych autorytetów, wszyscy trafiają w maliny. Le bije na trwogę:

Nie można oglądać się na innych, trzeba wiedzieć, i co najwyżej z satysfakcją odnajdywać potwierdzenie swoich przekonań. Niesamodzielność myślenia, uleganie opinii i naciskom zewnętrznym wbrew własnej naturze i temperamentowi – to luksus, na jaki żaden twórca ani żaden odbiorca sztuki nie może sobie pozwolić w epoce, kiedy największe autorytety próbują wyprzeć się siebie samych.

Ta nauka przydaje nam się dziś w muzyce, która już dawno wymknęła się z ram określonych podręcznikowymi definicjami i wśród bezdroży pędzi naprzód, trochę na oślep, wydeptując tysiące drobnych ścieżek. Które z nich połączą się i stworzą szeroki i wygodny trakt, po którym będą mogły przejść tysiące słuchaczy?

Hrabia Sanche Charles Armand Gabriel de Gramont – dla przyjaciół Ted Morgan

Tego nie wiemy. Ale mozolnie brniemy naprzód, trochę na oślep, wydeptując pazurkami tysiące drobnych śladów. I tak przedreptaliśmy trzy strony dalej, do krótkiej notki o Theatre Pieces Cage’a. Tam zaś wyimki z „New York Herald Tribune” i refleksje skreślone arystokratycznym piórem Sanche’a de Gramont, który miał wyraźny kłopot z zaakceptowaniem Cage’owskich bachorów muzycznych:

„Pianista zaczyna od wrzucenia zdechłej ryby do instrumentu. Śpiewaczka na zmianę pieści i okłada pięściami lalkę. Jeden z muzyków chodzi po estradzie i hałasuje, wlokąc za sobą krzesło, inny natomiast krąży w długiej nocnej koszuli, rozdając słuchaczom lepkie placki (pizza)”. Cały zespół składa się z „ponurych, pedantycznych i śmiertelnie poważnych młodych muzyków”.

Wybitnym propagatorem tej muzyki jest 20-letni amerykański pianista Frederick Rzewski nazywany w Rzymie „brodatym archaniołem muzyki współczesnej”. „Pan Rzewski jest poszukiwany w całej Europie jako jeden z nielicznych wykonawców posiadających technikę, która umożliwia mu wykonywanie trudnych partytur współczesnych kompozytorów. Do jego specjalności należy «sonata bez rąk», którą gra podbródkiem i utwór na fortepian, którego zapis zawiera jedynie następujące słowa: «były to w przeważającej części stare koniki polne»”.

Tak to nami wstrząsnęło, że popędziliśmy z powrotem do felietonu le. Autor na chwilę nas uspokoił:

Dla każdego z nas muzyka jest czymś trochę innym. Ale póki jej na własny użytek nie zdefiniujemy, będziemy musieli opierać się na autorytetach. Na jakich autorytetach?

Choćby i trochę nadwątlonych. Jak Henry Miller, na którego powołuje się archanioł Rzewski:

„Zapewne jest to muzyka i zapewne nie jest. Na pewno nie jest to praca hydraulika ani inżyniera kolejowego, nie jest to hockey ani gra w pchełki. Po skatalogowaniu tego wszystkiego, czym nowe dzieło sztuki względnie nowa forma nie jest, dochodzi się dosyć blisko do określenia tego, czym jest ta muzyka”.

No cóż, w opiniach na temat sztuki Miller zachowywał trzeźwość godną prawdziwego abstynenta. Zanim skataloguje wszystko, czym nowy „Ruch Muzyczny” nie będzie, i dojdzie dość blisko do określenia tego, czym będzie, musi się trochę przespać

MUS TRITON

Jak się w nowe kształty przemieniały ciała

Dwie operowe historie przemian – Akteona „w jelenia postaci”, który wolałby widzieć swą zdobycz, nie zaś czuć na własnej skórze zęby swych psów; oraz Pigmaliona, który „pewnego razu wyrzeźbił ze śnieżnego marmuru posąg wielkiej piękności” i kamień stał się ciałem – dzielą nieomal trzy pokolenia. Marc-Antoine Charpentier skomponował swoją operę myśliwską Actéon najprawdopodobniej wiosną 1684 roku: dokładne okoliczności jej pierwszego wykonania nie są jednak jasne. Mało prawdopodobne, by premiera odbyła się w Hôtel de Guise, paryskiej rezydencji księżny Marii Lotaryńskiej, patronki kompozytora – skład zespołu instrumentalnego sugeruje, że było to zamówienie zewnętrzne, być może ze strony jezuickiego Collège Clermont. Trudno też stwierdzić, czy w tytułowego Akteona wcielił się sam kompozytor, dysponujący ponoć doskonale wyszkolonym haute-contre, szczególnym dla francuskiego baroku tenorem z rozszerzoną w górę skali tessyturą. Pigmalion Jean-Philippe’a Rameau należy już do innej epoki i reprezentuje całkiem inny styl – typowego acte de ballet, krótkiej formy scenicznej, łączącej śpiew, muzykę i taniec w ramach dobrze skonstruowanej dramaturgii, opartej na zwięzłej, często mitologicznej anegdocie. To niewątpliwie najbardziej udane spośród ośmiu dzieł tego gatunku w dorobku kompozytora, powstałych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XVIII wieku. Utwór, wystawiony po raz pierwszy w Académie Royale de Musique, w sierpniu 1748 roku, spotkał się z dość chłodnym przyjęciem. Prawdziwy sukces odniósł trzy lata później, przy okazji wznowienia, i od tamtej pory – mimo niewielkich rozmiarów – ustępował popularnością jedynie tragedii muzycznej Kastor i Polluks, nie schodząc z afisza przez blisko trzy dekady. Był też jednym z pierwszych arcydzieł Rameau, które wróciły do łask w czasach współczesnych, do dziś pozostając jedną z najczęściej grywanych jego kompozycji. Na ile stylowo i przekonująco, to już całkiem inna sprawa.

Tak się dziwnie złożyło, że Pigmalion otworzył przede mną wrota opery barokowej, kiedy byłam jeszcze nastolatką – i to w sposób nieoczywisty, za pośrednictwem wieloznacznego filmu Carlosa Saury Elizo, życie moje. Dopiero niedawno zrozumiałam, że hiszpański reżyser odwołał się w nim do szczególnej odmiany samospełniającej się przepowiedni, zwanej efektem Pigmaliona. Na zawsze jednak została mi w pamięci wykorzystana przez niego aria „Fatal Amour, cruel vainqueur”, w wykonaniu zapomnianego dziś francuskiego tenora Erica Mariona, którego osobliwy, androgyniczny, wciąż jednak modalny głos uświadomił mi istnienie fachów wokalnych, których specyfikę miałam poznać wiele lat później.

Laurence Cummings. Fot. AAM / Mark Allan

Być może dlatego nie wahałam się ani chwili, żeby wybrać się do West Road Concert Hall w Cambridge, na pierwszy z dwóch koncertów Academy of Ancient Music pod dyrekcją Laurence’a Cummingsa, z obydwiema „owidiańskimi” jednoaktówkami, w których partie tytułowe wykonał Thomas Walker: haute-contre prawdziwy, o bardzo rozległej skali, ciemny, mięsisty i wyrównany, niewpadający w falset nawet w najwyższych dźwiękach skali. Podobnie musiał brzmieć głos Pierre’a Jélyotte’a, Pigmaliona na paryskiej premierze dzieła i ulubionego śpiewaka Rameau, święcącego tryumfy nie tylko w rolach bohaterskich amantów, ale też en travesti, na czele z Platée, szpetną nimfą z bagien, której kompozytor powierzył chyba najbardziej karkołomną partię na tę specyficznie francuską odmianę tenoru. Dość powiedzieć, że Walker ma w repertuarze zarówno Platée, Zoroastra i Pigmaliona z oper Rameau, jak i przeznaczoną na wysoki baryton partię Peleasa w dramacie muzycznym Debussy’ego.

W obydwu jednoaktówkach Walker uwypuklił walory swego głosu pięknym frazowaniem, stylową ornamentyką i wrażliwą interpretacją postaci – wolną od histerii i patosu, tak częstych u wykonawców zmagających się w tych partiach z nieubłaganym oporem materii wokalnej. Znakomitą partnerkę znalazł w Annie Dennis, jak zwykle wyrazistej, zniewalającej swobodą śpiewu i wyjątkowej urody sopranem: zwłaszcza w roli Diany w Actéonie, choć niewielkie rozmiary partii „statue animée” w Pigmalionie wynagrodziła z nawiązką pełnym wdzięku aktorstwem. Z dwóch pozostałych solistek bardziej przypadła mi do gustu sopranistka Rachel Redmond (odpowiednio Aretuza i Amor), dysponująca głosem świetlistym jak promień słońca, niespożytą energią i dużym poczuciem humoru. Katie Bray (Junona i Hyale w Actéonie, Céphise w Pigmalionie) słyszałam ostatnio na żywo siedem lat temu – od tego czasu jej mezzosopran odrobinę stracił na blasku i precyzji intonacyjnej, choć część niedociągnięć z pewnością da się wytłumaczyć zbyt wysoką tessyturą powierzonych jej partii. Wspaniale wypadł „chór” złożony z czworga młodych śpiewaków (Ana Beard Fernández, Ciara Hendrick, Rory Carver i Jon Stainsby), którym ambicje solistyczne wyraźnie nie stoją na przeszkodzie do błyskotliwego muzykowania w zespole.

Anna Dennis. Fot. Jet

Nad całością czuwał od klawesynu Laurence Cummings, prowadząc instrumentalistów i śpiewaków z właściwym sobie rozmachem, wnikliwością i wyczuciem idiomu – zarówno w skromnym Actéonie, operze, którą można uznać za swoistą wprawkę do późniejszych utworów scenicznych Charpentiera, nie można jednak odmówić jej wdzięku i nerwu dramatycznego; jak i w Pigmalionie, prawdziwym arcydziele gatunku, pełnym kontrastów i nagłych zwrotów akcji, poziomem skondensowania materiału zaiste dorównującym Przemianom Owidiusza. W niewielkim zespole instrumentalnym, w Pigmalionie liczącym dwadzieścia osób, w Actéonie mniej więcej o połowę mniejszym, wyróżnili się koncertmistrz AAM Bojan Čičić (zwłaszcza we wspaniałym duecie z Simone Gibbs, koncertmistrzynią drugich skrzypiec, w jednoaktówce Charpentiera, gdzie Čičić grał na instrumencie opartym o pierś poniżej obojczyka, zgodnie z ówczesną praktyką); znakomity perkusista Jordan Murray; oraz niezawodna grupa continuo, w której skład weszli Reiko Ichise (viola da gamba), William Carter (teorba) oraz Cummings przy klawesynie. Warto też nadmienić, że do sukcesu obydwu wykonań przyczyniły się nie tylko dyskretne działania sceniczne, lecz także świetne „didaskalia”, przygotowane przez Alistaira Baumanna, złożone pochyłą antykwą z epoki i wyświetlane czytelnie w tle, bez żadnych dodatkowych upiększeń.

Odnalazłszy po latach „swojego” Pigmaliona, wracałam do Polski w poczuciu całkowitego spełnienia. Dopiero kilka dni później pożałowałam, że ominęła mnie sensacja na koncercie nazajutrz, w Milton Court Concert Hall w Londynie, kiedy Walkersa, który stracił głos tuż przed ostatnią, wirtuozowską arią „Règne, Amour, fais briller tes flammes”, ku osłupieniu publiczności zastąpił sam Cummings. Po czym, zblazowana, uświadomiłam sobie, że mnie by nie zaskoczył: podczas ostatniego pod swoim kierunkiem Festiwalu Händlowskiego w Getyndze, w szczycie pandemii, Cummings wystąpił z transmitowanym w sieci koncertem, na którym odegrał na klawesynie i odśpiewał skróconą wersję pasticcia Muzio Scevola. A i owszem, brawurowo. Wszystkim solistom przyszłych przedsięwzięć AAM pozostaje mi życzyć zdrowia, a zarazem ich zapewnić, że w razie potrzeby Cummings zastąpi każdego, od sopranu po bas. Chyba już nikt nie ma wątpliwości, że jeden z najlepszych na świecie zespołów muzyki dawnej, po latach marazmu, dostał się wreszcie w dobre ręce.