Doktor Bull i jego grzechy

Za kilka dni relacja z Getyngi w wersji angielskiej, później zapiski z pierwszej (i nie ostatniej w tym roku) wizyty w Longborough Festival Opera, potem zaś Upiór rusza w drogę do Brna, na nową i jedyną w tym sezonie inscenizację Króla Rogera. Tymczasem garść wspomnień z tegorocznego festiwalu Actus Humanus, a ściślej z recitalu wirginałowego Macieja Skrzeczkowskiego, 17 kwietnia w Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku, z utworami klawiszowymi Johna Bulla.

***

Nie wiadomo, gdzie się urodził. Chodziły słuchy, że był synem londyńskiego złotnika, niektórzy utrzymywali, że jego rodzina pochodziła z Somerset, jeszcze inni wskazywali na związki Johna Bulla z siedzibą diecezji Hereford w prowincji Canterbury. Wiadomo na pewno, że w roku 1582 został organistą herefordzkiej katedry, co uwiarygodniałoby ostatnią z przedstawionych hipotez, jako że w tamtych czasach wirtuozi tego instrumentu wracali zwykle do macierzystej diecezji po studiach w innych ośrodkach – w przypadku Johna Bulla w Londynie, dokąd trafił w wieku mniej więcej dziesięciu lat jako śpiewak chóru chłopięcego Chapel Royal, później zaś został członkiem konfraterni Worshipful Company of Merchant Taylors, związanej z Kolegium Św. Jana w Oksfordzie. Po powrocie do Hereford Bull objął pieczę nad chórzystami tamtejszej katedry, potem kontynuował studia na Uniwersytecie Oksfordzkim, a po śmierci swego mistrza Johna Blithemana otrzymał stanowisko organisty w Royal Chapel. Było to w roku 1591 – rok później Bull uzyskał w Oksfordzie tytuł doktora muzyki, a po upływie sześciu lat, dzięki rekomendacji samej królowej Elżbiety, został pierwszym profesorem nowo utworzonego Gresham College w londyńskiej dzielnicy Holborn.

Katedra w Hereford. XVII-wieczna rycina Václava Hollara z kolekcji Uniwersytetu w Toronto

Wkrótce potem barwna osobowość Bulla ujawniła się w pełnej krasie. Ponieważ jego nominacja profesorska do Gresham College wiązała się z obowiązkiem zamieszkania w Gresham House, a przydzielone mu pokoje wciąż zajmował pasierb fundatora uczelni, Bull najął murarza, żeby zburzyć ścianę kwatery i bezceremonialnie wprowadził się do obiecanych apartamentów. Dziesięć lat później musiał zrzec się stanowiska, oskarżony o romans i spłodzenie dziecka z nieprawego łoża z niejaką Elizabeth Walters. Mimo że od razu wystąpił o pozwolenie na ślub i wkrótce potem doczekał się córki z oficjalną małżonką, nigdy już nie powrócił na londyńską uczelnię.

Jakby tego było mało, chodziły też słuchy, że królowa Elżbieta wysyłała go wcześniej na misje szpiegowskie. Po jej śmierci w 1603 Bull wstąpił na służbę do króla Jakuba I Stuarta. W roku 1613 opuścił Anglię na dobre po kolejnym skandalu, znów oskarżony o cudzołóstwo, uciekając do Flandrii nie tylko przed gniewem władcy, lecz także George’a Abbota, arcybiskupa Canterbury. William Trumbull, wysłannik Anglii w Niderlandach, z początku próbował kryć przyjaciela, potem jednak zmienił zdanie i w trosce o własne stanowisko napisał do króla, że „Bull nie porzucił służby Waszej Królewskiej Mości z przyczyn religijnych ani z powodu jakiejkolwiek wyrządzonej mu krzywdy. Wydostał się z Anglii ukradkiem, żeby uniknąć kary, na którą w pełni zasłużył, i którą ręka sprawiedliwości powinna mu była wymierzyć za jego rozwiązłość, cudzołożenie i inne ciężkie przewiny”.

Portret Johna Bulla. Autor nieznany, 1589. Ze zbiorów Wydziału Muzyki Uniwersytetu Oksfordzkiego

Arcybiskup Canterbury oznajmił zgorszony, że Bull „więcej miał w sobie muzyki niż przyzwoitości, a w pozbawianiu dziewcząt dziewictwa równie był biegły, jak w grze na wirginale i organach”. Donos Trumbulla z początku przysporzył Bullowi kłopotów, wkrótce jednak popadł w zapomnienie. Muzyk uniknął ekstradycji, osiadł na stałe w Anwerpii i z powodzeniem kontynuował karierę jako wirtuoz i budowniczy instrumentów. Po śmierci w 1638 roku spoczął na cmentarzu obok tamtejszej katedry.

Później mawiano, że w sztuce komponowania na instrumenty klawiszowe ustępował jedynie Frescobaldiemu i Byrdowi. Dziś coraz więcej przemawia za hipotezą, że pod wieloma względami ich przewyższał. Pozycja Bulla na tle innych kompozytorów epoki wciąż jest przedmiotem muzykologicznych kontrowersji. Znaczna część jego dorobku zaginęła podczas ucieczki do Niderlandów; pozostałe utwory często błędnie przypisywano innym muzykom. Kompozycjom, w których przypadku autorstwo Bulla nie pozostawiało żadnych wątpliwości, zarzucano powierzchowność, przyznając zarazem, że pod względem bogactwa wykorzystanych środków biją na głowę większość analogicznej spuścizny z tego okresu. Bez wątpienia spory w tym udział miało doświadczenie Bulla w dziedzinie muzyki wokalnej, które zaowocowało znamienną bezpośredniością jego utworów.

Zachowany i atrybuowany korpus muzyki klawiszowej Bulla, komponowanej z reguły bez wskazania konkretnego instrumentu, obejmuje około stu pięćdziesięciu pozycji. Wśród nich znajdują się między innymi słynne muzyczne „autoportrety”, opisujące językiem dźwięków charakter i osobowość twórcy, jego ulotne odczucia i stany ducha (Doctor’s Bull Good Night; My Self). Inne, jak dwanaście urzekających bogactwem harmonicznym In Nomine, nawiązują do XVI-wiecznej tradycji polifonicznych utworów instrumentalnych, wywiedzionych z sześciogłosowej mszy Johna Tavenera na motywach antyfony na procesję rezurekcyjną Gloria tibi, Trinitas. Nie zabrakło też w spuściźnie Bulla mistrzowskich opracowań tańców, pełnych szybkich przebiegów i arpeggiowanych akordów, z melodią prowadzoną często w równoległych tercjach. Niektóre cechy warsztatu kompozytorskiego Bulla – choćby śmiałe progresje enharmoniczne i nieregularne wzorce rytmiczne – tworzą zaskakujący kontrast z dość zachowawczym podejściem do formy i walorów brzmieniowych jego miniatur klawiszowych, pozornie wychodzących naprzeciw gustom ówczesnych odbiorców.

Jan Wildens, Panorama Antwerpii, 1596-1618. Kolekcja prywatna

Muzyka Bulla okazała się jednak na tyle nowatorska, by zainspirować jego rówieśników i młodszych kolegów na kontynencie – między innymi słynnego „Orfeusza z Amsterdamu”, czyli Jana Pieterszoona Sweelincka, jego ucznia Samuela Scheidta, którego utwory zwracały uwagę niezwykłą dbałością o detale faktury i podobną jak u Bulla skłonnością do urozmaicania schematów rytmicznych, a także wielu późniejszych przedstawicieli północnoniemieckiej szkoły organowej.

Bull spędził na niderlandzkim wygnaniu prawie piętnaście lat. Zyskał wielu przyjaciół. Cieszył się wielką estymą wśród tamtejszych kompozytorów. Przekonał ich, że przyczyną jego ucieczki z ojczyzny był donos, iż jest wyznania katolickiego i w związku z tym nie może uznać Jego Królewskiej Mości za głowę Kościoła, co w Anglii uznawano wówczas za zbrodnię zagrożoną karą śmierci. Kiedy jednak wsłuchać się w niejednoznaczną muzykę klawiszową Bulla, spomiędzy wirtuozowskich pasaży i figuracji wyłoni się nieutulona tęsknota libertyna: za ciepłem kobiecych ciał, za figlarnym śmiechem schowanych pod łóżkiem dziewek służebnych, za namiętnym spojrzeniem pięknej, lecz sfrustrowanej mężatki.

And When the Son Went to War

This may have been this season’s most anticipated premiere in the world. Tickets for all performances of Die Walküre, the last production conducted by Antonio Pappano, departing in glory after twenty-two seasons at the helm of the Royal Opera House, sold out in a matter of hours already in January. The lucky ticket holders did not give up the trip to London even when it was announced that Lise Davidsen had withdrawn from the role of Sieglinde. The first tickets began to be returned to the box office only several months later.

I had other plans, especially since I hoped for a complete Ring before the end of Pappano’s tenure. However, it proved impossible for the venture – directed by Barrie Kosky, with sets by Rufus Didwiszus (exquisitely lit by Alessandro Carletti) and costumes by Victoria Behr – to be completed as originally planned, primarily for financial reasons. I changed my mind encouraged by friends – having been given a ticket, and lured by their hospitality as well as the prospect of a heated exchange of opinions in the long interval between Acts Two and Three, I packed my suitcase and set off for London.

I did not see Das Rheingold, which had mixed reviews, but my intuition suggested that my fellow critics were not yet able to see the forest among the trees. After reading the first reviews of Die Walküre I thought my intuition had been correct: the forest had begun to take shape. Yet little did I know that my expectations concerning the staging (which were more than met) and the feeling that the cast change would be a change for the better (the choice of Davidsen’s replacement turned out to be excellent on all counts) would clash so strongly with my disappointment with Pappano’s musical concept.

Stanislas de Barbeyrac (Siegmund) and Natalya Romaniw (Sieglinde). Photo: Monika Rittershaus

Let me start with the staging concept, which after Das Rheingold provoked a wave of comments that Kosky allegedly intended to reduce the message of the entire Ring to a warning against the looming climate disaster. Much of this is the fault of Kosky, who did not resist the temptation to provide extensive explanations, the most memorable among which was that he used the recent bushfires, some of the most tragic in Australia’s history, as the starting point for his vision. The audience believed him, and in the first part of the tetralogy focused primarily on the lack of any reference to water, on the charred trunk of the mighty World Ash Tree and the almost constant presence of Erda – a figure of the tormented Mother Earth – as interpreted by the aged actress Rose Knox-Peebles, who remains on stage even during the warning “Weiche, Wotan, weiche” uttered offstage.

It is possible that Kosky, like most directors working on the Ring in stages, listens carefully to the audience’s voice and revises the original concept under their influence. Yet as I was watching Die Walküre, I could not help thinking that he had had something more in mind from the beginning. That his tetralogy would not be a journalistic story about the dangers of the modern world, but – as in Chéreau’s case – an attempt at a contemporary redefinition of the myth redefined earlier by Wagner himself. Das Rheingold is always problematic: it is essentially a highly condensed introduction to the drama proper, which begins in Die Walküre. That the story told in it is the most human of the entire Ring is something I have written about many times before. Kosky, however, has shifted the emphasis: he points out that all the shocking aspects of this narrative – the the Völsungs’ incestuous love, Brünnhilde’s almost equally incestuous fascination with her half-brother Siegmund, and the cruel filicide committed by Wotan (through Hunding) in the name of a specifically understood raison d’état – stem from the necessity of the myth, in which Wagner focused, as if in a lens, all the evils of his own era. Such things happen when the world is on fire. History once again has come full circle. That is why Kosky has turned his Walküre into a story of a very contemporary war – a liminal situation which cannot be understood by anyone who has not experienced it. A situation that unleashes the worst instincts in both the perpetrators and the victims.

The discreet yet relentless presence of Erda – this time interpreted by the equally aged actress Illona Linthwaite – though seemingly at odds with the composer’s intentions, in fact helps today’s audience delve into the deep humanism of Die Walküre. The mysterious creature, formed by Wagner from several deities from Norse sagas and tales collected by the Brothers Grimm, does not fall back in Kosky’s version into sleep after uttering the prophecy from Das Rheingold. It continues in lethargy, omniscient and, therefore, powerless. What hides underneath Erda’s frail body, bared for most of the performance, we can only guess from the anguish visible on her face. She is not only Mother Earth and Brünnhilde’s mother. She is a compassionate mother of all that lives in this world and takes the lives of others in the name of its own survival. It is from her numb hands that Siegmund takes the flowers that herald the Völsungs’ spring. It is from her bosom, joined with the mighty ash tree, that Siegmund plucks the sword promised to him by his father. It is Erda who, with a desperate gesture, makes Siegmund get used to death, pushing the half-charred corpse of a warrior into his arms. She will be the one to watch over Brünnhilde punished by Wotan.

Soloman Howard (Hunding). Photo: Monika Rittershaus

Erda looks helplessly at the war, the image of which, as seen by Kosky and Didwiszus, brings to mind harrowing associations with Russia’s current invasion of Ukraine. Not only because the terrified Siegmund, looking like a hunted animal, bursts onto the stage in a blue T-shirt and yellow hoodie. This somewhat too obvious gesture recedes into the background in the face of phenomenal directorial work revealing the true aftermath of all armed conflicts. Symptoms of post-traumatic stress are visible not only in Sieglinde and Siegmund, but also in Hunding, who serves on the other side of the barricade, and who masks his trauma with unimaginable contempt and aggression. The apparent calm of the gods controlling this war hides a fear of losing power. Pushing carts with piles of decomposing corpses – as if they were not carting them off the battlefield, but exhuming them from a mass grave – the Valkyries behave like raging Maenads: or women who have completely gone out of their minds under the influence of wartime atrocities.

Kosky skilfully waves his way between literalism and symbolism. The ash tree mutilated by Wotan is as ubiquitous on stage as Erda. It can be recognised in the material of the furnishings from Hunding’s hut. When Siegmund pulls the sword from the wall of his future assassin’s house, we realise that we have before us only a fragment of a tree trunk that cannot be seen in its entirety. It is in its cavernous recesses that Sieglinde hides from the shame of her incestuous night with her twin brother. Wotan uses a spear carved from an ash branch to hold Siegmund and help Hunding complete the most gruesome act of carnage I have ever seen on stage. It is the ash tree that accepts Brünnhilde into its scorched interior and is set on fire by the father of the gods.

What will also be etched into the audience’s memory are the sounds of animal fear, the poignant images of loneliness, power and violence, evident in the characters’ eyes and in the barely suggested but telling changes in their facial expressions – as in Act Three, in Brünnhilde’s dialogue with Wotan, who for a moment loses his composure and cannot hide his dismay at his daughter seeing right through him. It is certainly possible to argue with Kosky’s stage concept. Yet it impossible to ignore the mastery of his directorial craft, impressive even in terms of theatre, let alone in the context of working with singers.

And the singers chosen by Pappano made up a dreamlike cast, additionally balanced by the presence of Natalya Romaniw, who replaced Lise Davidsen, making her debut as Sieglinde. I had the good fortune to hear Romaniw live for the first time nine years ago, even before British critics discovered her as the Foreign Princess in the Glasgow production Rusalka. Already at that time I was awed by her powerful, yet clear and round soprano, which has since gained an even more beautiful, compellingly lyrical sound. Combined with the artist’s exceptional intelligence and sensitivity, it predestines her to this particular role in Wagner’s oeuvre, which Davidsen, in my opinion, already “outgrew” a few years ago. Nor can I imagine Davidsen as Siegmund’s twin sister, both character- and voice-wise, for Stanislas de Barbeyrac, included in the cast from the beginning, possesses the truest lirico spinto tenor, with a beautiful golden tone and all the makings of a fine dramatic voice, albeit in the old style. Though it has to be said that both protagonists were unable to spread their wings in Act One, strangely stifled in Pappano’s interpretation (I will return to this later). In Act Two they revealed their full potential, and in Act Three Sieglinde’s phrase “O hehrstes Wunder!” shot up to the ceiling of the theatre with such luminous power that it took everyone’s breath away. Soloman Howard was an outstanding Hunding with his terrifyingly dark bass, which is perfect for the role and the expressive power of which was further enhanced by Kosky’s concept. The role of Fricka was handled superbly by Marina Prudenskaya. Hers is a mezzo-soprano that is rather harsh, but authoritative and objective enough in tone to raise the dispute with the equally cold and repulsive Wotan to a level above that of a simple marital quarrel. Wotan, portrayed by Christopher Maltman, impressed me much more than I had expected. The English singer’s flexible baritone, beautifully balanced in all registers, colourful and exquisite articulation-wise, enabled him to create a character that was as repulsive as it was irresistible – pure evil, consciously enhanced by musical means, without resorting to the recently overused character singing that verges on caricature. A highly convincing Brünnhilde – girlish, full of energy and technically superb – came from the Swedish soprano Elisabet Strid. In this production even the eight Valkyries got a truly regal cast – led by Lee Bisset, the memorable Isolde from Longborough, as Gerhilde, Maida Hundeling as Helmwige and the excellent Rhonda Browne as Schwertleite.

Elisabet Strid (Brünnhilde) and Christopher Maltman (Wotan). Photo: Monika Rittershaus

The problem was that Pappano conducted Die Walküre – it is hard to say whether out of a need to distinguish himself from other conductors, or out of a temptation to “align” Wagner’s work with parallel currents in Italian music – like a number opera, like a sketch for the Milan version of Don Carlo or for Otello, premiered at La Scala three years later. This failed to work already in Act One, at the level of microform, when the sweeping Wagnerian tale got bogged down in unexpected halts in the narrative, stifling the singers’ verve and pushing to the background the climaxes carrying this remarkable story forward. Hope returned in the phenomenally conducted introduction to Act Two, but was extinguished definitively in Act Three, after a sluggish and not very precise Ride of the Valkyries. Most importantly, however, key elements of the work were lost in Pappano’s approach: the ecstatic finale of Act One did not resonate, the intricate interplay of recurring motifs was lost in many places, and after the final call “Loge, hör! Lausche hieher!” the fires barely flickered, instead of bursting into a feast of flames in the orchestra.

It is a pity, because this masterpiece was wisely staged and wonderfully sung. It is a pity that such an outstanding conductor did not bid farewell to his audience with an opera closer to his heart. Finally, it is a pity that no one pointed out to him that he had made a wrong decision.

Translated by: Anna Kijak

Ciernie i wawrzyny

Tegoroczne Händel Festspiele w Getyndze przebiegły pod hasłem „Lorbeeren”, czyli wawrzyny. Wieńce laurowe od tysięcy lat zdobią skronie nie tylko zwycięskich wodzów, lecz także poetów, uczonych i artystów. Laur jest atrybutem Apolla – boga piękna, życia i światła. Ale ceną za splendor i chwałę często bywa cierpienie: Apollo jest również bóstwem prawdy i gwałtownej śmierci. Na ciemną stronę niejednego tryumfu zwrócił uwagę George Petrou, dyrektor artystyczny festiwalu, odwołując się do wierszowanego aforyzmu Ottona Juliusa Bierbauma, niemieckiego poety, dziennikarza i autora książek dla dzieci. „Lorbeer ist ein gutes Kraut Für die Saucenköche”: wawrzyn to zioło dobre dla sosjera. Noszony na głowie może jednak pokłuć.

Dlatego na plakacie Festspiele pod zieloną gałązką wawrzynu wije się czarny łańcuch. Dlatego Petrou na operę festiwalową wybrał tym razem Tamerlana, jeden z najbardziej mrocznych i najniezwyklejszych utworów scenicznych Händla – arcydzieło z początku niedocenione, zapomniane na długo i wskrzeszone dopiero w dwusetlecie prapremiery, w 1924 roku w Hoftheater w Karlsruhe. W Getyndze Tamerlano zabrzmiał po raz pierwszy na instrumentach historycznych dokładnie czterdzieści lat temu, w połowie kadencji Johna Eliota Gardinera.

Opera powstała ponoć w niespełna trzy tygodnie, między Giulio Cesare a Rodelindą, na szósty sezon Royal Academy of Music w teatrze przy Haymarket. Pod pewnymi względami można ją uznać za próbę wpasowania się w modny wówczas na Wyspach nurt orientalizmu, a zarazem ukłon w stronę najmożniejszych darczyńców Akademii, związanych z Kompanią Wschodnioindyjską, która wkrótce miała się stać główną siłą napędową brytyjskiej potęgi imperialnej. Z drugiej jednak strony Tamerlano sprawia wrażenie podróży sentymentalnej do Włoch z czasów młodości kompozytora. Być może tym należy tłumaczyć obecne w partyturze autocytaty z Il trionfo del tempo e del disinganno i La Resurrezione, przede wszystkim zaś pomysł obsadzenia kluczowej roli Bajazeta głosem tenorowym – wykorzystany wpierw przez Alessandra Scarlattiego w Il gran Tamerlano z 1706 roku, później zaś w kilku kolejnych wersjach opery Francesca Gaspariniego.

Tamerlano. Yuriy Mynenko (Andronico) i Louise Kemény (Asteria). Fot. Alciro Theodoro Da Silva

W 1724, roku premiery opery Händla, londyńczycy byli już oswojeni z listopadową tradycją wystawiania tragedii Nicholasa Rowe’a Tamerlane – w dzień urodzin Wilhelma Orańskiego i rocznicę bezkrwawej rewolucji, która rozpoczęła się nazajutrz, tuż po przybyciu niderlandzkiego księcia do Anglii w roku 1688. W sztuce Rowe’a tytułowy Tamerlan, czyli mongolski wódz Timur Chromy, okazał się alegorią samego Wilhelma, światłego króla-filozofa. Czarnym charakterem był wzięty przez Timura do niewoli – po bitwie pod Ankarą – osmański sułtan Bajazyd, uosobienie znienawidzonego przez Wilhelma króla Francji, Ludwika XIV. Być może dlatego publiczność poczuła się zdezorientowana ujęciem tej historii z nieco odmiennej perspektywy, z librettem Hayma nawiązującym zarówno do tekstu opery Scarlattiego, jak i Tamerlana Gaspariniego, którego librecista, Agostino Piovene, oparł się z kolei na francuskiej tragedii Jacques’a Pradona. Händel wsparł tę opowieść o starciu dwóch barbarzyńskich tytanów własnym geniuszem muzycznym, tworząc dzieło zadziwiające głębią psychologiczną postaci – niejednoznacznych, często odpychających, jeśli budzących współczucie, to podszyte groteską i grozą.

Niestrudzona Rosetta Cucci – od lat związana z Wexford Festival Opera, od 2020 roku dyrektor artystyczna festiwalu, aktywna też jako pianistka-akompaniatorka i reżyserka – objaśniła w opisie swojej koncepcji inscenizacyjnej Tamerlana, że zamierza w niej odejść od prawdy historycznej i stworzyć dramat uniwersalny. Stwierdzenie o tyle dziwne, że robią to wszyscy współcześni reżyserzy oper barokowych, nie wspominając już o tym, że prawdy historycznej w Tamerlanie nigdy nie było. Jest za to prawda emocji i świetnie zarysowane w partyturze relacje między sześciorgiem bohaterów, uwypuklone niemal klasyczną jednością czasu i miejsca – akcja rozgrywa się tuż po przegranej dla Bajazeta bitwie, w przejętym przez jego pogromcę pałacu w Prusie, ówczesnej stolicy Imperium Osmańskiego. Cucci osadziła tę historię w klaustrofobicznej, malowanej czernią i jaskrawym białym światłem przestrzeni (scenografia Tiziano Santi, kostiumy Claudia Pernigotti, światło Ernst Schiessl), zawieszonej między snem, alegorią a wizją całkiem współczesnej dyktatury. Podobnych ujęć opery przedromantycznej widziałam w życiu dziesiątki, z czego większość ćwierć wieku temu z okładem, w dawnej Warszawskiej Operze Kameralnej. Z reguły jednak bardziej klarownych i ściślej związanych z muzyką – a ta, w przypadku dwóch głównych protagonistów dramatu, daje reżyserowi aż nadto wskazówek, jak poprowadzić ich na scenie.

Tymczasem Cucci, wbrew partyturze, dostrzegła w Tamerlanie krwiożerczego, wyzutego z wszelkich cech ludzkich potwora, z Bajazeta zaś uczyniła archetypiczną ofiarę. Nieobecny w operze element bukoliczny zastąpiła sielskim kostiumem Asterii i białą szatą Andronika, która w pewnym momencie zastąpi wojskowy mundur księcia. Uzupełniła obsadę siedmiorgiem mimów-aktorów, powierzając im rolę ni to wyrzutów sumienia Tamerlana, ni to jego popędów i fantazji, wstydliwie spychanych w głąb podświadomości. Wprowadziła też dodatkowe wątki (między innymi odrzuconych przez Irene zalotów Leone) i mnóstwo niepotrzebnych rekwizytów, które zamiast rozjaśnić powikłaną narrację, zagmatwały ją jeszcze bardziej.

Ucierpiała na tym zwłaszcza postać Tamerlana, budowana ofiarnie – w zgodzie z intencją reżyserki – przez Lawrence’a Zazzo, świetnego aktora i jeszcze lepszego śpiewaka, którego barwny, typowo męski kontratenor stracił już na precyzji i wolumenie, zachował jednak potężną siłę wyrazu. Osiową w tym utworze postać Bajazeta uratował – paradoksalnie – ognisty temperament sceniczny Juana Sancho, ujawniony w pełni w arii „Empio, per farti guerra” i scenie śmierci bohatera – poszarpanej, lawirującej między rozpaczą, halucynacją i spokojem w obliczu nadchodzącego kresu. Ta wspaniała rola, napisana przez Händla z myślą o Francesco Borosinim, który wcześniej tryumfował w Bajazecie, kolejnej wersji Tamerlana Gaspariniego, wymaga jednak nieco innego typu głosu. Borosini dysponował bardzo rozległą skalą i poruszał się pewnie nawet w tessyturze basowej. Sancho musiał nadrabiać niedostatki brzmienia w dole znakomitym aktorstwem.

George Petrou. Fot. Alciro Theodoro Da Silva

Pod względem wokalnym nad resztą obsady zdecydowanie górował Yuriy Mynenko w partii Andronika. Jego kontratenor, w pełni już rozwinięty, okrągły w górze i płynnie przechodzący do dźwięcznych, naturalnych dźwięków tenorowych w dolnym odcinku skali, predysponuje go do większości ról przeznaczonych dla wyróżniającego się podobnymi atutami Senesina. Nieco gorzej wypadła Louise Kemény, obdarzona sopranem miękkim i bogatym w barwy, ale już nie dość świeżym do roli Asterii. Lepiej sprawiła się Dara Savinova w partii Irene, śpiewanej mezzosopranem ciemnym, aksamitnym w brzmieniu i wyjątkowo pewnym intonacyjnie. Wcale nie dziwię się Petrou, że wzorem kilku swoich poprzedników przywrócił usuniętą przez Händla arię Leone „Nell’ mondo e nell’ abisso” – choćby uczynił to tylko ze względu na Sretena Manojlovicia i jego ciepły, naznaczony nutą melancholii basso cantante, którego uroda i sprawność techniczna w pełni usprawiedliwiają niewielkie odstępstwo od intencji kompozytora.

Niezbyt przekonująca inscenizacja nie zdołała więc zburzyć sukcesu getyńskiego Tamerlana, w którym ogromny udział miała też FestspielOrchester, prowadzona przez Petrou z właściwą mu żarliwością, z nieomylnym wyczuciem pulsu i rytmu tej muzyki, bez zbędnego „wygładzania” jej na krawędziach. Przypuszczam, że Petrou z równą pasją zadyrygował drugim żelaznym punktem programu festiwalu, czyli Händlowskim oratorium.

Nie udało mi się dotrzeć na tegorocznego Solomona, wpadłam jednak prosto z pociągu na koncert galowy w Stadthalle, z udziałem tej samej orkiestry oraz Ann Hallenberg, legendarnej szwedzkiej mezzosopranistki, uczennicy między innymi Kerstin Meyer, pamiętnej z nagrania III Symfonii Mahlera pod batutą Johna Barbirollego. Hallenberg zyskała uznanie głównie w repertuarze przedromantycznym i choć dziś występuje już rzadziej, jej dojrzały głos zachował wszelkie walory z czasów młodości: złocistą barwę, znakomite podparcie oddechowe i umiejętność prowadzenia stylowej, potoczystej frazy. Żeby zapewnić śpiewaczce chwile wytchnienia i tym skuteczniej wyeksponować jej atuty, Petrou zestawił program na przemian z arii Händla oraz koncertów i sonat Vivaldiego. Był to prawdziwy koncert przebojów, na którym z równą przyjemnością delektowałam się „Venti, turbini, prestate” z Rinalda, jak znakomitą współpracą solistów z dyrygentem i zespołem (wyrazy szczególnego uznania dla koncertmistrzyni Elizabeth Blumenstock i fagocisty Alexadrosa Oikonomou).

Ann Hallenberg. Fot. Alciro Theodoro Da Silva

Były też, jak zwykle, wykłady i sympozja, były imprezy dla dzieci, był konkurs dla młodych wykonawców muzyki barokowej, było poranne granie z wieży u św. Jakuba (przez karylionistę Martina Begemanna) oraz mnóstwo innych wydarzeń, w tym popołudniowe recitale w getyńskich kościołach. Z tych ostatnich zapamiętam zwłaszcza występ Stefana Kordesa, organisty parafii St. Jacobi, który na instrumencie z miejscowej pracowni Paula Otta zaprezentował nie tylko utwory Bacha, Messiaena i Elgara, lecz także fascynujące transkrypcje „O, du mein holder Abendstern” i Cwałowania Walkirii Wagnera – autorstwa Edwina Lemare’a, jednego z najpopularniejszych i najbardziej wpływowych organistów przełomu XIX i XX wieku.

George Petrou przyciąga nowych bywalców Händel Festspiele najrozmaitszymi sposobami. W tym roku postanowił urządzić im getyńską wersję Last Night of The Proms – z udziałem Jacobikantorei oraz Göttinger Symphonieorchester pod dyrekcją jej szefa Nicholasa Miltona. Wszystko było jak należy: na początek Pomp and Circumstance Elgara, na koniec Jerusalem Huberta Parry’ego i Fantasia on British Sea Songs Henry’ego Wooda, po drodze oczywiście Händel, Londonderry Air i mnóstwo innych rozkosznych atrakcji muzycznych, a na zwieńczenie bisów – ognista brazylijska rumba Tico-Tico no fubá.

Przyznaję bez bicia: śpiewałam ze wszystkimi „Land of Hope and Glory, Mother of the Free”. Klaskałam w rytm Hornpipe – za zachętą Miltona, który prowadził całość z poczuciem humoru i energią godną Leonarda Bernsteina. Trudne czasy nastały. Świat pęka nam w dłoniach. Żeby odwołać się raz jeszcze do słów Ottona Bierbauma: „Humor ist, wenn man trotzdem lacht”. Nic innego nie pozostaje, jak śmiać się na przekór trudnościom.