Twarda sztuka

Nowy wpis upiorny już za chwilę, a tymczasem felieton z listopadowego numeru „Muzyki w Mieście”. Trochę o wszystkim, trochę o niczym, a najbardziej o tym, co dzieje się na co dzień w głowach upiorów, które słyszą inaczej. Myślę, że dzięki temu troszkę lepiej się poznamy.

***

Dużo ostatnio pracuję. Zbyt dużo, choć wreszcie robię to, co kocham, i wreszcie robię to po swojemu. Czasem jednak trzeba odpocząć. Wyciszyć mózg, odciąć się od sieci, telefonów i sprzętu grającego, radykalnie zmienić pejzaż akustyczny. Od lat marzyłam o wyprawie na Korsykę – nie do gwarnych kurortów, tylko w głąb wyspy, w wysokie góry, gdzie narodziła się paghjella: tradycyjna polifonia na trzy głosy męskie, która stanęła u źródeł rewolucji w wykonawstwie muzyki średniowiecznej, zapoczątkowanej przez Marcela Pérèsa i jego Organum, kontynuowanej choćby przez flamandzki zespół graindelavoix. Jakże byłoby pięknie rozstać się na chwilę z belcanto i wsłuchać w ten atawistyczny, szarpiący trzewia wielogłos. Odczekać w napięciu, aż symbolizujący mądrość a segonda zaintonuje pieśń, złoży ją na barkach mocarnego u bassu, który podtrzyma linię melodyczną, a później pozwoli ubrać ją w piękno ribuccati, ornamentów dodanych przez a terza, głos najwyższy. A gdy już wszystkie głosy spotkają się w surowych, nietemperowanych pionach harmonicznych, puścić wodze umysłu i usłyszeć kolejne współbrzmienia, których fizycznie tam nie ma, które dzieją się tylko w naszej głowie – tu i teraz, wśród rozpalonych słońcem skał, pachnących szałwią, jałowcem i mirtem. Tak właśnie: zafunduję sobie kilkutygodniowy seans swoistej deprywacji sensorycznej, usunę bodźce warunkujące moje wyobrażenia o idealnych wykonaniach oper Mozarta, Janaczka i Wagnera, pogrążę się w świecie całkiem odmiennych wrażeń słuchowych. Będę sobie maszerować z plecakiem i śpiewać w myślach Un amore cusì strettu. Na trzy głosy. Mój mózg to potrafi, tylko go trzeba przekonać.

Już w drugim dniu górskiej wędrówki przypomniały mi się znamienne frazy z opowiadania Odruch warunkowy, w którym Stanisław Lem nadzwyczaj celnie opisał doznania osoby zamkniętej w komorze deprywacyjnej. Po krótkim epizodzie radości z nicnierobienia na szlaku pojawiły się pierwsze niepokojące objawy. Mięśnie mi drżą – nie tylko ze zmęczenia. Ciało mnie swędzi – nie tylko z gorąca. Pojawia się jakiś dziwny zmysłowy niedosyt. Na czwarty dzień mózg jest już tak wygłodniały, że chce stąd uciekać. Na piąty – nagle się poddaje, wyostrza reakcje na bodźce i włącza przerażający mechanizm synestezji. Zaczynam słyszeć przez skórę, widzieć uszami i czuć zapachy, ilekroć na coś spojrzę. Jeszcze szóstego dnia chcę o tym rozmawiać ze współtowarzyszką trekkingu, po tygodniu zamykam się we własnym świecie. Wreszcie tracę poczucie czasu i ruszam w podróż wewnętrzną. Ciekawe, co znajdę po drodze.

Fot. Dorota Kozińska

Im dalej w głąb, tym dziwniej. Kładę się spać w ciasnym namiocie, wiercę się na wąskiej karimacie, czując pod plecami każdy wystający kamień. Próbuję zaintonować w myślach À vedellu da lantanu. Gdzie tam. Zamiast zmysłowej polifonii wokalnej słyszę gęste akordy orkiestry Janaczka, a po chwili udręczony lament Lacy. „Co jsem to urobil, Jenufa!”. Niedobrze. Nie mam sił znów przeżywać tej sceny. Spróbuję jeszcze raz. „Lunge da lei…”. Nie. Niby weselej, ale przecież każdy pamięta, jak się kończy Traviata. Najwyższym wysiłkiem woli próbuję przestawić się na inną estetykę. W głowie wybucha Hei mihi, Domine Gesualda. W żadnym wypadku. Nie będę rozpamiętywać swoich rozlicznych grzechów u stóp Monte Cinto. Po kilku kolejnych podejściach daję za wygraną. „Take me away!”, błaga rozpaczliwie Gerontius Elgara. Głosem Philipa Langridge’a, ale inaczej niż zwykle, jakby mój niesforny mózg wiedział lepiej, jak to zinterpretować, i tylko się podszył pod jednego z moich ulubionych śpiewaków, żeby podstępnie zrealizować swą wizję. Mam dość. Zapadam w nerwowy sen, w którym prowadzę niekończące się spory estetyczne z kolegami po fachu. Zdanie z Lema: „Jak się komu chce jęczeć, nie trzeba myśleć o gwiazdach”, tłucze mi się po głowie jak refren.

Gdzieś w połowie wędrówki zaczynam roić na jawie. Żeby urozmaicić sobie monotonię żmudnych zejść i podejść na niemal pionowych skałach, pozwalam mózgowi przeprowadzać wywiady ze słynnymi bądź obiecującymi muzykami, reżyserować opery i pisać książki, których nikt nigdy nie kupi. Pod koniec trekkingu mam już idealną, choć niemożliwą do skompletowania obsadę Lisiczki Chytruski oraz wstępny zarys rozprawy o socjologii głosu. Po przeszło dwóch tygodniach schodzę wreszcie na niziny, w całodziennej podróży autobusami i pociągami z południa na północ wyspy zahaczam o urokliwe Ajaccio i postanawiam wreszcie spełnić swoje marzenie o paghjella. Nic z tego. Wchodzę do księgarni z zamiarem kupna kilku książek o polifonii korsykańskiej, wychodzę z leksykonem najwybitniejszych śpiewaków XX wieku i ośmioma godzinami archiwaliów na plikach mp3. Mózg jest w siódmym niebie i głaszcze się z upodobaniem po jądrze półleżącym.

Pobyt w korsykańskiej komorze deprywacyjnej dowiódł, że twarda ze mnie sztuka. Gdybym była pilotem Pirxem, doktor Grotius spytałby mnie zdumiony: „Jęknął pan pierwszy raz w sto trzydziestej ósmej minucie, a drugi – w dwóchsetnej dwudziestej siódmej. Wszystkiego trzy punkty karne – i żadnych drgawek! Proszę założyć nogę na nogę. Zbadam odruchy… Jak panu się udało wysiedzieć tak długo?”.

Nie mam pojęcia. A co gorsza, nie wiem, dokąd się wybrać, żeby jednak pośpiewać sobie w myślach to ukochane Un amore cusì strettu. Na Antarktydę…?

Fach w krtani

Kiedy byłam jeszcze mniejsza niż teraz, a Iluzjon Filmoteki Narodowej mieścił się w nieistniejącym już kinie Pod Kopułą przy warszawskim placu Trzech Krzyży, starszy brat zaprowadził mnie na Dzieci kapitana Granta. Połknęłam bakcyla. Nie minął kwartał, a przeczytałam już całą dużą trylogię vernowską, z której najbardziej spodobał mi się tom drugi, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, którego bohater, tajemniczy kapitan Nemo, wprowadził swoich nieproszonych gości – zoologa Arronaxa, jego służącego Conseila i harpunnika Neda Landa – w fascynujący świat morskich głębin. W dzieciństwie sama chciałam zostać zoologiem, więc identyfikowałam się z profesorem Arronaxem, ale brat drwił ze mnie bezlitośnie, że bliżej mi do Conseila, dla którego klasyfikowanie było życiem i namiętnością, „ale też nic więcej nie umiał”. Wróciwszy do powieści po latach, z niechęcią przyznałam bratu rację. Na szczęście upodobanie do klasyfikacji przeszło mi bezpowrotnie, mam też nadzieję, że czegoś się przez ten czas nauczyłam. Ponieważ dziś mało kto czyta Verne’a, pozwolę sobie zacytować fragment, którego ironii w dzieciństwie nie doceniłam, a który celnie trafia w sedno sprawy (w stareńkim przekładzie Bolesława Kielskiego):

– (…) Ośmiornicę tę zaproponowano nazwać „kałamarnicą Bouyera”.
– A czy była ona długa? – zapytał Kanadyjczyk.
– Czy przypadkiem nie miała około sześciu metrów długości? – zapytał Conseil stojąc przy oknie i przyglądając się ciągle załamaniom i szczelinom ściany podmorskiej.
– Owszem – odparłem.
– A czy z jej głowy nie wyrastało osiem macek, które wiją się pod wodą jak kłębowisko wężów?
– Owszem.
– Czy nie miała straszliwie wyłupiastych oczu, umieszczonych na samym szczycie głowy?
– Tak, Conseil.
– A czy paszcza jej nie przypominała dzioba papugi, ale kolosalnych rozmiarów?
– Owszem.
– A zatem, z przeproszeniem pana profesora, jeśli to nie jest „kałamarnica Bouyera”, to z pewnością jej rodzona siostra.

diapo_jverne_2

(ryc. Édouard Riou)

Proszę mi wybaczyć ten przydługi wstęp, ale chciałabym go zadedykować współczesnym operowym Conseilom, specjalistom od castingu, którzy prócz szeregu innych portfolio śpiewaków, zawierających przede wszystkim informacje o ich wymiarach w talii i biuście, prowadzą też zeszyciki pozwalające upchnąć ich głosy w szufladki według jednego z obowiązujących systemów kategoryzacji wokalistów, najczęściej niemieckiego Stimmfach. Od razu zastrzegam, że w samym systemie grzechu nie widzę, sęk w tym, jak z niego korzystać i jakie współrzędne wziąć jeszcze pod uwagę, żeby nie wyszło, że ktoś jest rodzoną siostrą kałamarnicy olbrzymiej: wyłącznie na podstawie obserwacji, że ma wyłupiaste oczy, a paszcza przypomina dziób kolosalnych rozmiarów papugi. Żarty na bok: wystarczy zajrzeć w listę Stimmfächer, żeby się pogubić. Samych sopranów, nie licząc chłopięcego, aż siedem rodzajów, a trzeba pamiętać, że w tym systemie liczą się przede wszystkim skala, wolumen i barwa głosu. Jeszcze gorzej z tenorami, których Niemcy upchnęli aż w ośmiu kategoriach. Jak odnieść Stimmfach do tylko z pozoru równoległych systemów: włoskiego, francuskiego i angielskiego? Jak przypisać specyficzną barwę głosu śpiewaka do konkretnego repertuaru, zwłaszcza że rynek wokalistyki stopniowo się globalizuje, a rozpoznawalne naleciałości dawnych szkół narodowych – choćby rosyjskiej – coraz częściej uchodzą za wadę niż zaletę? Czy wskrzeszać zapomniane tradycje wokalne i do partii Torquemady w Godzinie hiszpańskiej Ravela szukać tenora z rozszerzoną tessyturą, z jakiej słynął osiemnastowieczny haute-contre Antoine Trial? Czy wagnerowski Heldenbariton sprawdzi się w roli Falstaffa?

Spece od castingu coraz rzadziej zadają sobie podobne pytania. Coraz rzadziej też wgłębiają się w inne, tylko z pozoru mniej istotne parametry: rozległość i stopień wyrównania poszczególnych rejestrów, doświadczenie sceniczne śpiewaka, jego temperament, charakterystyczny rys w głosie, który wyrobionemu znawcy z miejsca pozwala „skojarzyć” go z daną postacią. Nie biorą pod uwagę, że prawidłowo prowadzony głos dojrzewa, zmienia koloryt brzmieniowy, zyskuje głębię wyrazu, nie daje się łatwo zaszufladkować – i dochodzi do tego stanu z reguły w momencie, kiedy zdaniem luminarzy Regieoper wokalista jest już za stary na ich śmiałe wizje i powinien pożegnać się z pierwszoplanowymi partiami, ustępując miejsca śpiewakom młodszym, piękniejszym i z reguły nieświadomym, co robić, żeby nie popsuć, co im bozia dała. Dlatego wyeksploatowani trzydziestoparolatkowie brzmią nieraz jak starcy. Dlatego nieliczni świadomi swego kunsztu artyści poruszają się czasem na dalekich obrzeżach świata Wielkiej Opery.

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele: stopniowe odchodzenie od maestrii technicznej na rzecz ogólnego potencjału wyrazowego głosu, spowodowane postępującą „teatralizacją” opery (rzecz nienowa, proces trwa od co najmniej stulecia); gigantomania włodarzy życia muzycznego, owocująca rosnącą liczbą teatrów wyposażonych w sceny o nieludzkich rozmiarach i skandalicznej akustyce (dawno, dawno temu śpiewacy pracowali skrzętnie nad emisją i potrafili przebić się przez gęstą fakturę instrumentalną bez większego wysiłku, dzięki umiejętnie stosowanej technice squillo, polegającej na uwypukleniu w barwie dźwięku pasma, na które ludzkie ucho jest szczególnie wrażliwe – teraz miarą sukcesu wokalisty bywa umiejętność przekrzyczenia orkiestry, nieważne jak i z jakim skutkiem); „formatowanie” śpiewaków przez kojarzenie ich na wieki wieków z jednym tylko repertuarem, albo na odwrót, obsadzanie ich w czym popadnie, byle tylko zapełnić żądną gwiazd widownię.

Tęskno mi do czasów, kiedy dyrektorzy teatrów operowych naprawdę znali się na operze i kochali ją z całego serca. Kiedy głosy miały wyrazistą tożsamość i dało się je odróżnić bez trudu. Kiedy korespondencja z pieczołowicie wybranym śpiewakiem trwała miesiącami i obie strony w skupieniu ważyły wszelkie za i przeciw. Kiedy wokaliści mogli stopniowo wchodzić w role, obserwować swój głos i dostosowywać repertuar do subtelnych przemian w ciele, duszy i umyśle. Kiedy reżyserzy nie kazali im śpiewać głową w dół, twarzą w poduszkę ani tyłem do partnera. Tęskno mi do czarodziejów, którym wystarczyło spojrzeć sopranistce w oczy, żeby mieć pewność, że będzie z niej wspaniała Violetta, ale do roli Donny Anny lepiej poszukać kogoś innego.

Czy jest nadzieja wyjścia z tego impasu? Pewnie, że jest. Odkryliśmy już na nowo muzykę barokową, zachłystujemy się z zachwytu, słuchając prób rekonstrukcji maniery wokalnej trecenta, jesteśmy ciekawi, dlaczego Beethoven napisał V Koncert fortepianowy tak, a nie inaczej, mając do dyspozycji „tylko” pianoforte. Z operą będzie trudniej, bo ta z natury swojej jest formą znacznie bardziej złożoną i wymaga nie jednej, ale kilku rewolucji w sposobie myślenia. Oby do tego czasu nie pomarli wszyscy pedagodzy, którzy jeszcze pamiętają, jak się kiedyś śpiewało.

Trochę w tej mowie niegramatycznościów…

…bo strona jeszcze w budowie, pod czułym okiem Wielkiego Cybernetyka. Już niedługo ruszymy pełną parą. Przywołamy z zaświatów głosy, których już nie ma, porozmawiamy o muzykach, o których nikt nie wie albo nie chce rozmawiać, wyśmiejemy absurdy współczesnego życia muzycznego, poczytamy razem zapomniane książki. Zapraszamy do rozmów, dyskusji i współuczestnictwa, jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie. Będzie to blog szalenie osobisty, a zarazem – w miarę skromnych możliwości – obrzydliwie rzetelny. Jeszcze odrobinę cierpliwości, a potem już będzie przepięknie.