Za kilka dni relacja z moich ekskursji Händlowskich w wersji angielskiej, później tekst o premierach Zmierzchu bogów i Tristana na dwóch letnich festiwalach operowych w Anglii – a tymczasem ostatni powrót do wielkanocnej odsłony Actus Humanus i koncertu 9 kwietnia w Ratuszu Głównego Miasta Gdańska, na którym Ewa Mrowca grała utwory klawesynowe Louisa Marchanda.
***
Gdyby ktoś chciał odświeżyć odrobinę już przykurzony gatunek romansu łotrzykowskiego i bohaterem swojej powieści uczynić jakiegoś muzyka, trudno o lepszy wybór niż Louis Marchand. Wiele wskazuje, że ten raptus i awanturnik odziedziczył po krewnych nie tylko uzdolnienia muzyczne, ale i trudny charakter. Jego gburowaty dziadek Pierre dochował się w sumie trzech synów-organistów. Pierworodny, imiennik ojca, zatrudniony w burgundzkim Auxonne, zmarł stosunkowo młodo. Louis, wikariusz w kościele św. Maurycego w pobliskim Pontailler-sur-Saône, zakończył karierę przedwcześnie, oskarżony o uprowadzenie i zgwałcenie kilku miejscowych parafianek. Zasądzoną pierwotnie karę śmierci zastąpiono mu zesłaniem na galery – czyli w praktyce wyrokiem znacznie okrutniejszym, w jego przypadku oznaczającym kilkanaście lat męczarni na więziennym statku. Jean, trzeci z rodzeństwa, organista w Clermont-Ferrand, ochrzcił swego syna tym samym imieniem Louis. Wszystko wskazuje, że chłopak wdał się raczej w stryja-gwałciciela niż we własnego ojca, który temperamentem nie grzeszył, a i muzykiem był raczej przeciętnym.
Louis Marchand. Rycina z połowy XVIII wieku
Szybko wyszło na jaw, że mały Louis przewyższa ojca i obydwu stryjów zarówno talentem, jak i ambicją. Według Évrarda Titona du Tilleta, autora poszerzonej i uporządkowanej w 1732 roku kroniki biograficznej Le Parnasse françois, prestiżową posadę organisty w katedrze w Nevers zaproponowano Marchandowi, kiedy miał zaledwie czternaście lat. Trudno zweryfikować tę informację, wiadomo za to z całą pewnością, że niedługo potem Louis został organistą tytularnym w Auxerre, a w roku 1689, jako dwudziestolatek, przeprowadził się do Paryża. Jego kariera nabrała rozpędu. Zatrudniony wpierw w kościele Saint Jacques du Haut Pas, w wieku dwudziestu dwóch lat wżenił się w słynną dynastię Denis, paryskich budowniczych klawesynów, poślubiwszy młodziutką Marie-Angélique, prawnuczkę założyciela manufaktury. Z ubogich przedmieść przeniósł się do kościoła Saint-Benoît-le-Bétourné w samym sercu Paryża i od tamtej pory bezpardonowo wspinał się po kolejnych szczeblach zawodowego awansu, uciekając się do kłamstw, szantażu i innych podłych metod, żeby pozbyć się niewygodnych rywali.
Starając się na przykład o posadę w kościele Saint-Barthélemy, próbował zdyskredytować nowo mianowanego organistę świątyni, księdza Pierre’a Dandrieu, i wciągnął w swój spisek także słynnego budowniczego organów Henry’ego Lesclopa. Omotał pewną brzemienną szesnastolatkę i zmusił ją do złożenia donosu, w którym dziewczyna obciążyła Dandrieu odpowiedzialnością za niechcianą ciążę. Intryga się nie powiodła. Dandrieu złożył skargę u Lesclopa, donosicielka wycofała się z oskarżeń jeszcze przed zamknięciem dochodzenia. Marchand nie wyciągnął stąd żadnej nauki. Frustrację rozładowywał w domu, bijąc żonę i poniewierając trójkę potomstwa, którego doczekał się przez dziesięć lat małżeństwa. W 1701 roku Marie-Angélique zażądała rozwodu i uwolniła się od męża-brutala w zamian za ugodę w wysokości dwóch tysięcy liwrów. Na tym się jednak nie skończyło. Siedem lat później Marchand został jednym z czterech organistów Chapelle Royal, objąwszy posadę po emerytowanym Guillaume-Gabrielu Niversie – wraz z sześciuset liwrami stypendium. Szczęście trwało krótko: Ludwik XIV stanął po stronie rozwódki i zarządził, że połowa kwoty należy się byłej żonie Marchanda. Jeśli wierzyć ówczesnym plotkom, rozsierdzony Marchand przerwał kiedyś grę w połowie nabożeństwa i odpalił królowi, że posługę dokończy za niego była żona. Nie było to jedyne starcie muzyka z monarchą. Przy innej okazji odgryzł mu się za niepochlebną uwagę na temat jego dłoni, ripostując, że król ma brzydkie uszy.
Kościół Saint-Benoît-le-Bétourné. Litografia Theodora Josefa Huberta Hoffbauera z końca XIX wieku
Ludwik XIV cenił umiejętności Marchanda i przez długi czas puszczał mu płazem wszelkie impertynencje i inne wybryki. W końcu stracił cierpliwość – co wyjaśniałoby nagły wyjazd Marchanda z Paryża i jego kilkuletni pobyt w Niemczech, z którym wiąże się bodaj najsłynniejsza anegdota o rzekomej ucieczce z pojedynku organowego z Bachem, we wrześniu 1717 roku w Dreźnie. Rzecz sprawia jednak wrażenie apokryfu, zmyślonego przez późniejszych hagiografów Jana Sebastiana. Jeśli istotnie planowano spotkanie dwóch wirtuozów, Marchand mógł je po prostu zlekceważyć, i tak przeświadczony o swojej wyższości nad muzykiem sporo młodszym i wciąż jeszcze niezbyt popularnym. Tak czy owak, wrócił spokojnie do Paryża, gdzie spędził resztę życia jako organista w klasztorze Kordelierów i najdroższy w całym królestwie prywatny nauczyciel muzyki.
Wśród jego uczniów znaleźli się między innymi Pierre du Mage, jeden z najbardziej wyrazistych reprezentantów muzyki organowej francuskiego baroku, oraz Louis-Claude Daquin, wybitny przedstawiciel stylu galant, wirtuoz organów i klawesynu, znany przede wszystkim jako autor Kukułki z Troisième Suite pour clavecin. Twórczością Marchanda zachwycał się sam Jean-Philippe Rameau. Daquin cenił ją wyżej niż spuściznę Couperina – jego zdaniem zanadto wymyślną i mniej spontaniczną.
Strona tytułowa wznowienia Pièces de clavecin (Livre premier) w oficynie Ballarda, Paryż, 1702
Do naszych czasów dotrwało niewiele: prócz kilkudziesięciu kompozycji organowych, powstałych na wczesnym etapie kariery Marchanda, także dwie suity klawesynowe – pierwsza d-moll, wydana w 1699 roku nakładem własnym jako Pièces de clavecin composées par Monsieur Marchand, z dedykacją dla Króla Ludwika XIV, wznowiona w oficynie Christophe’a Ballarda w roku 1702 pod tytułem Livre premier; i druga g-moll, opublikowana przez Ballarda rok później jako Livre second – oraz miniatura klawesynowa La Venetienne, uwzględniona w 1707 roku przez tego samego drukarza w zbiorze Pièces choisies pour le clavecin de différents auteurs.
Badacze jeszcze niedawno zbywali te utwory wzruszeniem ramion – jako, owszem, zręczne, niemniej całkowicie nieistotne na tle ówczesnej francuskiej twórczości klawiszowej. Pierwszy upomniał się o nie Philippe Beaussant, członek Akademii Francuskiej i założyciel Centre de musique baroque de Versailles. To on zwrócił uwagę, że ich mistrzostwo nie jest oczywiste dla współczesnego słuchacza, że trzeba się w nie wgłębić, żeby docenić ich prawdziwą wielkość, uchwycić specyficzny styl Marchanda, w którym le goût français współistniał nie tylko z odwołaniami do niemodnych już wzorców muzyki Frescobaldiego, ale też fascynacją nowatorstwem włoskiego stylu galant. To Beaussant wysunął tezę, że dzisiejsza niechęć do muzyki Marchanda może wypływać z niechęci do samego twórcy, zapatrzonego w siebie, ambitnego do granic śmieszności, bezwzględnego w dążeniu do celu, „złego męża, złego ojca, po prostu złego człowieka”. Najwyższy czas się przekonać, ile w tym prawdy.