Portret artysty z czasów kryzysu

Rok upłynął. Wreszcie się doczekaliśmy – kwartalnik „Konteksty”, wydawany przez Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk, opublikował w najnowszym numerze materiały z konferencji Efekt Lutra. Słowo – kultura – performance, współorganizowanej przez Uniwersytet Śląski i Akademię Muzyczną w Katowicach. Przez dwa dni, 27 i 28 listopada 2017 roku, snuliśmy refleksje nad samą reformacją i nad jej rezonansem w rozmaitych dziedzinach kultury. W doborowym, niezwykle otwartym i żądnym wymiany doświadczeń towarzystwie: wystarczy zerknąć na stronę internetową „Kontekstów” (http://www.konteksty.pl/numery/83,322). Gwiazdka za pasem – gorąco namawiam do kupna albo prenumeraty pisma w postaci papierowej. Z myślą o niecierpliwych publikuję mój esej o mniej i bardziej oczywistych związkach pewnej opery Hindemitha z ołtarzem Matthiasa Grünewalda.

***

W Wielkim Poście i Adwencie szafę ołtarza zamykano. Pośrodku nieruchomych skrzydeł widniała wstrząsająca, monumentalna scena Ukrzyżowania. Chrystus umierał na krzyżu z ledwie oheblowanych belek, w przeraźliwie obcym i pustym pejzażu, którego detale rysowały się w mdłym świetle zaćmionego słońca – jak w Ewangeliach Łukasza i Mateusza, gdzie mrok zapadał, ziemia się trzęsła i kamienie pękały. Jego martwe ciało zwisało z krzyża wychylone naprzód, odmalowane w najokropniejszych odcieniach śmierci i zgnilizny. Zielonkawe, powykręcane w skurczu palce wystawały poza górną krawędź belki poprzecznej niczym gałęzie zmarniałych, ogołoconych z liści krzewów. Po szarożółtej, okrytej zaognionymi wrzodami skórze ciekła krew, limfa i inne płyny ustrojowe. Ten straszliwie zamęczony Zbawiciel dosłownie wyrywał się z ram ołtarza, bił po oczach obrazem cierpienia, z którym wierni zgromadzeni w szpitalnej kaplicy w Isenheim mieli do czynienia na co dzień.

Przez większość roku zewnętrzne skrzydła pozostawiano otwarte, odsłaniając Madonnę z Dzieciątkiem i bezprecedensowy w ówczesnej ikonografii koncert aniołów, po bokach zaś sceny Zwiastowania i Zmartwychwstania. W tej ostatniej artysta przedstawił Chrystusa tak przerażająco boskiego, jak przerażająco ludzki wydał się w scenie Ukrzyżowania. Tym razem Zbawiciel wstępuje do Nieba w oślepiającej kuli słońca – alabastrowo biały, z różowawymi bliznami po niedawnych ranach, pulsujący wewnętrznym światłem, które rozmywa jego doczesne rysy. To Chrystus odchodzący do domu Pana w obcej, dziwnej postaci – Zbawiciel, który nie obiecuje rychłego powrotu. Retabulum otwierano na oścież 17 stycznia, w dniu patrona opactwa. Wtedy przed oczyma wiernych stawały między innymi dwie sceny z życia św. Antoniego, odmalowane na skrzydłach bocznych: spokojny, choć dziwnie nierzeczywisty epizod odwiedzin u Pawła Eremity i – prawem kontrastu – szokujący obraz kuszenia, w którym prześladujące Antoniego demony sprawiają wrażenie uogólnionej metafory cierpień ludzkości, nękanej głodem, wojną, chorobami ciała i szaleństwem umysłu.

Ołtarz z Isenheim, scena Opłakiwania na prawym skrzydle predelli.

Twórcą wspomnianego ołtarza, jednego z najwspanialszych i najbardziej tajemniczych dzieł sztuki zachodniej, jest Matthias Grünewald, o którego życiu – jak na artystę tej miary – nie wiemy prawie nic. Pierwszy biograf Grünewalda, XVII-wieczny niemiecki malarz i historyk Joachim von Sandrart, opisywał go jako odludka, nieszczęśliwego w małżeństwie i skłonnego do melancholii. Artysta miał kilku możnych patronów. W 1512 roku albo nieco później przystąpił do realizacji zamówienia na ołtarz dla kościoła klasztornego w Isenheim nieopodal Colmaru w Alzacji. Klasztor był siedzibą Zakonu Szpitalnego Świętego Antoniego Pustelnika, tak zwanych antonitów, którzy specjalizowali się w leczeniu „świętego ognia”. Pod tym zaskakującym określeniem krył się ergotyzm – efekt zatrucia sporyszem, przetrwalnikiem grzyba pasożytującego między innymi na kłosach żyta, które było podstawą wyżywienia ówczesnej ludności. Przyczynę choroby odkryto dopiero w XVII stuleciu. Przedtem leczono ją modlitwą, ziołami i obcowaniem ze świętymi obrazami. Bywało, że terapia łagodziła objawy. A były straszliwe: chorzy skarżyli się na palące bóle kończyn, twarzy i narządów płciowych, które stopniowo siniały, obumierały i wreszcie odpadały. Mieli zaburzenia psychiczne i neurologiczne. Przyczyną zgonu była najczęściej dysfunkcja wielonarządowa, która zaczynała się od niewydolności nerek.

Grünewald napatrzył się tych potworności podczas czteroletniej pracy nad ołtarzem. Odmalował symptomy ergotyzmu w wizerunkach umęczonego Chrystusa; wzdętego demona, który leży u stóp św. Antoniego na bocznym skrzydle retabulum; być może też wstępującego w niebo Zbawiciela – bezkrwistego i przeźroczystego jak trup. Pobyt w Isenheim uwrażliwił go na ludzkie cierpienie, które bije także z jego późniejszej twórczości – ekspresyjnej i dramatycznej w wyrazie, świadomie odrzucającej klasycyzm renesansu, śmiało operującej światłem i kolorem.

Niewykluczone, że późniejszą legendę „luterańską” i rzekome poparcie dla krwawo stłumionego powstania chłopskiego dopisali późniejsi biografowie, łączący Grünewalda z życiorysami innych ówczesnych artystów (między innymi Mathisa Gotharda/Neitharda, który współpracował z nim przy ołtarzu w Isenheim). Nie wiadomo, dlaczego Grünewald w pośpiechu opuścił klasztor antonitów: może z obawy przed rozruchami, a może po scysji z patronami, którzy odmówili mu zapłaty za całość dzieła. Nie wiadomo, kiedy dokładnie umarł i czy rzeczywiście zostawił po sobie – oprócz narzędzi i ubrań – egzemplarze dwunastu artykułów chłopstwa szwabskiego, kazań Marcina Lutra oraz jego przekładu Biblii.

Legenda Grünewalda odżyła jednak z końcem XIX wieku, dając pożywkę modernistom i niemieckim nacjonalistom. Twórca został zaliczony w poczet świadków wiary Kościoła luterańskiego. W ferworze Wielkiej Wojny, kiedy ołtarz z Isenheim przeszedł na krótko w ręce Niemców i po pracach konserwatorskich trafił do Alte Pinakothek w Monachium, stał się celem istnych narodowych pielgrzymek. Zachwycali się nim Rilke i Tomasz Mann. Zainspirował cykl rycin Ottona Dixa Der Krieg. Na przełomie lat 1920. i 1930. przyciągnął uwagę luminarzy Nowej Rzeczowości, których brutalna, naturalistyczna sztuka nawiązywała wprost do społecznej rzeczywistości Republiki Weimarskiej.

Przyjęcie urodzinowe Wilhelma Furtwänglera w 1933 roku. Solenizant siedzi, pierwszy z prawej Paul Hindemith. Fot. www.hindemith.info

Paul Hindemith, który miał już w swoim dorobku kilka jednoaktówek, trzyczęściową operę komiczną Neues vom Tage, eksperymentalny Lehrstück do scenariusza Bertolta Brechta (1929), krótką operę dziecięcą i jedną operę „prawdziwą”, czyli Cardillaca na motywach noweli E.T.A. Hoffmanna Panna de Scudery (1926) – postanowił zdyskontować sukces tej ostatniej i skomponować duże dzieło sceniczne na tematy niemieckie. Pomysł długo oblekał się w ciało. Hindemithowi zależało z początku na współpracy z Gottfriedem Bennem, autorem libretta do jego oratorium Das Unaufhörliche. Benn myślał o operze z wątkiem współczesnym, kompozytor skłaniał się ku narracji osnutej wokół którejś z postaci historycznych, wahając się między Grünewaldem a Gutenbergiem. Nie to jednak przesądziło o rozstaniu obydwu twórców. Wiosną 1933 roku Benn zadeklarował swoje poparcie dla NSDAP. Hindemith, który obserwował rozwój wypadków w kraju z dość naiwnym optymizmem i nie spodziewał się długich rządów nazistów, uznał Benna za głupca i zerwał z nim wszelkie kontakty. Postanowił napisać libretto sam i poinformował swego wydawcę, że jego wybór padł ostatecznie na Grünewalda.

Szło mu dość opornie, więc pierwsze szkice do opery zredagował pod postacią symfonii Mathis der Maler, której prawykonanie – owacyjnie przyjęte przez krytykę i publiczność –odbyło się w marcu 1934 roku w Berlinie, pod batutą Wilhelma Furtwänglera. Uskrzydlony sukcesem Hindemith kilka miesięcy później skończył pisać libretto, wciąż jeszcze lekceważąc gęstniejącą wokół siebie atmosferę. A kłopoty zaczęły się już w roku 1930, kiedy zablokowano drezdeńską premierę ekspresjonistycznej jednoaktówki Sancta Susanna – ze względu na jej „bulwersującą” narrację, skupioną wokół fantazji erotycznych młodej mniszki. Po zwycięstwie wyborczym NSDAP Hindemith tak bezceremonialnie kontestował nowy porządek rzeczy, że nawet władze nie bardzo wiedziały, co z nim począć. Część nazistowskich decydentów przymykała oczy na jego wybryki, próbując go wykreować na „chorążego” niemieckiej muzyki przyszłości. Inni nie mogli ścierpieć, że wciąż koncertował w triu z żydowskimi muzykami Szymonem Goldbergiem i Emanuelem Feuermannem, nie wspominając już o małżeństwie Hindemitha z Gertrudą Rottenberg, córką Ludwiga, austriackiego Żyda z Czerniowców, do 1926 roku pierwszego dyrygenta Opery Frankfurckiej. Co gorliwsi orędownicy polityki kulturalnej III Rzeszy nazywali go „muzycznym bolszewikiem” i „siewcą zgnilizny”.

Triumf symfonii Mathis der Maler nie trwał długo. Utwór wywołał gwałtowną burzę w prasie, nie tylko specjalistycznej, i wkrótce spadł z afisza. Jakiś dygnitarz – być może sam Hitler – nakazał wstrzymanie prób ukończonej już opery o Mathisie w berlińskiej Staatsoper, gdzie planowano premierę na sezon 1934/35. Tego Furtwängler nie zdzierżył. W listopadzie 1934 roku zareagował ostrym wystąpieniem na łamach dziennika „Deutsche Allgemeine Zeitung”. Skutek był wręcz odwrotny do zamierzonego: dwa tygodnie później Goebbels oświadczył, że przykład Hindemitha świadczy dobitnie, jak głęboko „żydowska zaraza” wżarła się w zdrową tkankę narodu. Dodał cynicznie, że artystów brakuje i partia nie może odwracać się do nich plecami. Dotyczy to jednak twórców prawdziwej muzyki, nie zaś atonalnego hałasu.

W „sprawie Hindemitha” przejściowo bardziej ucierpiał Furtwängler, zmuszony przez Goebbelsa do rezygnacji ze wszystkich piastowanych stanowisk. Do premiery, rzecz jasna, nie doszło. Hindemith wyszedł jednak z afery w miarę obronną ręką. W roku 1935 kilkakrotnie podróżował do Turcji, wspomagając rząd Kemala Atatürka w reorganizacji szkolnictwa muzycznego. Przez chwilę zaświtała nadzieja, że ugłaskany przychylnymi raportami Goebbels zezwoli na wystawienie Mathisa we Frankfurcie. Nadzieja okazała się płonna. Premiera odbyła się ostatecznie 28 maja 1938 w szwajcarskim Zurychu – dokładnie tego samego dnia, kiedy w Düsseldorfie otwarto wystawę „Entartete Musik”. W Zurychu nową operę Hindemitha przyjęto huraganową owacją. W Düsseldorfie jego „zdegenerowanej muzyce” poświęcono osobny dział ekspozycji. Kilka miesięcy później państwo Hindemithowie opuścili Niemcy na zawsze.

Przy pierwszym zetknięciu z partyturą i librettem Mathisa z miejsca nasuwa się pytanie, co aż tak rozjuszyło nazistowskich ideologów w tym potężnym i pełnym rozmachu dziele. Nie ma w nim żadnego atonalnego zgiełku – co najwyżej zaskakujące pochody akordowe, nieodłączny element modernistycznego warsztatu Neue Sachlichkeit, łagodzonego ciągłymi odwołaniami do muzyki dawnych epok: chorału luterańskiego, pieśni wojny chłopskiej, barokowych form instrumentalnych. Jest w tej operze wielki, prawdziwie „niemiecki” temat, kontynuacja spuścizny ideologicznej dwóch kompozytorów, których w III Rzeszy darzono szacunkiem i uwielbieniem. Relacja Grünewalda z Albrechtem von Brandenburg, arcybiskupem Magdeburga i Moguncji, przywodzi na myśl skojarzenia z operą Hansa Pfitznera Palestrina i konfliktem tytułowego bohatera z kardynałem Karolem Boromeuszem. Problem odpowiedzialności artysty wobec człowieka i historii pojawia się zarówno w Palestrinie, jak w Mathisie – i w obydwu operach jest twórczym rozwinięciem analogicznej kwestii postawionej przez Wagnera w Śpiewakach norymberskich.

Helmut Jürgens, projekt scenografii do monachijskiej premiery Mathisa w 1948 roku.

Hindemitha zgubił jawnie autobiograficzny wątek artysty zmuszonego do działania w skrajnie nieprzychylnym kontekście społeczno-politycznym, walczącego z pokusą dostosowania się do narzuconych przez władze norm. Zgubiło go przesłanie dzieła, a ściślej finał szóstego, przedostatniego obrazu, kiedy Grünewald, przemierzający spustoszony wojną kraj, doznaje wizji, w której utożsamia się ze św. Antonim. I jak na bocznym skrzydle ołtarza z Isenheim, w równie nierzeczywistym pejzażu, rozmawia z Pawłem Eremitą, który każe mu iść naprzód i tworzyć. Hindemith daje do zrozumienia, że nie chce popełnić tego samego błędu, co Grünewald – nie chce angażować się w walkę, w której zginą wszystkie jego sny i marzenia. Nie zamierza wplątywać swojej muzyki w tryby machiny władzy.

Przede wszystkim zaś zgubił go Mathis der Maler jako wcielony w dźwięki manifest wolności artysty. Wolności Grünewalda, który wyrwał się z oków konwencji gotyckiej, nie dał się uwieść klasycyzmowi i wprzągł dawny styl obrazowania w służbę ekspresji zapowiadającej barok. Wolności Hindemitha, który odrzucił dyktat atonalności, nie uległ pokusie wtórnego romantyzmu i przełamał swój modernizm odkrywczym nawiązaniem do muzyki wcześniejszych epok. To również manifest nonkonformizmu i niepodległości wobec przemocy, orędzie twórców, którym przyszło żyć w czasach kryzysu. Znamienne, że tak rozumiana wolność artysty zdradza pokrewieństwa z refleksją Marcina Lutra o swobodzie i niewoli ducha. Człowiek sprawiedliwy w oczach Boga nie podlega kajdanom Prawa. Artysta, który trzyma się z dala od polityki i dochowuje wierności swej sztuce, jest najuleglejszym i najbardziej spolegliwym sługą człowieka.

Bibliografia:

  • Bruhn, Siglind, The Temptation of Paul Hindemith: Mathis der Mahler as a Spiritual Testimony, Hillsdale: Pendragon Press, 1998
  • Hall, Sharri K., The Personal Tragedy in Paul Hindemith’s Mathis der Maler, „Musical Offerings” 2018, vol. 9, no. 1
  • Hayum, Andrée, The Isenheim Altarpiece: God’s Medicine and the Painter’s Vision, Princeton University Press, 1989
  • Taylor-Jay, Claire, The Artist-Operas of Pfitzner, Krenek, and Hindemith: Politics and the Ideology of the Artist, Aldershot: Ashgate, 2004
  • https://www.hindemith.info/en/home/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *