Nakaz miłości

Coraz mi trudniej podsumowywać polski sezon w operze. Na świecie dzieje się tyle dobrego, że moje dalekie wędrówki odbywają się często kosztem wizyt w rodzimych teatrach. Smutno i przykro, kiedy muszę omijać instytucje ambitne, z zapałem zabiegające o widzów i słuchaczy. Jeszcze bardziej przykro, kiedy żmudny trud krytyków (w tym niżej podpisanej) spotyka się ze wzgardliwym lekceważeniem osób odpowiedzialnych za politykę artystyczną i repertuarową teatrów. Osłupiałam, dowiedziawszy się od kolegi po fachu, że dyrektor Gabriel Chmura poinformował uczestników konferencji prasowej w Teatrze Wielkim w Poznaniu, jakoby niedawna premiera Śpiewaków norymberskich nie doczekała się żadnego odzewu w polskich mediach. Pal sześć mój tekst do „Tygodnika Powszechnego” – jeden z dłuższych i bardziej wnikliwych. Oficjalny wortal Instytutu Teatralnego odnotował kilkanaście recenzji i materiałów publicystycznych. Wystarczy przeczesać zasoby internetu, żeby znaleźć co najmniej drugie tyle. Nie wiem, czym tłumaczyć takie zachowania dyrekcji: nieumiejętnością wyszukiwania informacji, lenistwem umysłowym, rozmyślnym działaniem propagandowym?

Chodzi raczej o to ostatnie, bo rosnąca liczba teatrów w Polsce, nie tylko operowych, za „odzew” uważa laurkę pod adresem twórców i realizatorów przedstawienia. Jako potwierdzenie mojej tezy zacytuję słowa „specjalisty ds. PR” pewnego teatru (znamienne, że ów teatr nie zatrudnia kierownika literackiego ani osoby odpowiedzialnej za biuro prasowe). Otóż specjalista podziękował „za współpracę i pomoc, której efektem byli widzowie wypełniający sale i korytarze opery”. Analizę tego potworka językowego zostawię sobie na inną okazję. Skupię się na sformułowaniu „pomoc”, które w tym kontekście sugeruje, że teatrowi nie zależy na opiniach fachowców, tylko na sprawnie przeprowadzonej kampanii promocyjnej, gwarantującej maksymalną sprzedaż biletów. Znawców opery nie trzeba przekonywać o krótkowzroczności takiego podejścia do sprawy.

Właściwie żaden teatr operowy w naszym kraju nie działa tak, jak działać powinien. Większość zmaga się z ciasnym budżetem, długotrwałymi skutkami błędnych decyzji personalnych, brakiem pomysłu na profil placówki – albo wszystkim naraz. Większość uprawia propagandę sukcesu, rozpaczliwie wyłuskując z recenzji frazesy o „znakomitych wykonawcach” i „światowym poziomie”, z reguły wyrwane z kontekstu i niepoparte przekonującymi argumentami. Zaklina rzeczywistość z takim zapałem, że nie starcza już czasu na prawdziwą promocję – skutkującą między innymi owocną współpracą międzynarodową. Zapewniam trwających w samozadowoleniu dyrektorów, że krytycy zagraniczni planują swoje wojaże z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, a obsada i kierownictwo muzyczne spektakli interesują ich w równym stopniu, o ile nie bardziej, niż nazwisko reżysera. Tymczasem dwa rywalizujące ze sobą teatry warszawskie – Warszawska Opera Kameralna i Polska Opera Królewska – nie wiedzą jeszcze, co będą robiły w sierpniu, nie wspominając już o planach na nadchodzący sezon.

Zakaz miłości w Operze Wrocławskiej. Fot. Marek Grotowski.

Pozostaje więc kochać to, co się ma. O zwariowanym, zdaniem niektórych zaplanowanym na wyrost sezonie Opery Wrocławskiej pisałam już kilkakrotnie. Uwielbiam ten teatr, od 1841 roku działający z przerwami w bodaj najpiękniejszym gmachu, jakim może się pochwalić polski zespół operowy. Nic na to nie poradzę, że ilekroć się znajdę w tym wnętrzu, tylekroć stają mi przed oczyma sylwetki Liszta, Hansa von Bülowa, Wagnera, Ryszarda Straussa, Bruno Waltera i Wilhelma Furtwänglera, którzy pojawiali w tym kanale za pulpitem dyrygenckim, przyczyniając się walnie do znakomitej opinii Breslauer Oper na muzycznej mapie Niemiec. Dlatego nie będę dzielić włosa na czworo i dopytywać się, dlaczego planowana w koprodukcji z Operą Lipską inscenizacja Zakazu miłości skończyła się na dwóch wykonaniach koncertowych. Wolę się cieszyć, że młodzieńcza i wciąż niedoceniana „szekspirowska” opera Wagnera zawitała wreszcie do Polski – po stu osiemdziesięciu dwóch latach od niesławnej prapremiery w Magdeburgu.

Jestem niepoprawną wagneromaniaczką i przyznam bez bicia, że zamiast skupiać się na mieliznach dramaturgicznych i dziwnym stylów pomieszaniu w Das Liebesverbot, z dziecięcą radością odkrywałam w tej partyturze zapowiedzi przyszłego Tannhäusera, Tristana i Parsifala, tropiłam w niej żarty, które rozkwitły pełnią barw dopiero w Śpiewakach norymberskich, z zaintrygowaniem śledziłam ewolucję postaci Friedricha – prototypu późniejszych, znamiennie „pękniętych” bohaterów Wagnerowskich, począwszy od Holendra, poprzez Wotana, na Klingsorze skończywszy. Nie było to wykonanie doskonałe – dyrygent Volker Perplies, który cztery lata temu pomógł Stefanowi Solteszowi ogarnąć niesforne zespoły TW-ON w warszawskim Lohengrinie – dokonał w dziele wielu skrótów, „krojąc” je na miarę możliwości wrocławskiej orkiestry i wytrzymałości tutejszych słuchaczy. Zakaz miłości poprowadził w tempach żywych, choć może nie dość zróżnicowanych, czasem nie zdołał powściągnąć wolumenu instrumentalistów, nie zawsze też „dogadywał” się z solistami. Spośród pań najlepsze wrażenie wywarła na mnie Agnieszka Sławińska w partii Marianny, którą zdążyła ośpiewać już wcześniej w strasburskiej Opéra National du Rhin. Niezmordowany Aleksander Zuchowicz przekonująco wcielił się w rolę Claudia, Tomasz Rudnicki – za poprzedniej dyrekcji bezmyślnie wpychany w role basowe – w partii Friedricha odsłonił nie tylko nieprzeciętne walory swego pięknego, ujmującego „niemodnym” groszkiem barytonu, ale i rzadką u polskich śpiewaków umiejętność budowania postaci krok po kroku, z szacunkiem dla słowa i sugestii zawartych w samej partyturze. Osobne słowa uznania należą się Wojciechowi Parchemowi, który w rolę Luzia włożył całe serce, całą duszę i jeszcze coś więcej – głos nieoczywistej, a mimo to zniewalającej urody: ciemny, odrobinę nosowy, trochę brudny w średnicy, bardzo męski i rozpoznawalny już w pierwszych, potoczyście lejących się frazach. Bardzo się cieszę, że wkrótce usłyszę tego śpiewaka w warszawskiej inscenizacji Billy’ego Budda, gdzie powierzono mu partię Red Whiskersa. Trochę się martwię, że dyrektorzy teatrów zbyt lekką ręką wpychają go w role charakterystyczne, zamiast docenić jego indywidualność – lekceważoną w dzisiejszej rzeczywistości tenorów „sformatowanych”, którzy na każdej scenie i w każdej inscenizacji muszą brzmieć równie „ładnie” i okrągło.

Aleksander Zuchowicz (Claudio), Agnieszka Kuk (Isabella) i Volker Perplies. Fot. Marek Grotowski.

Przyszły sezon w Operze Wrocławskiej zapowiada się nieco spokojniej. Najważniejsze, że prawie wszystkie propozycje z roku ubiegłego znajdą się w stałym repertuarze teatru. Ten zespół potrzebuje nie tylko nowych wyzwań, ale i poczucia stabilizacji. Może kocham go trochę na wyrost, ale w coś trzeba wierzyć. W teatrze przy Świdnickiej czuję się na tyle dobrze, by swą miłość do opery przyjąć równie radośnie, jak biblijny nakaz miłości bliźniego.

Tam i z powrotem

Niewiarygodne, ile to już lat minęło. W najbliższą środę, 11 lipca, rozpoczyna się czterdziesty, jubileuszowy Festiwal w Starym Sączu. Dwa dni później w Kinie Sokół odbędzie się konferencja „Wszystkie dobrodziejstwa czterdziestu Starosądeckich Festiwali Muzyki Dawnej”. W pierwszej części wystąpią kolejni dyrektorzy artystyczni imprezy: Stanisław Gałoński, Marcin Bornus-Szczyciński, Antoni Pilch, Stanisław Welanyk, Antoni Citak i Marcin Szelest. W drugiej podyskutujemy o ewolucji wykonawstwa historycznego – w gronie rozmówców Piotra Matwiejczuka, moderatora konferencji, znajdą się Ewa Obniska, Dorota Szwarcman, Marek Dyżewski i niżej podpisana. Która od czynnego zainteresowania muzyką dawną do tego, co robi teraz, przeszła dość długą drogę, o czym w poniższym tekście, opublikowanym w książce Wszystkie dobrodziejstwa – poświęconej historii starosądeckiej imprezy.

***

Był rok 1992. Tempo przemian w moim życiu osobistym i zawodowym dorównywało prędkości gwałtownej transformacji ustrojowej i przeobrażeń społeczno-kulturowych w całym kraju. Zdążyłam się już znudzić pierwszą stałą pracą po studiach i dojść do wniosku, że najwyższy czas postawić wszystko na jedną kartę – rozwinąć działalność zespołu Studio 600, który zaczynał jeszcze w PRL, jako Zespół Chorałowy Ars Nova przy ansamblu prowadzonym przez Jacka Urbaniaka, i niedługo potem wybił się na niepodległość. Pod tajemniczo brzmiącą nazwą, którą – teraz mogę już zdradzić – pożyczyłyśmy od nazwy handlowej okapu kuchennego w mieszkaniu, gdzie odbywały się nasze próby; w stałym, pięcioosobowym składzie, w którym znalazła się także Dorota Szwarcman, ówczesna dziennikarka muzyczna „Gazety Wyborczej”; i pod dwuosobowym kierownictwem, moim i Aldony Czechak, prywatnie żony Tadeusza, długoletniego lutnisty Ars Nova, a w nieodległej przyszłości założyciela i szefa zespołu Dekameron.

W tej zwariowanej epoce prowadziłyśmy dość ożywioną działalność koncertową, czegoś nam jednak brakowało. Miałyśmy coraz dobitniejsze poczucie, że nie wystarczy iść ścieżką wydeptaną przez zachodnich pionierów muzyki dawnej i bezmyślnie naśladować ich interpretacje. Ewa Obniska, z którą współpracowałam od kilku lat w Programie 2 PR, podsunęła nam myśl przygotowania programu sekwencji i antyfon Hildegardy von Bingen, mistyczki i reformatorki religijnej z XII wieku, jednej z pierwszych znanych z imienia kompozytorek w świecie zachodnim. Zabrałyśmy się do pracy z zapałem, pod czujną opieką księdza profesora Jerzego Pikulika, wciąż jednak w przeświadczeniu, że błądzimy we mgle. W moim przypadku tym głębszym, że dałam się właśnie porwać rewolucji, jaką w śpiewie chorałowym wszczął Marcel Pérès, nie wspominając o fascynacji projektem zespołu Sequentia, który już w 1982 roku postanowił opracować i nagrać dzieła wszystkie frankońskiej mniszki. Na sam dźwięk nazwiska „Pérès” ksiądz Jerzy żegnał się szerokim znakiem krzyża, o usłyszeniu Sequentii na żywo w siermiężnym PRL-u mogłyśmy sobie tylko pomarzyć.

Studio 600 na Festiwalu w 1992 roku. Od lewej Dorota Szwarcman, Joanna Walma, Aleksandra Zduńska, Aldona Czechak i Dorota Kozińska. Fot. Stanisław Śmierciak.

Do czasu, aż wybuchła wolność i nagle wszystko zdało się możliwe. W maju 1992, za pożyczone od brata sto czeskich koron, pojechałam do Pragi na koncert Ensemble Organum pod dyrekcją Marcela Pérèsa, przedstawiłam mu się po występie i dwa tygodnie później dostałam zaproszenie na kurs mistrzowski. Z całym zespołem. Zebranie funduszy na piekielnie drogi wyjazd do Francji zajęło mi niecały miesiąc. Nie nastała jeszcze epoka żmudnych procedur ubiegania się o dotacje i granty – wystarczyło pójść do ministerstwa i kilku fundacji z wystukaną na maszynie do pisania prośbą o dofinansowanie, wykazać się dostateczną determinacją i obgadać sprawę z paroma naprawdę kompetentnymi decydentami. Kurs miał odbyć się w sierpniu. Nagle stanęłyśmy przed dylematem nadmiaru: na początku roku Studio 600 dostało inną propozycję nie do odrzucenia – udziału w reaktywowanym po rocznej przerwie, pod nowym kierownictwem Marcina Bornusa-Szczycińskiego, Starosądeckim Festiwalu Muzyki Dawnej. Oczywiście z programem poświęconym twórczości Hildegardy. Jechać? Oczywiście, że jechać. Zewrzemy szyki, ośpiewamy się przed kursem, uskrzydlone perspektywą niedługiego spotkania z największym ówczesnym obrazoburcą wykonawstwa historycznego. A jak dobrze pójdzie – w co wciąż nie mogłam uwierzyć – wystąpimy na Festiwalu bok w bok z uwielbianą Sequentią. Trochę strach, trochę wstyd z powodu własnej niewiedzy, ale któż by przepuścił taką okazję?

Z przygotowań do tamtego Festiwalu pamiętam przede wszystkim atmosferę niepewności, ogólnego zamieszania i spontanicznie zawiązanej wspólnoty. Jeszcze na sześć tygodni przed imprezą nie było do końca wiadomo, czy dojdzie do skutku. Gdyby nie ofiarne działania Polskiego Towarzystwa Muzyki Dawnej, życzliwość władz i zapał większości muzyków, którzy zdecydowali się grać i śpiewać za darmo, półdarmo, a czasem nawet dokładając swoje trzy grosze do interesu, inicjatywa wzięłaby w łeb. To właśnie w Starym Sączu zrodził się pomysł swoistego współuczestnictwa muzyków i słuchaczy, kontynuowany po dziś dzień na Festiwalu „Pieśń Naszych Korzeni” w pobliskim Jarosławiu. Miasto oddało nam do dyspozycji postpeerelowski ośrodek wypoczynkowy, który na cztery dni zmienił się w radosną wioskę muzycznej rozpusty. Władze kościelne namówiły wykonawców do czynnego udziału w liturgii. Po koncertach muzycy – ramię w ramię ze słuchaczami – przechodzili do klubu festiwalowego, urządzonego w jednej ze staromiejskich restauracji. Jedliśmy i piliśmy jak za króla Sasa, śpiewaliśmy i graliśmy, dopóki obsługa nie wyrzucała nas z lokalu, imprezy kontynuowaliśmy pod gołym niebem, przy ogniskach między domkami kempingowymi nad Popradem. Nazajutrz, jak gdyby nigdy nic, stawialiśmy się do roboty w kościele farnym albo u Sióstr Klarysek.

Pięknie było, choć trudno. Po raz pierwszy usłyszałam na żywo nie tylko Sequentię, ale też estoński zespół Linnamuusikud. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że współpraca z władzami kościelnymi wymaga ustępstw, które często wykraczały poza dotychczasowe ramy wolności artystycznej. Po raz pierwszy nabrałam wątpliwości, gdzie przebiega cienka granica między sacrum a profanum. Paradoksalnie najgłębiej zapadła mi w pamięć sytuacja nieledwie intymna: po koncercie Sequentii, w klubie festiwalowym, o drugiej nad ranem, kiedy Barbara Thornton i Benjamin Bagby wstali od stołu, ujęli się delikatnie za ręce i najczulej – jak para średniowiecznych kochanków – zaśpiewali Ach, senliches Leiden. Moją ukochaną pieśń Oswalda von Wolkensteina, którą do tamtej pory znałam tylko z interpretacji Studia der Frühen Musik pod dyrekcją Thomasa Binkleya. Posłuchałam, wpadłam w zachwyt i podziękowałam losowi, że zetknął mnie z parą artystów niezwykłych, którzy byli na tyle uprzejmi, żeby nie wyśmiać naszych wczorajszych prób zmierzenia się z dziełem Hildegardy von Bingen. Ba, nawet je pochwalili.

Autorka z Barbarą Thornton w Starym Sączu w 1994 roku.

Minęły dwa lata, chyba najbardziej owocne w historii Studia 600. Kurs mistrzowski u Pérèsa całkowicie odmienił nasz stosunek do wykonawstwa muzyki dawnej. Przeistoczył go z odtwórczego w uczestniczący, skłonił do badań źródłowych, pracy na rękopisach, studiów porównawczych nad tradycjami wokalnymi, rozwijania umiejętności świadomej improwizacji. Przygotowałyśmy materiał na pierwszą autorską płytę z francuskim chorałem barokowym, opracowaną według najbardziej wyśrubowanych standardów zachodnich, wydaną przez prestiżową wytwórnię CD Accord, nominowaną do Nagrody Muzycznej Fryderyk. Minęły dwa lata, chyba najbardziej znamienne w mojej karierze zawodowej. Weszłam w skład zespołu redakcyjnego „Ruchu Muzycznego”, zaczęłam prowadzić dział krajowy, w miarę harmonijnie – tak mi się przynajmniej wydawało – łączyłam działalność recenzencką z pracą artystyczną. W 1994 roku pojechałam znów do Starego Sącza, tym razem wyłącznie jako krytyk.

Wysiadłam z pociągu, podreptałam w stronę ośrodka wypoczynkowego nad Popradem i nagle rozpoznałam na swojej drodze dwie znajome postaci. Zanim zdążyłam się odezwać, Barbara Thornton zamachała ręką i wykrzyknęła radośnie: „Hi Dorota, how are you doing?”. Jeszcze tego samego wieczoru dostałam zaproszenie do uczestnictwa w legendarnym programie Sequentii, poświęconym badaniom nad twórczością Hildegardy von Bingen. Nie wierzyłam własnym uszom – aż do chwili, kiedy wyszło na jaw, że Barbara i Benjamin naprawdę wolą spędzać czas w naszej kompanii przy ognisku niż w klubie festiwalowym. Bo impreza zaczęła skręcać w niebezpieczną stronę: publiczność składała się niemal wyłącznie z członków zaprzyjaźnionych organizacji, uczniów autorskich klas szkół muzycznych, zakonników i młodzieży z duszpasterstw dominikańskich. Tak zwani „zwykli” słuchacze dostali do dyspozycji niespełna trzydzieści miejsc, krytyka ogólnopolska nie okazała zainteresowania festiwalem. A przecież właśnie wtedy Sequentia wystąpiła w brawurowym programie złożonym z lamentacji średniowiecznych, właśnie wtedy mogliśmy usłyszeć Ensemble Gilles Binchois u szczytu ich formy, wtedy największe triumfy święciła berlińska Musikalische Compagney. Tamte dni w Starym Sączu opisałam ze smutkiem jako „Festiwal do użytku wewnętrznego”. Nie mogłam przeboleć, że takie skarby skrywa się przed ludźmi spragnionymi i nieświadomymi prawdziwego piękna muzyki dawnej. Zwątpiłam w swą krytyczną zdolność przekonywania. Postanowiłam oddać pierwszeństwo drzemiącej we mnie badaczce i wykonawczyni.

Przez następne lata kursowałam między Kolonią, Antwerpią, Frankfurtem a Warszawą, co kilka miesięcy uczestnicząc w intensywnych sesjach prac nad dziełem Hildegardy. Ku nieskrywanej ciekawości, a czasem konsternacji współpasażerów zakuwałam sekwencje Hildegardy na pamięć w samolotach i pociągach. Poznałam kilka obiecujących artystek, które z czasem stworzyły własne zespoły i dzielą się ówczesnymi doświadczeniami z najmłodszym pokoleniem entuzjastów wykonawstwa historycznego. Dałyśmy kilka koncertów w Niemczech i w Belgii. Radość i entuzjazm wkrótce przerodziły się w żałobę. Barbara odeszła w 1998 roku, po długiej walce z nieoperacyjnym rakiem mózgu. Pozostałe uczestniczki projektu skupiły się na własnych przedsięwzięciach. Ja oddałam się prawie bez reszty pracy krytyka i redaktora. Studio 600 przestało opracowywać nowe programy koncertów.

Z Marcelem Pérèsem na kursie mistrzowskim interpretacji organum w Royaumont, 1995.

Przełom nastąpił w 1999 roku. Nasz zespół znów dostał zaproszenie od Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej, już pod kierunkiem Stanisława Welanyka. Historia zatoczyła koło, aczkolwiek boleśnie niepełne. Studio 600 dało koncert złożony z utworów Hildegardy von Bingen – bogatsze o siedem lat doświadczeń wspólnego śpiewania w tym samym składzie, bogatsze o wiedzę, którą zawdzięczałam studiom u Barbary Thornton. Krytycy nie szczędzili nam później pochwał, podobnie jak owdowiały Benjamin Bagby, który przysłuchiwał się naszym poczynaniom z pierwszego rzędu siedzeń w kościele św. Elżbiety. Mnie wryło się w pamięć własne, solowe wykonanie hymnu Ave generosa. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, przemyślane do głębi – i rozpaczliwie ostatnie. Śpiewałam, dawałam z siebie wszystko, patrzyłam Bagby’emu prosto w oczy i powoli do mnie docierało, że jako wykonawczyni nie mam już nic więcej do powiedzenia. Kiedy zeszłyśmy z estrady i oświadczyłam reszcie zespołu, że kończymy działalność, nikt nie zaprotestował. Zostawiłyśmy po sobie dobre wspomnienia. Nie usunęłyśmy się w cień. Od tamtej pory, każda na swój sposób, uczymy ludzi kochać muzykę. Ja właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że moim prawdziwym powołaniem jest krytyka.

W Starym Sączu postanowiłam zostać artystką. W Starym Sączu postanowiłam nią nie być. W moim końcu był mój początek. Obydwie decyzje okazały się najlepszymi w moim życiu.

Garibaldi’s Trovatore

I delayed my report from Winslow for so long that a bomb exploded – only somewhere completely different. Not even a month before the opening of the new season in Bayreuth, the news broke that Roberto Alagna had withdrawn from the title role in the new staging of Lohengrin under the baton of Christian Thielemann, directed by Yuval Sharon. Apparently because of too many other obligations, he had not succeeded in learning his role in time. The grotesque nature of these explanations only confirms the fears I had from the moment the French tenor’s name appeared in the cast. But that isn’t the point here. The management of the Bayreuther Festspiele made an announcement in a tone of mild panic, informing the audience that they were ‘intensively’ searching for a replacement. How did that happen? Did the performer of such a major role in a house of that stature not have any understudy? No doubt he did, but in today’s day and age, the understudy is there not to come out on stage in such a situation, but rather to do the dirty work for the star during rehearsals for the show. At the world’s most famous houses, it is more and more often names that appear, rather than singers. It is names – not vocal artistry – that drive ticket sales and guarantee the endeavour publicity, as measured by the number of articles in the media, likes on social media portals and comments by ecstatic fans posing for pictures alongside operatic celebrities.

Opera has often gone hand-in-hand with poor taste, but it never used to happen at such cost to the artistic side. We shall shortly find out who will replace Alagna. We can already take bets, because only a few singers are under consideration. Let us hope that they end up with someone who can handle the part. Over a dozen others are waiting in line who haven’t the slightest chance of appearing on opening night, though they often are every bit the equal of the sure bets, and sometimes even better. It is for this reason that I insist on encouraging my readers to visit theatres that are more modest, yet more committed to the idea of the operatic form – with its intrinsic requirement of care for style and dedicated work in a team directed by a wise conductor. A singer’s class is not attested by the ability to scream out their role on a stage the size of an aircraft hangar. The so-called big voices reveal the fullness of their values only when they can diversify the timbre throughout the dynamic scale. Vocalists should understand what they are singing about and be able to communicate without difficulty with the conductor, the orchestra and the rest of the cast.

Il Trovatore at the Winslow Hall Opera. Vasile Chişiu (Count di Luna). Photo: WHO.

Fortunately, there are still such musicians and such production teams, though they normally have to tighten their belts and fulfill their dreams on a shoestring budget. Sometimes they end up with results vastly superior to those of the expensive productions on the big-league stages. Today, however, I shall write about something else: an endeavour that does not even think of competing with either the giants or with a handful of ambitious idealists. The Winslow Hall Opera, which I visited for the first time last year, in many respects bears the marks of grand caprice, but it does serve the common good – more precisely, it satisfies the cultural and social needs of the local community, offering it a clear theatre experienced up close, at least decent singing, though in the rendition of young or lesser-known artists, but in general: an encouragement toward further contact with opera, for example in London, less than 100 km away.

Oliver Gilmour, the brother of Winslow Hall’s owner and the Opera’s artistic director, prepares only one show per year – every time, these are works from the standard repertoire that are sure to attract local music lovers. The performances take place on a tiny stage under a tarpaulin mounted straight on the lawn of the residence, which during the intermission turns into a picturesque field for a picnic – a favourite pastime of English open-air opera attendees. This year, the choice fell upon Il Trovatore, for which – aside from aspiring singers from England – Gilmour invited soloists with whom he had had the opportunity to work previously abroad, among other places at the Bulgarian National Opera in Sofia, where he held the post of principal conductor in the 1990s. Tsvetana Bandalovska, the fine Amelia from last year’s Un ballo in maschera, turned out to be an even more convincing Leonora; also performing better was Vasile Chişiu in the role of the Count di Luna, though he took as long to warm up as previously in the role of Anckarström. All of the supporting roles were worthily cast – and here I shall point out in particular the superb acting and beautiful baritone of Piran Legg (Ferrando). Argentinian tenor Pablo Bemsch, from 2011 to 2013 a member of the Jette Parker Young Artists Programme at the Royal Opera House, built Manrico’s character in a manner befitting a house considerably more ambitious than the Winslow Hall Opera: the singer has at his disposal a well-favoured, timbrally-balanced voice, produced freely with a large wind capacity. It is a pity that the phenomenally gifted Norwegian Siv Iren Misund didn’t put a little more effort into mastering the part of Azucena – her juicy, dense mezzo-soprano with a truly contralto low register would have made an electrifying impression on me, were it not for numerous textual errors. The reduced-size orchestra accompanied the soloists conscientiously, though without any special finesse – it is worth emphasizing, however, that Gilmour imposed faster tempi on them this year and put more work into organizing the harmonic verticals, to the benefit of the intonation and pulse of the whole.

The crowd scene with Piran Legg (Ferrando) in the middle. Photo: WHO.

The staging job again went to Carmen Jakobi. After Un ballo in maschera, with its plot set during the reign of the Swedish King Gustav III, the director shifted Il Trovatore into the realities of the Risorgimento, or more precisely, the Italo-Austrian war and the fierce conflicts between Garibaldi’s divisions and the armies of Major General Kuhn von Kuhnenfeld. And so the Count di Luna became an Austrian officer; and Manrico, a soldier in the Alpine Rifle Corps, whereby the competition of the two men for Leonora’s attentions gained an additional political dimension. On the other hand, Jakobi’s directorial maneuovre made the relationship between Manrico and Azucena more probable – a Garibaldi volunteer raised by a Roma woman does, after all, speak more powerfully to the imagination than a gypsy troubadour. The symbolism of the tragic conflict among the forces of vengeance, jealousy and love was highlighted by the stylish costumes, whose author (Penny Latter) had recourse to a certain anachronism: she dressed Manrico in the red shirt of the participants in the Expedition  of the Thousand, which is considerably more strongly associated with Garibaldi than are the Alpine Riflemen’s uniforms. The acting tasks – carried out, as usual with Jakobi, clearly and precisely – took place against the background of an abstract glow ‘borrowed’ from an etching by Francisco Goya entitled Escapan entre las llamas, from the cycle The Disasters of War (stage design by Paul Webb). Changes of scenery were suggested only by the lighting (Matt Cater) and the unveiling of individual panels of the background – in such a manner that the empty spaces reflected Leonora’s balcony, the monastery cross, the barred window of Manrico’s cell. Maximum theatre with minimal expenditures.

Tsvetana Bandalovska (Leonora), and Vasile Chişiu (Count di Luna). Photo: WHO.

It is difficult to compare the Winslow Hall Opera even with the unpretentious summer opera at Longborough. It is a truly neighbourly community theatre, evoking in me peculiar associations with the traveling cinemas of old. I well remember from my childhood those vans, thanks to which even the tiniest hamlet could – for a few hours – boast of its own cinema. Thanks to the Gilmour brothers’ initiative, for a few days a year Winslow – a town of a few thousand inhabitants in Buckinghamshire – can boast of its own opera house.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Trubadur Garibaldiego

Tak długo zwlekałam z relacją z Winslow, aż bomba wybuchła – tyle że zupełnie gdzie indziej. Niespełna miesiąc przed otwarciem nowego sezonu w Bayreuth gruchnęła wieść, że Roberto Alagna wycofał się z roli tytułowej w nowej inscenizacji Lohengrina pod batutą Christiana Thielemanna i w reżyserii Yuvala Sharona. Ponoć z nadmiaru innych obowiązków nie zdążył nauczyć się roli. Groteskowość tych wyjaśnień tylko potwierdza obawy towarzyszące mi od chwili, kiedy nazwisko francuskiego tenora pojawiło się w obsadzie. Nie w tym jednak rzecz. Dyrekcja Bayreuther Festspiele ogłosiła komunikat w tonie lekkiej paniki, informując publiczność, że „intensywnie” szuka zastępcy. Jak to? Czyżby wykonawca tak poważnej partii w teatrze tej rangi nie miał żadnego dublera? Zapewne miał, ale w dzisiejszych czasach dubler nie jest od tego, żeby w podobnej sytuacji wyjść na scenę, tylko żeby odwalić za gwiazdę czarną robotę podczas prób do spektaklu. W najsłynniejszych teatrach świata coraz częściej występują nazwiska, a nie śpiewacy. To nazwiska – nie kunszt wokalny – napędzają sprzedaż biletów i gwarantują przedsięwzięciu rozgłos, mierzony liczbą materiałów w mediach, lajków na portalach społecznościowych i komentarzy wniebowziętych fanów, pozujących do zdjęć u boku operowych celebrytów.

Opera często szła w parze ze złym smakiem, nigdy jednak nie odbywało się to aż takim kosztem artystycznym. Wkrótce się dowiemy, kto zastąpi Alagnę. Zakładać można się już dziś, bo w grę wchodzi raptem kilku śpiewaków. Oby trafiło na takiego, który da sobie z tą partią radę. W kolejce czeka kilkunastu innych, którzy nie mają najmniejszych szans na występ w wieczorze otwarcia, choć często w niczym nie ustępują pewniakom, a czasem są od nich lepsi. Właśnie dlatego uparcie nakłaniam moich Czytelników, żeby odwiedzali teatry skromniejsze, za to bardziej oddane idei formy operowej – z jej nieodłącznym wymogiem dbałości o styl i ofiarnej pracy w zespole kierowanym przez mądrego dyrygenta. O klasie śpiewaka nie świadczy umiejętność wykrzyczenia swej partii na scenie rozmiarów hangaru dla odrzutowców. Tak zwane duże głosy odsłaniają pełnię swych walorów tylko wówczas, kiedy mogą różnicować koloryt brzmienia w całej skali dynamicznej. Wokaliści powinni rozumieć, o czym śpiewają, bez kłopotu dogadywać się z reżyserem, orkiestrą i resztą obsady.

Trubadur w Winslow Hall Opera. Scena zbiorowa w obozie Cyganów. Fot. WHO.

Na szczęście są jeszcze tacy muzycy i tacy realizatorzy, choć zwykle muszą zaciskać pasa i spełniać swoje marzenia za psi grosz. Bywa, że z rezultatem o niebo lepszym niż w przypadku kosztownych produkcji na scenach pierwszej ligi. Dziś jednak napiszę o czymś innym: o przedsięwzięciu, które ani myśli ścigać się z gigantami ani z garstką ambitnych idealistów. Winslow Hall Opera, którą odwiedziłam po raz pierwszy w ubiegłym roku, pod wieloma względami nosi cechy wielkopańskiej fanaberii, służy jednak dobru wspólnemu – ściślej, zaspokaja kulturalne i towarzyskie potrzeby lokalnej społeczności, proponując jej teatr klarowny i doświadczany z bliska, śpiew co najmniej przyzwoity, choć w wykonaniu artystów młodych lub szerzej nieznanych, w ogólnym zaś rozrachunku: zachętę do dalszego obcowania z operą, na przykład w odległym o niespełna sto kilometrów Londynie.

Oliver Gilmour, brat właściciela Winslow Hall i dyrektor artystyczny Opery, przygotowuje tylko jeden spektakl rocznie – za każdym razem są to dzieła z żelaznego repertuaru, które z pewnością przyciągną tutejszych melomanów. Przedstawienia odbywają się na maleńkiej scenie pod brezentowym namiotem, zmontowanej wprost na trawniku rezydencji, który w przerwie przeistacza się w malownicze pole do piknikowania – ulubionej rozrywki bywalców angielskich oper w plenerze. W tym sezonie wybór padł na Trubadura, do którego – oprócz aspirujących śpiewaków z Anglii – Gilmour zaprosił solistów, z którymi miał okazję współpracować wcześniej za granicą, między innymi w Bułgarskiej Operze Narodowej w Sofii, gdzie w latach 1990. piastował funkcję pierwszego dyrygenta. Tsvetana Bandalovska, niezła Amelia z ubiegłorocznego Balu maskowego, okazała się jeszcze bardziej przekonującą Leonorą, lepiej sprawił się także Vasile Chişiu w roli hrabiego di Luna, choć rozśpiewywał się równie długo, jak poprzednio w partii Anckarströma. Wszystkie partie drugoplanowe zyskały godnych wykonawców – ze szczególnym wskazaniem na świetnego aktorsko i obdarzonego pięknym barytonem Pirana Legga (Ferrando). Argentyński tenor Pablo Bemsch, w latach 2011-13 stypendysta Jette Parker Young Artists Programme w ROH, zbudował postać Manrica na miarę sceny znacznie ambitniejszej niż Winslow Hall Opera: śpiewak dysponuje głosem urodziwym, wyrównanym w barwie i prowadzonym na swobodnym, szerokim oddechu. Szkoda, że fenomenalnie uzdolniona Norweżka Siv Iren Misund nie włożyła trochę więcej trudu w opanowanie partii Azuceny – jej soczysty i gęsty mezzosopran z prawdziwie kontraltowym dołem wywarłby na mnie piorunujące wrażenie, gdyby nie liczne wpadki tekstowe. Orkiestra w okrojonym składzie towarzyszyła solistom sumiennie, choć bez specjalnej finezji – warto jednak podkreślić, że Gilmour narzucił jej w tym roku ostrzejsze tempa i włożył więcej pracy w organizację pionów harmonicznych, z korzyścią dla intonacji i pulsu całości.

Siv Iren Misund (Azucena). Fot. WHO.

Inscenizacja znów przypadła w udziale Carmen Jakobi. Po Balu maskowym, z akcją osadzoną w czasie panowania szwedzkiego króla Gustawa III, reżyserka przeniosła Trubadura w realia Risorgimenta, ściślej zaś wojny włosko-austriackiej i zajadłych starć między oddziałami Garibaldiego a wojskami generała majora Kuhna von Kuhnenfelda. I tak hrabia di Luna został austriackim oficerem, a Manrico – żołnierzem Korpusu Strzelców Alpejskich, przez co rywalizacja dwóch mężczyzn o względy Leonory zyskała dodatkowy wymiar polityczny. Z drugiej strony, zabieg reżyserski Jakobi uprawdopodobnił relacje łączące Manrica z Azuceną – wychowany przez Cygankę ochotnik Garibaldiego przemawia jednak mocniej do wyobraźni niż cygański trubadur. Symbolikę tragicznego konfliktu między siłami zemsty, zazdrości i miłości podkreśliły stylowe kostiumy, których autorka (Penny Latter) uciekła się do pewnego anachronizmu: ubrała Manrica w czerwoną koszulę uczestników wcześniejszej o sześć lat wyprawy tysiąca, znacznie lepiej kojarzoną z Garibaldim niż stroje Strzelców Alpejskich. Działania aktorskie, jak zwykle u Jakobi poprowadzone czytelnie i precyzyjnie, rozegrały się na tle abstrakcyjnej łuny, „pożyczonej” z ryciny Francisca Goyi Escapan entre las llamas, z cyklu Okropności wojny (scenografia Paul Webb). Zmianę scenerii sugerowano jedynie światłem (Matt Cater) i odsłanianiem pojedynczych paneli tła – w taki sposób, by puste miejsca odzwierciedlały balkon Leonory, klasztorny krzyż, zakratowane okno celi Manrica. Maksimum teatru przy minimalnym nakładzie środków.

Scena w klasztorze. Na pierwszym planie Tsvetana Bandalovska (Leonora) i Mari Wyn Williams (Inez). Fot. WHO.

Trudno porównywać Winslow Hall Opera nawet z bezpretensjonalną letnią operą w Longborough. To teatr prawdziwie sąsiedzki, wspólnotowy, wzbudzający we mnie osobliwe skojarzenia z dawnymi kinami objazdowymi. Dobrze pamiętam z dzieciństwa te furgonetki, dzięki którym nawet najmniejsza osada przez kilka godzin mogła pochwalić się własną salą kinową. Dzięki inicjatywie braci Gilmourów kilkutysięczne Winslow w Buckinghamshire przez kilka dni w roku może pochwalić się własną operą.

Co za dzień, pewnie będzie padać…

Nie mieszkam za lasem. Nie mam szałasu z patyków. Nie żywię się ostem (z wyjątkiem kardów i karczochów). A mimo to lubię zimne, wilgotne i ponure miejsca, widząc w nich coś naprawdę ponętnego. Mam nadzieję, że starczy to za odpowiedź sceptykom, którzy nie wierzą w szczerość i bezinteresowność moich wypraw w zakątki, które na mapach większości miłośników opery są oznaczone napisem „ubi sunt leones”.

O powodach tegorocznej wyprawy do Winslow Hall Opera w Buckinghamshire napiszę za kilka dni. Znów spędziłam noc w prawdziwym angielskim pubie – dość zapyziałym, a mimo to uroczym – w którego krętych korytarzach gubią się nawet bywalcy, ale nad ranem bez trudu odnajdują drogę do sali śniadaniowej, kierując się zapachem kiełbasek z szałwią, tymiankiem i gałką muszkatołową. Jak zwykle przed spektaklem zapuściłam się w głąb tajemniczego ogrodu, gdzie rośnie jedyny w hrabstwie okaz dębu laurolistnego oraz dziesiątki innych drzew i krzewów oznaczonych na mapce tutejszego arboretum, dołączonej do książki programowej spektaklu Trubadura w reżyserii Carmen Jakobi.

O dziwo, kiedy porównywałam swoje zdjęcia z mapką ogrodu, nie udało mi się zlokalizować roślin, które wzbudziły moją największą uwagę. Arboretum w Winslow ujmuje malowniczym bałaganem zarośli, w których operoman z równym prawdopodobieństwem napotka eleganckich gości z koszami piknikowymi, jak zabłąkanych w gąszczu ogrodników w kaloszach, kraciastych koszulach i drelichowych spodniach na szelkach. Na trawniku żebrze o kąski znajomy pies, pogoda tak samo życzliwa, niebo równie pogodne, choć urozmaicone konturami obłoków niewidzianych na kontynencie.

Godzinę przed premierą zapuściłam się w ten sam zagajnik, co przed ubiegłorocznym przedstawieniem Balu maskowego:

Stanęłam twarzą w pień tej samej majestatycznej sekwoi olbrzymiej:

Nacieszyłam się widokiem tego samego perukowca:

Trafiłam na niezauważoną wcześniej kamelię olejodajną:

Wróciłam na piknikowy trawnik przez odrobinę zaniedbaną bramę:

Po czym oddałam się bez reszty uciechom prawdziwie wiejskiej opery pod brezentowym namiotem – o której blaskach i cieniach doniosę już wkrótce, wciąż mając w pamięci zapał realizatorów i wiarę muzyków w moc Verdiowskiego arcydzieła. Czuję się mniej więcej tak, jak ktoś, kto bujał w obłokach i nagle spadł: czyli mniej więcej jak Kłapouchy.

Two Tales of Transfiguration

‘And his raiment became shining, exceeding white as snow; so as no fuller on earth can white them,’ we read in Mark’s Gospel. The Transfiguration on Mount Tabor was a real Verklärung. A terrifying brightness blinded Jesus’ three disciples and filled them with fear mixed with awe. It took them into another dimension, the brilliance of which icon painters have brought out via contrast, juxtaposing it with an image of a black sun. Wagner’s Tristan arrives from the world of night. And Wagner’s Dutchman, from the mists of the past, on a ship with black masts and sails as red as blood. Neither of them will find happiness in the human world of daylight. Both will unite with their loved ones through death and transfiguration, thanks to the redeeming power of love. In the finale of Der fliegende Holländer – amended by the composer in 1860, a year after finishing work on Tristan – we shall hear a luminous cadence bringing to mind inevitable associations with the final bars of Isolde’s Liebesverklärung. The darkness recedes, the music pulsates with a blinding brilliance, the audience freezes in silent awe. At least that is how it should be.

This time, I decided to combine my annual pilgrimage to Longborough – that is, the ‘English Bayreuth’ – with a visit to the ‘Bayreuth on the Danube’. The Budapest Wagner Days – initiated in 2006 by Ádám Fischer at the newly-opened Palace of the Arts, the design of which alluded loosely to the premises of the Centre Georges Pompidou in Paris – have over the ensuing years built themselves a reputation as one of the major festivals of the German master’s music. From the beginning, Fischer set himself the goal of competing with the Wagnerian theatre on the Green Hill. At the Palace of Arts, since 2014 called Müpa Budapest, he has at his disposal the Hungarian National Philharmonic Orchestra (excellent, though not as good as the Budapest Festival Orchestra conducted by his younger brother Iván) and the Béla Bartók Concert Hall – with a concert stage that can be transformed into a quite expansive opera stage with orchestra pit, which permits Wagner’s works to be presented almost as if in a ‘real’ theatre. The big attraction for the audience is, above all, the names of the singers, which Fischer can take his sweet time choosing – though it is hard to call him an experimenter. Budapest is thus visited by often no-longer-young performers who have associated with this repertoire for years. This was also the case with this year’s Tristan, in which the title role was entrusted to Peter Seiffert, and the character of King Marke was portrayed by Matti Salminen. Anja Kampe (Isolde), announced in the original program, was replaced at the last minute by American soprano Allison Oakes, who among other things is preparing to appear in the dual role of Elisabeth and Venus in Tannhäuser next season on the stage of Deutsche Oper Berlin.

Tristan und Isolde at the Müpa. Allison Oakes (Isolde). Photo: Zsófia Pályi.

After last year’s Tristan with the Longborough Festival Opera, which will long – and perhaps forever – remain the model production for me, I traveled to Budapest full of anxiety. Some of them turned out to be justified, most of them turned out to be baseless, but most importantly: what awaited me was a short, unexpected and shocking experience on the order of my impressions from the little Bayreuth in the Cotswolds. I shall begin with the disappointments to put them behind me: the six creators of the staging (director Cesare Lievi, stage designer Maurizio Balò, costume designer Marina Luxardo and the three people responsible for the lighting and video projections) managed to litter the stage of the Müpa with a ton of distracting objects and images, while the singers were basically left to their own devices, at times indeed making it difficult for them to build dramatic tension. As a result, Tristan’s acting was limited to sitting and lying on an enormous purple sofa taken, as it were, straight from a Turkish lounge furniture catalogue (furthermore, the sofa gradually disintegrated: in Act II, it began to tip dangerously; and in Act III, all that was left of it was the frame), and the rest of the singers – though somewhat more mobile – did not enter into any relationships with each other. Furthermore, it would be tough to find that surprising, given that the protagonists had to perform their great duet against a background of colorful projections with jellyfish and seaweed, and Tristan’s death scene was dominated by a thicket of leafless trees undulating on the screen. Another thing that would have looked even worse in a real theatre, so I really shouldn’t complain.

Tristan und Isolde, the final scene. Boaz Daniel (Kurwenal), Peter Seiffert (Tristan), Allison Oakes, Atala Schöck (Brangäne), Matti Salminen (King Marke). Photo: Zsófia Pályi.

The playing of the Hungarian Philharmonic largely made up for the deficiencies in the staging. Ádám Fischer treats Wagner’s material completely differently from Krauss, Böhm or Negus – in terms of both the shaping of the architecture, and the building of the narrative as a whole. Instead of diversifying the colours, he consciously unifies them, avoids drastic expressive contrasts, ‘smooths’ the edges, doesn’t pour out the tale in a broad stream, but rather divides it up into smaller, self-contained mini-stories. But he has under his baton an ensemble sufficiently alert that such an interpretation is not disturbing to the ears, especially since the music flows forward quite fast, without getting bogged down in musical verbiage. In purely vocal terms, Fischer chose a dream cast: every role, even the most episodic, was assigned to a stylish performer with flawless technique. However, I would have preferred that Seiffert – astounding in the freshness of his tenor and very convincing in Act I – have taken more of an interest during Act III in his character’s inhuman suffering; and that Oakes – gifted with a dense and dark soprano – have really let us feel that she was experiencing a luminous transfiguration over the dead body of her beloved. I don’t know in what measure this is the stage director’s fault, and in what measure the conductor’s, because all of the soloists in the production struggled with similar problems in drawing their characters. With the sole, riveting exception of Matti Salminen, who managed to combine everything in King Marke’s monologue: imperious dignity, crushing disappointment and a desperate desire to understand something to which he has no access. The venerable Finnish bass gave us a creation complete in every inch which will long – if not forever – remain in my memory as an unattainable model of deep interpretation marked by the wisdom of age.

Two days after the Budapest Tristan, I landed in the bucolic scenery of the Longborough Festival Opera, which presented Der fliegende Holländer, the first of the season’s four productions, on an incomparably smaller budget. In all Wagnerian endeavours under Anthony Negus’ baton, one senses an extremely different approach to the matter: the music director of the LFO chooses the cast of his shows from among singers less well-known yet completely fitting into his vision of the work. And he works with them until they drop – as with the orchestra – polishing every phrase, bringing out all of the ‘peculiarities’ from the score, without trying to tailor them to the contemporary listener’s tastes. What I could expect from a Holländer in Negus’ interpretation, I already more or less knew after his appearance last year on the podium of the Philharmonisches Orchester der Hansestadt Lübeck. I got the same, but with interest. An overture in which – despite sporadic slip-ups in the brass – the wind basically smacked one in the face, the sails flapped, and the keel creaked under pressure from the water. The score’s Weberisms and Marschnerisms, highlighted with charm and all the more distinctly showing the contrast between the conventional world of ordinary mortals and the lushly Romantic, extremely individual musical language of the two protagonists. The superbly-prepared choral scenes, especially the beginning of Act III, in which Negus several times juxtaposed a deadly silence with a desperate fortissimo – thereby obtaining an effect worthy of the best horror films.

Der fliegende Holländer at the LFO. The Sailors’ Chorus. Photo: Matthew Williams-Ellis.

The revelation of the production turned out to be New Zealand’s Kirstin Sharpin in the role of Senta – a prizewinner at the Internationaler Wettbewerb für Wagnerstimmen in Karlsruhe and holder of a scholarship from the British Wagner Society, gifted with a sonorous soprano, of extraordinarily gorgeous timbre and beautifully open in the upper register. Simon Thorpe (Dutchman), phenomenal in terms of character, took a long time to warm up, to the detriment of the monologue ‘Die Frist ist um’ from Act I – nevertheless, in the ecstatic duet ‘Wie aus der Ferne’, he and Sharpin both reached the heights of vocal expression. A clear contrast with Thorpe’s gorgeous baritone was created by the deep and slightly gravelly bass of Richard Wiegold (Daland), set in the Singspiel convention. The indisposed Eric Stoughton had a few difficult moments in Act III: that said, it has been a long time since I have heard such a convincing Erik, telling his prophetic dream about the mysterious visitor (‘Auf hohem Felsen’) with such sensitivity and musicality. Separate words of praise are due to Carolyn Dobbin in the role of Mary, and especially to William Wallace, whose youthful, heartbreakingly lyrical Steersman brought to mind the Dutchman back in the days before he was cursed to wander eternally.

Simon Thorpe (The Dutchman) and Kirstin Sharpin (Senta). Photo: Matthew Williams-Ellis.

All of these musical miracles played out in an intimate space developed by stage director Thomas Guthrie, stage designer Ruth Patton and the inestimable Ben Ormerod, responsible for the stage lighting. Yet again, I have the impression that the creators of the Longborough productions are paying homage to the visionary ideas of Wieland Wagner from the golden seasons in Bayreuth. On a nearly empty stage painted with lighting, what reigns is theatrical illusion. Daland’s non-existent ship arrives on a non-existent coast, but despite this, we follow with suspense the sailors’ manoeuvres suggested by a slow parade of extras floating across the back of the stage, carrying the entire port city in their hands: miniature models of houses, a church, a lighthouse. The ghostly voices of the Dutchman’s sailors in Act III waft in on a primitive Bush transistor radio. Just before Senta’s ballad, when the musical narrative freezes in unbearable suspense, Mary nervously winds thread onto a spool – in the rhythm of the clearly accented, ostinato figures in the strings.

‘This is theatre. / And theatre exists / so that all will be different from before,’ wrote the recently-deceased Joanna Kulmowa in one of her poems. So that we will see in a ladder – a stairway to heaven; and in a bowl under the stairs – the moon. So that we will all experience transfiguration and rise above the earth in a dazzling blaze of rapture. Success again in Longborough. I have a feeling there will be success next year in Budapest too.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Dwie opowieści o przemienieniu

„A szaty jego stały się lśniące, i bardzo białe jako śnieg, jak ich blecharz na ziemi nie może wybielić” – czytamy w Ewangelii Marka. Przemienienie na górze Tabor było prawdziwą Verklärung. Przeraźliwa jasność oślepiła trzech uczniów Jezusa, napełniła ich lękiem pomieszanym z zachwytem. Wprowadziła ich w inny wymiar, którego blask malarze ikon uwypuklali przez kontrast, zestawiając go z obrazem czarnego słońca. Wagnerowski Tristan przybywa ze świata nocy. Wagnerowski Holender – z mroków przeszłości, na statku o czarnych masztach i żaglach czerwonych jak krew. Żaden z nich nie odnajdzie szczęścia w ludzkim świecie dnia. Obydwaj złączą się ze swymi ukochanymi przez śmierć i przemienienie, dzięki odkupicielskiej sile miłości. W finale Latającego Holendra – poprawionym przez kompozytora w 1860 roku, rok po ukończeniu prac nad Tristanem – zabrzmi świetlista kadencja, przywodząca na myśl nieuchronne skojarzenia z ostatnimi taktami Liebesverklärung Izoldy. Ciemność ustępuje, z muzyki bije oślepiający blask, słuchacze zastygają w niemym podziwie. Przynajmniej tak być powinno.

Doroczną pielgrzymkę do Longborough, czyli „angielskiego Bayreuth”, postanowiłam tym razem połączyć z wizytą w „Bayreuth nad Dunajem”. Budapeszteńskie Dni Wagnera, zainicjowane w 2006 roku przez Ádáma Fischera, w nowo otwartym Pałacu Sztuk, którego projekt nawiązywał luźno do założeń paryskiego Centre Georges Pompidou, przez kilkanaście lat zbudowały sobie renomę jednego z ważniejszych festiwali muzyki niemieckiego mistrza. Fischer od początku postawił sobie za cel rywalizację z wagnerowskim teatrem na Zielonym Wzgórzu. W Pałacu, w 2014 roku przemianowanym na Müpa Budapest, ma do dyspozycji Orkiestrę Węgierskiej Filharmonii Narodowej (znakomitą, choć nie tak dobrą, jak Budapeszteńska Orkiestra Festiwalowa, prowadzona przez jego młodszego brata Ivána) oraz Salę Koncertową im. Béli Bartóka – z estradą, którą można przekształcić w całkiem obszerną scenę z kanałem, co pozwala na prezentowanie dzieł Wagnera niemal jak w „prawdziwym” teatrze. Magnesem dla publiczności są przede wszystkim nazwiska śpiewaków, w których Fischer może przebierać jak w ulęgałkach, trudno go jednak nazwać eksperymentatorem. Do Budapesztu zjeżdżają wykonawcy kojarzeni z tym repertuarem od lat i często już niemłodzi. Tak też było w przypadku tegorocznego Tristana, w którym partię tytułową powierzono Peterowi Seiffertowi, a w postać Króla Marka wcielił się Matti Salminen. Anonsowaną w pierwotnym programie Anję Kampe (Izolda) w ostatniej chwili zastąpiła amerykańska sopranistka Allison Oakes, która w przyszłym sezonie szykuje się m.in. do występu w podwójnej roli Elżbiety i Wenus w Tannhäuserze na scenie Deutsche Oper Berlin.

Tristan i Izolda w Müpa. Matti Salminen (Król Marek), Allison Oakes (Izolda) i Peter Seiffert (Tristan). Fot. Zsófia Pályi.

Po ubiegłorocznym Tristanie z LFO, który na długo – o ile nie na zawsze – pozostanie dla mnie spektaklem wzorcowym, jechałam do Budapesztu pełna obaw. Kilka się sprawdziło, większość okazała się bezpodstawna, co jednak najistotniejsze – czekało mnie krótkie, niespodziewane i wstrząsające przeżycie na miarę wrażeń z małego Bayreuth w Cotswolds. Zacznę od rozczarowań, żeby mieć to już za sobą: sześcioro twórców inscenizacji (reżyser Cesare Lievi, scenograf Maurizio Balò, autorka kostiumów Marina Luxardo oraz trzy osoby odpowiedzialne za światła i wideoprojekcje) zdołało zaśmiecić estradę Müpa mnóstwem rozpraszających uwagę przedmiotów i obrazów, tymczasem śpiewaków zostawiło właściwie samopas, chwilami wręcz utrudniając im budowanie napięcia dramatycznego. W rezultacie gra aktorska Tristana ograniczała się do przysiadania i polegiwania na olbrzymiej fioletowej sofie, jakby żywcem wyjętej z katalogu tureckich mebli wypoczynkowych (sofa ulegała zresztą stopniowej dezintegracji: w drugim akcie złapała przechył, w trzecim zostało z niej tylko rusztowanie), a pozostali śpiewacy – choć nieco bardziej ruchliwi – nie wchodzili między sobą w żadne relacje. Trudno się zresztą dziwić, skoro protagoniści musieli wykonać swój wielki duet na tle kolorowych projekcji z meduzami i wodorostami, a scenę śmierci Tristana zdominował gąszcz falujących na ekranie bezlistnych drzew. Inna rzecz, że w prawdziwym teatrze wyglądałoby to jeszcze gorzej, więc właściwie nie powinnam narzekać.

Tristan i Izolda, duet miłosny z II aktu. Fot. Zsófia Pályi.

Gra Filharmoników Węgierskich w dużej mierze powetowała niedostatki inscenizacji. Ádám Fischer traktuje materię Wagnerowską zupełnie inaczej niż Krauss, Böhm albo Negus – zarówno pod względem kształtowania architektoniki, jak budowania całej narracji. Zamiast różnicować barwy, świadomie je ujednolica, unika drastycznych kontrastów wyrazowych, „wygładza” krawędzie, nie rozlewa opowieści szerokim strumieniem, tylko dzieli ją na mniejsze, zamknięte powiastki. Ma jednak pod sobą zespół na tyle czujny, że taka interpretacja nie razi, zwłaszcza że muzyka płynie naprzód w miarę wartko, nie grzęźnie na mieliznach muzycznego pustosłowia. W kategoriach czysto wokalnych Fischer dobrał obsadę jak z marzeń: każda, nawet najbardziej epizodyczna rola zyskała odtwórcę stylowego i nieskazitelnego pod względem technicznym. Wolałabym jednak, żeby Seiffert – zdumiewający świeżością swego tenoru i bardzo przekonujący w pierwszym akcie – w akcie trzecim trochę bardziej się przejął nieludzkim cierpieniem swego bohatera; żeby obdarzona gęstym i ciemnym sopranem Oakes naprawdę dała nam odczuć, że doznaje świetlistej przemiany nad trupem ukochanego. Nie wiem, ile w tym winy reżysera, ile zaś dyrygenta, bo z podobnymi kłopotami w rysunkach postaci borykali się wszyscy soliści spektaklu. Z jednym, porywającym wyjątkiem Mattiego Salminena, który w monologu Króla Marka zdołał zawrzeć wszystko: władcze dostojeństwo, druzgocące rozczarowanie i rozpaczliwą chęć zrozumienia rzeczy, do której nie ma dostępu. Sędziwy fiński bas dał kreację skończoną w każdym calu, która na długo – o ile nie na zawsze – pozostanie w mojej pamięci jako niedościgniony wzorzec interpretacji głębokiej i naznaczonej mądrością wieku.

Dwa dni po budapeszteńskim Tristanie wylądowałam w sielskiej scenerii Longborough Festival Opera, która nieporównanie mniejszym nakładem środków wystawiła Latającego Holendra, pierwszy z czterech spektakli sezonu. We wszystkich wagnerowskich przedsięwzięciach pod batutą Anthony’ego Negusa daje się odczuć skrajnie odmienne podejście do sprawy: dyrektor muzyczny LFO dobiera obsadę swoich przedstawień spośród śpiewaków mniej znanych, za to w pełni przystających do jego wizji dzieła. I pracuje z nimi do upadłego – podobnie jak z orkiestrą – szlifując każdą frazę, wydobywając z partytury wszelkie „dziwności” i nie próbując ich kroić pod gust współczesnego odbiorcy. Czego mogę się spodziewać po Holendrze w interpretacji Negusa, wiedziałam już z grubsza po jego ubiegłorocznym występie na podium Philharmonische Orchester der Hansestadt Lübeck. Dostałam to samo, ale z nawiązką. Uwerturę, w której – mimo sporadycznych wpadek blachy – wiatr istotnie smagał w twarz, żagle furkotały, a stępka trzeszczała pod naporem wody. Podkreślone z wdziękiem weberyzmy i marschneryzmy partytury, tym dobitniej ukazujące kontrast między konwencjonalnym światem zwykłych śmiertelników a rozbuchanym w swym romantyzmie, skrajnie indywidualnym językiem muzycznym dwojga protagonistów. Znakomicie przygotowane sceny chóralne, zwłaszcza początek III aktu, w którym Negus kilkakrotnie zderzył śmiertelną ciszę z desperackim fortissimo – zyskując efekt godny najlepszych filmów grozy. 

Latający Holender w LFO. Fot. Matthew Williams-Ellis.

Rewelacją spektaklu okazała się Nowozelandka Kirstin Sharpin w partii Senty – laureatka Internationales Wagnerstimmen Wettbewerb w Karlsruhe i stypendystka brytyjskiego Wagner Society, obdarzona sopranem dźwięcznym, niezwykle urodziwym w barwie i pięknie otwartym w górnym rejestrze. Fenomenalny postaciowo Simon Thorpe (Holender) rozśpiewywał się długo, na czym niestety ucierpiał monolog „Die Frist ist um” z I aktu – niemniej w ekstatycznym duecie „Wie aus der Ferne” oboje z Sharpin sięgnęli szczytów wokalnej ekspresji. Wyrazisty kontrast z urodziwym barytonem Thorpe’a stworzył głęboki i odrobinę chropawy, osadzony w konwencji singspielu bas Richarda Wiegolda (Daland). Niedysponowany Eric Stoughton miał kilka trudnych momentów w III akcie: mimo to dawno nie słyszałam na scenie tak przekonującego Eryka, z takim wyczuciem i muzykalnością opowiadającego swój wieszczy sen o tajemniczym przybyszu („Auf hohem Felsen”). Osobne słowa uznania należą się Carolyn Dobbin w partii Mary, zwłaszcza zaś Williamowi Wallace’owi, którego młodzieńczy, przejmująco liryczny Sternik przywiódł mi na myśl Holendra z czasów, gdy nie dosięgło go jeszcze przekleństwo wiecznej tułaczki.

Richard Wiegold (Daland), Kirstin Sharpin (Senta) i Simon Thorpe (Holender). Fot. Matthew Williams-Ellis.

Wszystkie te muzyczne cuda rozegrały się w kameralnej przestrzeni zagospodarowanej przez reżysera Thomasa Guthriego, scenografkę Ruth Patton i nieocenionego Bena Ormeroda, odpowiedzialnego za światła sceniczne. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że twórcy przedstawień z Longborough składają hołd wizjonerskim ideom Wielanda Wagnera ze złotych sezonów w Bayreuth. Na prawie pustej, malowanej światłem scenie króluje iluzja teatralna. Nieistniejący statek Dalanda dobija do nieistniejącego wybrzeża, a mimo to z napięciem śledzimy manewry żeglarzy, sugerowane powolnym korowodem sunących w głębi statystów, którzy niosą w rękach całe portowe miasteczko: miniaturowe makiety domów, kościoła, latarni morskiej. Upiorne głosy żeglarzy Holendra w III akcie dobiegają z prymitywnego tranzystorowego radia marki Bush. Tuż przed balladą Senty, kiedy narracja muzyczna zastyga w nieznośnym napięciu, Mary nerwowo nawija nici na szpulkę – w rytm wyraziście akcentowanych, ostinatowych figur w smyczkach.

„To jest teatr. / A teatr jest po to, / żeby wszystko było inne niż dotąd” – napisała w jednym ze swych wierszy niedawno zmarła Joanna Kulmowa. Żebyśmy w drabinie ujrzeli schody do nieba, a w misce pod schodami – księżyc. Żebyśmy wszyscy dostąpili przemienienia i unieśli się nad ziemię w olśniewającym blasku zachwytu. Znów się udało w Longborough. Mam przeczucie, że w przyszłym roku uda się też w Budapeszcie.

Wypalony anioł

Właśnie ukazała się moja recenzja z Ognistego anioła w TW-ON, a my już po kolejnej premierze. Na wrażenia z Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry będą musieli Państwo troszkę poczekać, bo opiszę je w miesięczniku „Teatr”. Na razie mam dobrą wiadomość: wraz z grupką kolegów po fachu awansowaliśmy walkowerem do ligi krytyków zagranicznych. Przyjaciel doniósł z konferencji prasowej w Teatrze Wielkim w Poznaniu, że tamtejsza inscenizacja Śpiewaków norymberskich nie doczekała się ani jednej recenzji w Polsce, za to za granicą ukazało się ich aż pięćdziesiąt. Na premierę Napoju miłosnego się nie wybieram. Mam już dość tych zagranicznych wojaży. Jeśli ktoś ciekaw mojej niedawnej podróży z Warszawy do Warszawy, poniżej link do tekstu w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”:

Wypalony anioł

Tak czynią wszystkie i wszyscy

Na początku marca zaanonsowano w Polsce retransmisję opery, której akcja „rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych XX wieku”. Sprostowuję po raz kolejny – nie opera, tylko wizja reżysera Phelima McDermotta, który przeniósł swoją inscenizację z English National Opera do nowojorskiej Metropolitan. Nie oceniam, bo nie widziałam i nie słyszałam. Przygotowałam za to krótki esej na temat samego dzieła, który ukazał się w programie retransmisji Così fan tutte w Filharmonii Łódzkiej.

***

Pewien duży europejski teatr operowy – w ramach noworocznego żartu – opublikował listę postanowień podjętych przez bohaterów dzieł z żelaznego repertuaru. Fiordiligi i Dorabella, ferraryjskie panny zaręczone z żołnierzami o imionach Guglielmo i Ferrando, obiecały sobie, że zapiszą się na wizytę u okulisty: żeby już nigdy nie paść ofiarą równie podstępnej intrygi jak ta, która stała się osią Così fan tutte. Gdyby w dwóch albańskich zalotnikach od razu rozpoznały swoich narzeczonych, oszczędziłyby sobie mnóstwo wstydu. A przy okazji pozbawiłyby miłośników opery jednego z najwspanialszych arcydzieł gatunku buffa – nie tylko w dorobku Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Zadziwiające, że ta niejednoznaczna i w ostatecznym rozrachunku dość gorzka opowieść wciąż cieszy się mniejszą popularnością niż poprzednie dwa człony Mozartowskiej „trylogii miłosnej” do librett Lorenza Da Ponte – Wesele Figara z 1786 roku i późniejszy o rok Don Giovanni. Czyżby operomanom zabrakło czytelnych odwołań do pierwowzoru literackiego? W Weselu Da Ponte nawiązał do La Folle Journée ou le Mariage de Figaro Beaumarchais’go, drugiej po Cyruliku sewilskim komedii o perypetiach hrabiego Almavivy i jego łebskiego służącego. Don Giovanni jest dzieckiem wielu ojców, począwszy od El burlador de Sevilla y convidado de piedra Tirsa de Moliny, poprzez Dom Juan ou le Festin de pierre Moliera, skończywszy na bezpośredniej inspiracji, czyli libretcie Giovanniego Bertatiego do opery Giuseppe Gazzanigi Don Giovanni Tenorio, o sia Il convitato di pietra, która miała prapremierę w Wenecji zaledwie osiem miesięcy przed pierwszym wystawieniem Mozartowskiego dramma giocoso w Pradze. Così fan tutte sprawia w tym zestawie wrażenie literackiej sieroty, poparte XIX-wieczną anegdotą o cesarzu Józefie II, który rzekomo podsunął twórcom temat – historię opartą na faktach, a w każdym razie szeroko komentowaną w rozplotkowanych salonach Wiednia.

Scena zbiorowa z Così fan tutte w ENO (2014). Fot. Martin Smith.

Tyle że to nieprawda. Topos zamiany narzeczonych był popularny już w średniowieczu, a skandalizujące rozwinięcie znalazł w Dekameronie Boccaccia, który w połowie XVI wieku trafił do indeksu ksiąg zakazanych. Nawiązywał do niego Szekspir, między innymi w Cymbelinie i Poskromieniu złośnicy. Nie wspominając o tym, że smutną historię zazdrosnej Prokrys, która przez przypadek padła trupem z ręki niesłusznie podejrzewanego o zdradę Cefala, znacznie wcześniej opisał Owidiusz w Metamorfozach. Da Ponte przewrotnie domknął swój „traktat miłosny”: zdaniem włoskiego muzykologa Massima Mili, w Weselu Figara opisał pogoń za miłosnym szczęściem, w Don Giovannim dowiódł niemożności prawdziwego kochania, w Così – dokonał cynicznej rekapitulacji wcześniejszych wniosków i wskazał, że miłość jest z natury rzeczy niedoskonała.

W świetle najnowszych badań upadła nawet teza, że pomysłodawcą Così był cesarz Józef. Za tę samą historię wziął się Antonio Salieri, opery jednak nie dokończył. W annałach dziejów muzyki zachodniej zapisał się utwór Mozarta – skomponowany w ciągu niespełna czterech miesięcy, wykonany po raz pierwszy w Burgtheater 26 stycznia 1790 roku, po śmierci cesarza zdjęty z afisza do czerwca, potem zagrany jeszcze pięć razy i od tamtej pory niewidziany i niesłyszany na wiedeńskich scenach przez ponad trzy dekady. Przez cały XIX wiek Così fan tutte wzbudzała na przemian zgrozę i oburzenie. Edward Said, urodzony w Jerozolimie palestyński krytyk i teoretyk kultury, pisał o Fideliu, że można go zinterpretować jako bezpośrednią i dość rozpaczliwą reakcję na Così; że jedyna opera Beethovena poniekąd powiela narrację opery Mozarta, a zarazem daje jej stanowczy odpór, stając po stronie kochanków wiernych, lojalnych i nieprzejednanych. Ryszard Wagner wydał znamienny werdykt na Così fan tutte – jego zdaniem byłoby haniebne, gdyby Mozart wyposażył to ekscentryczne libretto w muzykę równą maestrii Wesela Figara. Intryga zawarta w libretcie nie raziła uczuć współczesnych Mozartowi wiedeńczyków. Stała się solą w oku XIX-wiecznej burżuazji, która uznała tę przewrotną opowieść za zbyt przyziemną, amoralną, a może wręcz niemoralną – i przez to naruszającą ówczesny porządek świata.

Naprawdę trudno oceniać Così, pomijając kilka kluczowych w tym kontekście narracji. Przede wszystkim nawracającą w dziejach kultury zachodniej fascynację kulturą Wschodu – w XVIII-wiecznej codzienności Wiednia objawiającą się zarówno chichotliwym szyderstwem z dzikich mieszkańców Orientu, jak fascynacją ich odmiennością – tajemniczym urokiem haremów, płynnością ról płciowych, przepychem kostiumu, niecodzienną dla Zachodu swobodą w podejściu do sfery zmysłów. Dwaj narzeczeni, wplątani w niecną intrygę przez Don Alfonsa, podszywają się pod Albańczyków – egzotycznych, a przy tym kusząco niebezpiecznych przybyszów z Imperium Osmańskiego. Dwie siostry próbują im się oprzeć, w końcu jednak ulegają piętrowej intrydze zaprawionego w erotycznych bojach Alfonsa i ulegającej jego podszeptom, choć nie do końca świadomej powagi sytuacji pokojówki Despiny.

Serena Malfi (Dorabella) na scenie Metropolitan Opera House. Fot. Marty Sohl.

To nie jest wesoła powiastka o kochankach poddanych próbie wierności. To przewrotna opowieść o mechanizmach władzy, w tym przypadku sprawowanej przez cynicznego Don Alfonsa, który stoi ponad wszelkimi nakazami zachodniej moralności. W tej mrocznej postaci nie ma nic z Sarastra, który manipuluje dwojgiem młodych z Czarodziejskiego fletu, żeby wpoić im dojrzałą sztukę kochania. Nie ma też nic z Komandora, który przestrzega Wielkiego Rozpustnika, czym kończy się bunt przeciw dotychczasowej hierarchii. Don Alfonso jest kłopotliwą figurą libertyna – doskonale wykształconego, racjonalnie myślącego i gorzko doświadczonego światowca, który z niejednego pieca jadł chleb i pod niejedną pierzyną zaznawał erotycznych rozkoszy, a teraz chce tylko jednego: zemścić się na młodszych od siebie, odrzeć ich ze złudzeń, udowodnić, że tak czynią wszystkie i inaczej nie będzie. Że miłość aż po grób jest tylko społecznym konstruktem, który nie ma nic wspólnego z nieubłaganą, biologiczną rzeczywistością ludzkiego gatunku.

Cała ta przewrotna manipulacja odnajduje dobitne odzwierciedlenie w muzyce: w sekstecie z I aktu, rozpoczynającego się frazą Don Alfonsa „Alla bella Despinetta vi presento, amici miei”, w którym Mozart otwarcie drwi ze sztywnej, formalnej konwencji opera seria; w cudownym tercecie „Soave sia il vento”, gdzie dwie zakochane siostry życzą swoim narzeczonym pomyślnych wiatrów w podróży, tymczasem Alfonso co rusz wymyka się zgodnym współbrzmieniom, śmiejąc się w kułak, że jego intryga przebiega zgodnie z planem. Narracja nieubłaganie zmierza w stronę finału, który bynajmniej nie obiecuje szczęśliwego zakończenia. Don Alfonso ujawnia swoje machinacje i łączy zdemaskowane pary – nie wiadomo jednak, co stanie się dalej. Nie wiadomo, czy Fiordiligi i Guglielmo dożyją końca swych dni w niezmąconej zgodzie, czy Dorabella i Ferrando z ufnością zawierzą sobie nawzajem swój los. Jedno jest pewne: tak czynią wszystkie, koło będzie się toczyć w nieskończoność, cyklu zdrady i podejrzeń nie przerwie nawet śmierć któregoś z partnerów. Na każdej miłości kładą się cieniem wstyd, gniew, żal i obezwładniający lęk przed przyszłością.

Scena zbiorowa z inscenizacji w ENO w 2014. Fot. Mike Hoban.

Mozart rozpisał tę cierpką komedię na sześć nie do końca określonych głosów – trzy soprany w rolach kobiecych, tenora w partii Ferranda i dwa basy w rolach Guglielma i Don Alfonsa. We współczesnej praktyce wykonawczej dąży się do większego zróżnicowania – nie tylko po to, by osiągnąć bogatsze współbrzmienie w ansamblach, ale też przez wzgląd na konieczność zarysowania indywidualnych cech postaci. Dojrzalszej, sopranowej Fiordiligi przeciwstawia się „płochą”, mezzosopranową Dorabellę, w partii Don Alfonsa obsadza się często lżejsze barytony, przewrotnie kontrastujące z dźwięcznym, młodzieńczym basem Guglielma. Reszta zależy od kunsztu śpiewaków, mądrości dyrygenta i reżysera. Così fan tutte nie ma nic wspólnego z beztroską farsą. To opera w nieustannym przebraniu: wąsatego Albańczyka, pociesznego notariusza, mówiącego dziwnym językiem lekarza. Przebierańcom ufać nie wolno – coś tu się musi źle skończyć.

Longing for an Italian Zion

A true master of opera can compose not only a masterpiece for the stage but also his own biography. Giuseppe Verdi reached the absolute top in both respects. In the so-called Autobiographical Sketch, dictated to Giulio Ricordi of the Casa Ricordi in 1879, he stuck firmly to the rule he had formulated several years earlier in a letter to the Italian patriot Clara Maffei: “To copy the truth can be a good thing, but to invent the truth is much, much better.” Verdi was right. He published his memoirs having in mind the new, united nation – not to have the Italians believe everything, but to lay the foundations for a national legend that would sustain their identity, which was only beginning to take shape at the time. Verdi manipulated the facts, because society clearly expected it. His contemporaries knew what the truth was. Later scholars studying the composer’s oeuvre were taken in by this dramatic tale full of pathos and for years treated it as revealed truth. In fact, there was as much historical truth in it as in the libretto of Nabucco, a four-act opera about King Nebuchadnezzar and the beginnings of the Babylonian captivity of the Jews.

Printed playbill announcing performances of Nabucco at the Teatro Civico, Vercelli, 1868.

Indeed, towards the end of the 1830s Verdi was struck by a whole series of calamities, which were, however, spread over time a bit more than the Sketch would suggest. Both children from the composer’s first marriage did not live long beyond their infancy. Virginia Maria Luigia died in August 1838, at the age of sixteen months, while Icilio Romano, one year her junior, lived only fifteen months. Their mother, 26-year-old Margherita, died in early 1840, killed by a sudden attack of encephalitis. At that time Verdi was working on his second opera, with which he hoped to continue the success of Oberto, very warmly received at its premiere at Milan’s La Scala in November 1839. The failure of Un giorno di regno, staged at the same theatre less than a year later, was a result not so much of the complications in the composer’s private life but of his misdiagnosis of the audience’s expectations. Verdi composed a work that was by no means inferior to Oberto but its outmoded style of opera buffa determined the audience’s reaction. Verdi may have had doubts about his skill, but he most certainly did not swear that he would never compose an opera again. Just as unbelievable is his declaration that he changed his mind shortly after Bartolomeo Merelli, the La Scala impresario, forced him to accept the libretto of Nabucco.  In fact, Verdi had no intention of giving up the art of composition and after the death of his wife he painstakingly revised the score of Oberto – thinking about upcoming productions in Turin, Naples and Genoa.

However, it must be said that the later version of the events does speak to the imagination very strongly. Let us leave aside the description of the increasing fury which apparently accompanied him as he was returning home with the unwanted libretto. Furious, Verdi locked the door, threw the manuscript on the table and the manuscript opened itself – of course on the song of the Hebrew exiles from Act II. Seeing the words “Va, pensiero, sull’ ali dorate” (Fly, thought, on wings of gold) the composer melted. He became completely engrossed in the libretto. He tried to sleep but kept waking up and reading the text again and again. Before dawn he knew the whole libretto by heart. A magnificent founding myth, making it possible to draw an analogy between the oppression of the Jews in the Babylonian captivity and the situation on the Italian Peninsula.  Never mind that the Spring of Nations did not break out until eight years later and that the Unification of Italy did not begin in earnest until 1859 and lasted over a decade.

The legend was going strong as were the fabricated legends of the Chorus of the Hebrew Slaves being encored during the premiere of Nabucco in March 1942 (yes, there was an encore, but of the final hymn “Immenso Jehova”), of huge demonstrations following successive performances of the opera and of a ban, introduced by the Austrian authorities, on staging the opera within the territories they occupied (Nabucco was performed after the collapse of the Spring of Nations, as were Ernani and Attila, two other operas by Verdi which with time became part of the Risorgimento narrative). The legend was cultivated for a long time and effectively at that. It was used for political purposes. In 1941, after Italy’s military failures, Mussolini blew it up during the celebrations of the fortieth anniversary of Verdi’s death, trying to rekindle the nation’s fading enthusiasm. The separatists from the Northern League, established in 1989, appropriated “Va, pensiero” as the anthem of the independent state of their dreams, Padania – obviously, with an appropriately “corrected” text.

Filippo Peroni, costume sketch for the role of the old member of the chorus, 1854.

Does this mean that Nabucco is worth little, that it is another early opera by Verdi, whose creative genius was revealed in its full glory only in the early 1850s with the famous “trilogy of feelings” comprising Rigoletto, Trovatore and Traviata? What does the audience’s rapture after the premiere matter, if the critics had mixed feelings about Nabucco? The problem is that a majority of the scathing opinions came from critics associated with the German composer Otto Nicolai, who had made an unforgivable mistake of rejecting the libretto, written especially for him by Temistocle Solera. Instead, Nicolai began to work on the opera Il proscritto to a libretto by Gaetano Rossi, rejected by… Verdi. This time intuition did not fail the Italian composer: the premiere of Il proscritto at La Scala, less than a year before the premiere of Nabucco, was a complete flop. After the triumph of Verdi’s opera Nicolai lost his nerve. He called his rival a fool with the heart of a donkey, who could not even score decently, while his work was invective, an affront to the dignity of this musical form.

Fortunately, Nicolai’s opinion was that of a minority. With hindsight we can say that Nabucco was the first clear manifestation of “direct” musical narrative in Verdi’s oeuvre. Although stylistically still close to Rossini’s aesthetics, the opera emphatically marks the moment in which the composer decided to gradually abandon the traditional “number” opera in favour of a lively, dramatically coherent story. For the moment the composer pursued this goal still using simple means, focusing primarily on making the action “move forward” (which was one of the reasons why he warned the conductors of Nabucco against differentiating the tempi too much). His unerring sense of musical time prompted him to expand the role of the chorus, which in the opera is a fully-fledged protagonist of the drama, a collective embodiment of the people of Israel. An excellent example of this composing strategy is “Va, pensiero” with its lyrics loosely drawing on Psalm 137 and melody quite disarming in its simplicity and sung largely in unison. Rossini was spot-on in describing it as a “grand aria for sopranos, altos, tenors and basses”. Whenever multiple voice harmony appears in this aria, its form is one characteristic of Italian folk music – voices running in parallel thirds.

Verdi’s funeral, drawing by Fortunino Matania, 1901.

In addition, Verdi introduced important innovations in the arrangement of solo parts. The eponymous role of Nabucco, a man torn internally and gradually losing his mind, heralds the great baritone parts of Verdi’s later operas, including Rigoletto and Simon Boccanegra. The most important counterbalance to the main protagonist is the high priest Zaccaria, vocally a direct descendant of Rossini’s Moses – the composer gave him an incredibly complex bass part with two culminations: in the powerful prayer from Act II and the inspired prophecy following the Chorus of the Hebrew Slaves. The lovers – tenor Ismaele and mezzo-soprano Fenena – are deliberately pushed to the background, against the initial suggestions of the librettist, who provided for a great love duet in Act III of the opera. When it comes to the usurper Abigaille, Verdi gave her a difficult and thankless part: the prima donna has just one aria, but throughout the opera she has to cope with huge interval leaps, finely embellished coloratura and a number of notes requiring a powerful and free sound both in the upper and the contralto-like lower register, going beyond the tessitura of an “ordinary” dramatic soprano.

With hindsight we can say that Nabucco was not only Verdi’s first opera in which the composer revealed his individuality. It was also a foundation stone for his true creative genius, a starting point for the famous eight “galley years”, during which he composed no fewer than fourteen operas, mostly groundbreaking and rightly regarded as masterpieces of the form to this day. In a non-musical context Nabucco became a symbol of Risorgimento – also thanks to the composer, who skilfully weaved the story of the work into the complicated history of the unification of Italy. So skilfully, in fact, that after his death in 1901, when the funeral cortège was passing through the streets of Milan, the passers-by would spontaneously burst into “Va, pensiero”. A month later, when the bodies of Verdi and his wife Giuseppina Strepponi, the first Abigaille, who had died in 1897, were solemnly transferred to a tomb in Casa di Riposo per Musicisti, the Chorus of the Hebrew Slaves was sung by a chorus of nearly nine hundred conducted by young Arturo Toscanini.

The legend of Nabucco is still flying on wings of gold. It survived two turns of the centuries and continues to demonstrate the effectiveness of opera in uniting a community.  On the other hand, it would sometimes settle on a wrong hill. It is worth bearing this in mind in order to avoid following Il Duce’s example and turning this masterpiece into a tool of unthinking and dangerous propaganda.

Translated by: Anna Kijak