Dziecięctwo odnalezione

Upiór jak zwykle w biegu, przed kolejnym wyjazdem – tym razem straussowskim – ale nie zapomina o innych uciechach muzycznych. Już za dwa tygodnie rozpocznie się kolejny Festiwal Katowice Kultura Natura, zorganizowany pod intrygującym hasłem „Dziecięctwo”. Gorąco zachęcam do zapoznania się z całym programem, który zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Pobyt w Katowicach będzie twórczy i znojny: w drugiej połowie Festiwalu, wspólnie z Joanną Luboń, Kamilą Stępień-Kuterą, Grzegorzem Michalskim, Marcinem Trzęsiokiem i Jakubem Puchalskim poprowadzimy warsztaty krytyki muzycznej, urządzone przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina we współpracy ze stowarzyszeniem Katowice Kultura Natura i Muzeum Śląskim. Tymczasem anonsuję festiwalowy dodatek specjalny, który ukazał się właśnie z najnowszym numerem „Tygodnika Powszechnego”. A w nim mój esej, w którym próbuję wyjaśnić, o co właściwie chodzi z tym muzycznym dziecięctwem.

Dziecięctwo odnalezione

Terapia śpiewem

Kiedy pisałam ten tekst, troszkę mi się smutno zrobiło. Pośpiewałby człowiek, nauczył się czegoś nowego, poszerzył sobie repertuar. Kiedy przeczytałam ten tekst w druku, zrobiło mi się znacznie lepiej. Za oknem wiosna, chyba też coś się ruszyło w naszych głowach, choć droga przed nami daleka. Nie pędźmy do domów wprost po spektaklu, nie słuchajmy muzyki samotnie, wpatrując się smętnie w ekran komputera. Na dwór, do lasu, w góry, dokądkolwiek. Byle z pieśnią na ustach. Artykuł dostępny w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Terapia śpiewem

Teatr na estradzie

Jak ten czas leci. Ani się obejrzeliśmy, a już się zaczął 22. Wielkanocny Festiwal Beethovena. A w jego ramach znów estradowe wykonanie kompozycji nieznanej i niewzbudzającej – przynajmniej na razie – zainteresowania dyrektorów polskich oper. O cyklu „Nieznane opery” piszę w dodatku festiwalowym na łamach najnowszego „Tygodnika Powszechnego”. Miejsca na tekst było niewiele, więc uzupełnię go tutaj: tytuł cyklu okazał się na tyle wieloznaczny, że z czasem rozszerzono go o słowa „znanych twórców”. Objął bowiem także arcydzieła, które nie trafiły przedtem na deski polskich teatrów. Na pierwszy ogień, w 2008 roku, poszła Lodoïska Cherubiniego, komedia heroiczna z polskimi akcentami, zaprezentowana w wersji oryginalnej po przeszło 200 latach od premiery w Warszawie. Rok później rozbrzmiał Der Berggeist Spohra, operowa baśń o karkonoskim duchu znanym w Polsce pod imieniem Liczyrzepy, która zeszła z europejskich afiszy jeszcze w XIX wieku. Potem przychodził kolejno czas na polską premierę Euryanthe Webera; na istotnie zapomnianą Marię Padillę Donizettiego (we współpracy z Doris Yarick-Cross z Uniwersytetu Yale, opiekunką wokalną także i późniejszych ogniw cyklu); wydobyty z niepamięci poemat tragiczny L’amore dei tre re Italo Montemezziego; pierwotną wersję Simona Boccanegry Verdiego; Ifigenię na Taurydzie Glucka, jedno z najbardziej przełomowych dzieł w historii opery, które w Polsce wystawiono tylko raz, z inicjatywy Bohdana Wodiczki; trzy polskie premiery oper angielskich: The Turn of the Screw Brittena, Riders to the Sea Vaughana Williamsa i At the Boar’s Head Holsta (prawykonanie wersji pełnej); wreszcie wychwalaną przez Hanslicka Djamileh Bizeta, której żaden teatr operowy nie zainscenizował od stu lat z górą.

Teatr na estradzie

Szewc bez kopyta

Oto i jest. Recenzja ze Śpiewaków norymberskich w Poznaniu ukazała się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”. Obszerna, bo w Redakcji nikogo nie trzeba było przekonywać, jak ważna to premiera. Chwilami zjadliwa. Przede wszystkim jednak – smutniejsza niż zwykle. Bo jeszcze kilka takich inscenizacji, a naprawdę uwierzę w śmierć opery. A w każdym razie w agonię świata, o którym opera przemawia językiem – wydawałoby się – w pełni zrozumiałym. Chyba że ktoś jej nie chce słuchać.

Szewc bez kopyta

Umysł na wygnaniu

Kilka miesięcy temu, nakładem wydawnictwa Ossolineum, ukazały się szkice Edwarda W. Saida O stylu późnym – jego ostatnia, nieukończona książka o twórczości i stylu wielkich artystów w ostatnim etapie ich życia. Przede wszystkim muzyków – między innymi Mozarta, Beethovena, Ryszarda Straussa, Brittena i Glenna Goulda – ale też poetów i pisarzy, często w kontekście muzycznym. Rzadko mam okazję polecać lekturę z tak czystym sumieniem: świetnie przetłumaczoną, porządnie zredagowaną, opatrzoną celnym posłowiem. Zanim wybiorą się Państwo do księgarń, spróbuję przybliżyć sylwetkę autora. O Saidzie – intelektualiście cytowanym przez wszystkich, nierozumianym przez większość, w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”:

Umysł na wygnaniu

Melizanda w krainie filistrów

Jednych ten spektakl zachwycił. Poniekąd słusznie, bo był całkiem niezły pod względem muzycznym. Innych rozjuszył ponad wszelką miarę. Byli nawet tacy, którzy się zarzekali, że nie widzieli w życiu głupszego i brzydszego teatru operowego. Cóż, w takim razie niewiele widzieli. Na razie wszystko wskazuje, że Katie Mitchell dołączyła do doborowej stawki reżyserów, którzy uważają, że wszystkie opery są o tym samym. Podobne głosy dawało się słyszeć w XIX wieku, kiedy opera była jedną z ulubionych rozrywek burżuazji. O Peleasie i Melizandzie w TW-ON, czyli o odczytaniu arcydzieła Debussy’ego w duchu neokołtuńskim – w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Melizanda w krainie filistrów

Trzech potrzeba, żeby zdradzić prawdę

„Tygodnik Powszechny” zamówił u mnie szkic o Szostakowiczu i jego tragicznych zmaganiach z władzą: na marginesie książki Juliana Barnesa Zgiełk czasu, która ukazała się miesiąc temu nakładem wydawnictwa Świat Książki, w przekładzie Dominiki Lewandowskiej-Rodak. Spytałam, czy mam zrecenzować polskie tłumaczenie. Przyjęłam do wiadomości rozsądny argument, że czytelnicy TP są przede wszystkim zainteresowani postacią kompozytora i jego powikłanym życiorysem, który posłużył za kanwę najnowszego dzieła brytyjskiego pisarza. Jeśli wspomnieć o przekładzie, to w kilku zdaniach, na końcu, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Niech i tak będzie. Przeczytałam sumiennie oryginał i zabrałam się do wydania polskiego. Z bólem serca ograniczyłam się do stwierdzenia, że przekład jest nieporadny, a rzeczowe uzasadnienie takiego werdyktu wymaga osobnego tekstu. Dodajmy: znacznie wykraczającego poza ramy jakiejkolwiek publikacji na łamach „Tygodnika”.

Mój artykuł ukazał się wczoraj. Kilka godzin później rozpętała się internetowa burza, w której tłumacze, redaktorzy i tak zwani zwykli czytelnicy oskarżyli mnie w najlepszym razie o brak poczucia odpowiedzialności za słowo, w najgorszym zaś – o arogancję i translatorską zawiść. Wielu komentatorów zastrzegało się, że oryginału wprawdzie nie zna, ale przekład – jeśli pominąć drobne potknięcia – uważa za świetny. Postawiona pod ścianą, a właściwie pod pręgierzem, postanowiłam uzasadnić swoją opinię choćby pokrótce: nie rozsadzając ram publikacji na mojej własnej stronie, poświęconej w zasadzie zagadnieniom teatru operowego i sztuki wokalnej.

Łatwo nie będzie, bo nie wiadomo, od czego zacząć. Utopić mój werdykt w powodzi szczegółów? Zwrócić uwagę, że „the idling train” to nie jest po prostu „stojący tam pociąg”, tylko pociąg stojący pod parą, co nasuwa przed oczy całkiem inny obraz dworcowego peronu w środku wojennej zawieruchy? Być może tłumacze literatury osadzonej w realiach kultury rosyjskiej nie muszą znać ani Dostojewskiego, ani Tołstoja, ani radzieckich filmów z lat czterdziestych. Wytknąć, że „Benzedrine inhaler” nie można tłumaczyć jako „inhalatora z amfetaminą”? Być może tłumacze porywający się na Barnesa nie muszą wiedzieć, co to jest benzedryna, jakie jest jej miejsce w popkulturze, jaką rolę odegrała w prozie Borroughsa, Kerouaca i Plath, w piosenkach Toma Waitsa i – last but not least – w filmach o Jamesie Bondzie. Uświadomić, że zdanie „Lęk i wstyd radośnie wzbierały w jego brzuchu” jest dość odległym i bałamutnym ekwiwalentem oryginalnego „Fear and shame swilled happily together in his stomach”? A takich potknięć, rzekomo drobnych, są w tym przekładzie dziesiątki.

Skupię się zatem na rzeczach istotniejszych. Przede wszystkim na tym, że Lewandowska-Rodak zdradziła tekst pisarza. Napisała zupełnie inną książkę. Nie wystarczy bowiem przełożyć w miarę rzetelnie treści zawartej w prozie Barnesa. Trzeba też podjąć próbę uchwycenia jego stylu – słynnego z niejednoznaczności – obsesyjnej troski o słowo, o jego barwę i brzmienie, o miejsce w zdaniu, które niejednokrotnie przybiera postać muzycznej frazy. Wielbiciele Barnesa, którzy znają Zgiełk czasu tylko z wersji polskiej, dzielili się ze mną zaskoczeniem, że język tej książki jest dziwnie rzeczowy i „przezroczysty”, że przeczytali ją gładko, ale bez poczucia, iż obcują z arcydziełem. Narzekali, że tak mało w niej o muzyce Szostakowicza. Tymczasem język oryginału ani nie jest ani rzeczowy, ani tym bardziej przezroczysty. Mało w tej prozie o muzyce, bo ona sama jest muzyką: pełną aliteracji („four blasts of a factory siren in F sharp”), wewnętrznych rymów, posiekanych rytmów, zgrzytnięć, stuków, rozlewnych kantylen i ogłuszających wrzasków – zupełnie jak w twórczości radzieckiego kompozytora.

I tu dochodzimy do sedna. Zgiełk czasu odznacza się nie tylko muzycznością języka, ale też misterną, „symfoniczną” konstrukcją, w której Barnes odwołuje się bezustannie do liczby trzy. Piszę o tym obszerniej w tekście do „Tygodnika Powszechnego”: w tym miejscu wrócę raz jeszcze do motta, które niewątpliwie jest kluczem do zrozumienia całości. W oryginale brzmi ono: „One to hear / One to remember / And one to drink”. Jeden jest po to, żeby słuchać, drugi po to, żeby pamiętać, trzeci po to, by pić – dlatego Rosjanie piją wódkę zawsze we trzech. W przekładzie na polski motto wygląda tak: „Jednego, coby słyszeć / Jednego, coby pamiętać / I jednego, coby wypić”. Tę zaskakującą i dość pokraczną językowo formułę tłumaczka opatrzyła podpisem „tradycyjny toast”. W tekście angielskim widnieje tylko jedno słowo: „traditional”. Bo to nie jest żaden toast. To zwięzła wykładnia idei pijackiej trójcy, która kilka stron dalej znajdzie swoją personifikację w prologu na peronie dworcowym. Jak dyskutować z przekładem, w którym nawet motto jest przekłamane?

Gdyby zagonić mnie w kąt i przypomnieć, że od kilku lat zajmuję się prawie wyłącznie krytyką operową, powinnam spuścić uszy po sobie i poprzestać na błędach związanych z dziedziną muzyki. A tych ci jest w bród. Tylko kogo to obchodzi? Żyjemy w kraju, gdzie inteligencja nie tylko nie wstydzi się podstawowych braków w edukacji muzycznej, ale potrafi wręcz się nimi chlubić. Być może dlatego wydawnictwa rezygnują z konsultacji merytorycznej, upatrując w niej zbędną stratę czasu i pieniędzy. Tyle że Zgiełk czasu jest książką o kompozytorze, i to nie byle jakim. Póki żyję, póki i mnie nie pochłonie zgiełk czasu, będę protestować przeciwko tłumaczeniom, w których Szostakowicz „pierwszy raz został posadzony przed klawiszami”, jego kameralistykę interpretują tajemniczy „Borodinowie” i „muzycy z Juilliard School” (czyli odpowiednio Kwartet im. Borodina i Juilliard String Quartet), a „instrumenty dęte drewniane i dęte blaszane” (czyli drzewo i blacha) postanawiają, że będą grać głośniej „w czasie antraktu przed ślubem Katarzyny” (mowa o Lady Makbet mceńskiego powiatu; „entre’acte” oznacza w tym przypadku interludium orkiestrowe). Reszta uwag w przyszłości – jeśli kogoś interesuje drobiazgowa analiza przekładu.

Trzech potrzeba, żeby zdradzić prawdę

Ogniu, krocz ze mną

Trudno się dziwić artystom, że reagują na otaczającą ich rzeczywistość. Ostatnio z coraz większym zapałem, ba, nawet furią, czemu też się dziwić nie sposób. Inną miarą powinniśmy jednak oceniać twórców dzieł autonomicznych, inną – artystów reinterpretujących dzieło zastane. W 2009 roku, zachwyceni cudownie muzykalną inscenizacją Zagłady domu Usherów Glassa w TW-ON, zdecydowaliśmy się na precedens i nominowaliśmy Barbarę Wysocką do Paszportu Polityki w kategorii „Muzyka Poważna”. Reżyserka opuściła szranki z nagrodą. Po blisko dziesięciu latach pora na podsumowanie jej dokonań w teatrze operowym, które znajdą Państwo w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Ogniu, krocz ze mną

Pieśń ujdzie cało

W ostatnim dniu 2015 roku Sejm przyjął uchwałę o ustanowieniu Feliksa Nowowiejskiego patronem roku 2016. „Artysta zawsze stał po stronie polskości i polskiej kultury” – argumentowali posłowie. Poniekąd racja, choć sprawa była w rzeczywistości trochę bardziej skomplikowana. Rok Nowowiejskiego już minął: Sejm, zgodnie z arcypolskim zwyczajem, uczcił rocznicę śmierci kompozytora. My tam wolimy świętować równie okrągłą, za to bardziej okazałą, bo sto czterdziestą rocznicę jego narodzin, która przypada w 2017 roku. O tym, jak Nowowiejski żmudnie wykuwał swoją tożsamość, w krótkim eseju do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”, w ramach dodatku Król Wichrów – odpomniany. Dodatku wyjątkowo tym razem obszernego: gorąco zachęcam do lektury całości.

Pieśń ujdzie cało

Gdy rozum nie śpi

Mam kilkoro Czytelników, którzy w moich tekstach potrafią dostrzec nastroje, mimo że z uporem maniaka chowam się pod maską profesjonalisty. Wiedzą, że wszystko, co napisałam od początku istnienia tej strony, jest nieoczywistą, ale bardzo skrupulatną kroniką moich wzruszeń, zachwytów i rozczarowań. Bardzo takich Czytelników cenię: dzięki nim sięgam do kolejnych, oby niewyczerpanych pokładów energii, nadziei i odporności na ataki ze strony ludzi, którzy w krytykach widzą wyprane z uczuć indywidua, zabierające miejsca w teatrze prawdziwym operomanom i psujące im przyjemność z bezrefleksyjnego odbioru muzyki. A przecież ja i moi koledzy po fachu nie dlatego rozbieramy poszczególne takty na części pierwsze, żeby komuś złośliwie dokopać, tylko dlatego, że wykonanie poruszyło nas do głębi, na dobre albo na złe. O strachu, wstydzie, dumie i innych emocjach recenzenta – w felietonie we wrześniowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Ludzie kochają muzykę. Ta rzekomo najbardziej abstrakcyjna ze sztuk najdobitniej przemawia do naszych emocji. Łaskocze nas po neuronach, dudni nam we wnętrznościach, godzi prosto w serce. Przepełnia melomanów takim mnóstwem doznań, że często już w kilka minut po wyjściu z koncertu wylewają swe żale i zachwyty na portalach społecznościowych. Klikają serduszka na stronach teatrów i filharmonii, udostępniają zdjęcia ulubionych artystów – innymi słowy, robią wszystko, by jak najdłużej pozostać w stanie błogosławionej euforii albo nieco mniej błogosławionej furii, jeśli wykonanie z jakichś przyczyn nie przypadło im do gustu.

Jak ja im czasami zazdroszczę. Jestem krytykiem i czuję się nieraz jak zawistna stara panna, która zamiast cieszyć się cudzym szczęściem, szuka dziury w całym. Człowiek zakochany po uszy nie dostrzega żadnych wad w swoim wybrańcu. Krytyk dostrzec je musi. Meloman zwiedziony blichtrem jednego wykonania bezlitośnie zlekceważy inne, znacznie lepsze, choć z udziałem mniej atrakcyjnych muzyków. Krytyk te brzydkie kaczątka wskazuje palcem i stręczy niechętnym miłośnikom, którzy z reguły ani myślą porzucać swoje piękności.

Melomani się burzą i pomstują na przemądrzałych recenzentów. Ani się taki zachwyci, ani naprawdę przejmie, tylko wyjmie swoje szkiełko i zacznie załzawionym okiem rozbierać interpretację na części pierwsze. Będzie racjonalizował do upadłego, a tu przecież w grę wchodzą żywe emocje. Co kogo obchodzi, jak się powinna rozwiązać ta dominanta septymowa z sekstą? Panie krytyk, tu się cierpi albo zwija z rozkoszy, a nie analizuje. My chcemy „Habanery”, a nie smętnych wywodów, o czym naprawdę jest Carmen i dlaczego lepiej nie stylizować głównej bohaterki na wampa w czerwieni i blond peruce.

Ryszard Strauss dyryguje. Ok. 1900

A przecież taki krytyk też kocha. Też tęskni za dobrym wykonaniem i przeżywa katusze, kiedy ceniony artysta zawiedzie. Recenzent przypomina nie tyle zgorzkniałą starą pannę, ile doświadczoną kobietę po przejściach, która zastanowi się po trzykroć, zanim uwikła się w kolejny romans z niesprawdzoną koncepcją dzieła. Słucha rozumnie, żeby nie ulec fałszywym emocjom. Słucha bardzo uważnie, czasem do tego stopnia, że wychodzi z filharmonii słaniając się na nogach z wyczerpania. Po powrocie do domu wertuje mądre książki, zerka w partyturę, wraca do starych nagrań – żeby zyskać pewność, że nikogo nie skrzywdzi albo nie pochwali na wyrost.

Rozum już dopilnuje, żeby krytyk miał powody do strachu. Na przykład wówczas, kiedy zachwyci się nikomu nieznanym utworem albo artystą. A jeśli mimo wszystko wyjdzie na durnia? Bywa, że recenzent sam przestaje sobie wierzyć, kiedy przechodzi trudny okres w życiu – słuchanie kwartetów Haydna zdaje mu się wtedy co najmniej niestosowne, a próba oceny wykonania kwartetów Szostakowicza wpędza go w trzydniowy dół. Całkiem niedawno zbłaźniłam się na zupełnie innym polu i z przerażeniem dostrzegłam, że przywiązuję zbyt dużą wagę do sposobu, w jaki reżyserzy rozgrywają operowe sceny wstydu i upodlenia.

Niektórzy melomani, a niestety także i muzycy, mają nas za bandę złośliwych i wypranych z emocji arogantów, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, by komuś dokopać. A jeśli powiem, że więcej znam krytyków, którzy szlochają ukradkiem w chusteczkę na koncercie, niż autentycznie przejętych wykonaniem wielbicieli Panny X? Jeśli wyznam, że nadmiar zawartych w muzyce uczuć, które musimy racjonalnie przeanalizować, rzutuje często na nasze życie prywatne? Miłośnik pozachwyca się albo pozżyma kilka godzin, po czym wróci do innych zajęć. My z tym zachwytem i z tą złością poramy się nieraz długie tygodnie. Nie uszczęśliwiając tym bynajmniej naszych bliskich.

Ale mimo wszystko warto. Opublikowałam niedawno szalenie emocjonalną recenzję z pewnego przedstawienia, w której porównałam rzemiosło dyrygenta z najwspanialszymi dokonaniami Ryszarda Straussa, a w opisie słynnego fragmentu orkiestrowego uciekłam się do metafory na granicy szarży. Opublikowałam i pożałowałam, zwłaszcza tej metafory. Sumienie gryzło mnie aż do spotkania z tymże dyrygentem. Maestro popatrzył mi w oczy i powiedział: „wiesz, że akurat przed tym spektaklem poprosiłem wiolonczele, żeby rozkołysały ten motyw? A potem przeczytałem u ciebie o połamanym walcu. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Nikt oprócz ciebie. Nie masz pojęcia, jak jestem ci za to wdzięczny, bo trafiłaś w sedno”.

W życiu nie poczułam się tak doceniona. Rozum usnął twardym, zasłużonym snem. Obudził się Upiór. Gotów do pisania kolejnych przemądrzałych tekstów, w których emocje aż kipią.