„Ze wszystkich dzieciąt mojego natchnienia to jest mi najdroższe – bo przychodziło na świat najbardziej opornie” – wyznał ponoć Beethoven, rozmawiając o Fideliu ze swoim sekretarzem i późniejszym biografem Antonem Schindlerem. Sekretarz wielbił mistrza bezgranicznie i bez mrugnięcia okiem naginał rzeczywistość do wyidealizowanej wizji jego życia i twórczości. Pod koniec XX wieku uznany przez muzykologów za całkiem niewiarygodnego bajarza, ostatnio wraca do łask. Jeśli nawet zmyślał i przypisywał kompozytorowi wypowiedzi, które nigdy nie padły z jego ust, z reguły nadzwyczaj trafnie odczytywał jego niewysłowione intencje. Można więc przyjąć na wiarę, że Beethoven naprawdę kochał Fidelia, choć przerabiał go tyle razy, jakby miał go za najbardziej niewydarzony płód swojej wyobraźni. Bilans tych przeróbek jest zaiste imponujący: prawie dziesięć lat pracy, cztery uwertury, trzy wersje samej opery i trzech dłubiących przy tekście librecistów. Ostateczny rezultat wciąż budzi zastrzeżenia. Przeciwnicy Fidelia – których w Polsce sporo – zarzucają mu przede wszystkim niespójności dramaturgiczne i rażące dysproporcje między naiwnością libretta a głębią wizji muzycznej Beethovena, wychodzącej daleko poza ówczesną konwencję operową. Powiedzmy sobie szczerze: nawet ci, którzy Fidelia kochają, budzą się na dobre dopiero w połowie I aktu.
Za to jak się obudzą, to do końca siedzą na brzeżku fotela, a ekstatyczny finał mogą przypłacić stanem przedzawałowym. Pod jednym wszakże warunkiem: że usłyszą Fidelia w naprawdę znakomitym wykonaniu, o jakie nigdy nie było łatwo. Teraz bywa jeszcze trudniej, kiedy więc doszły mnie wieści, że Douglas Boyd ma zamiar przedstawić to dzieło w wersji półscenicznej na estradzie Philharmonie de Paris – z zestawem solistów, którzy w większości uczestniczyli w doskonale przyjętych przez krytykę spektaklach Garsington Opera w 2009 i 2014 roku – nie wahałam się ani chwili. Bardzo cenię nagrania wszystkich symfonii Beethovena z Manchester Camerata pod kierunkiem Boyda, wiele dobrego słyszałam o Peterze Mumfordzie, który po latach doświadczeń w dziedzinie reżyserii świateł zajął się także realizacją projekcji i gestu scenicznego, cieszyłam się na pierwsze spotkanie z Orchestre de chambre de Paris i chórem Accentus. Była to też moja pierwsza wizyta w nowej paryskiej sali koncertowej, od niedawna noszącej nazwę Grande Salle Pierre Boulez, której projektanci chlubią się innowacyjnymi rozwiązaniami akustycznymi, opracowanymi przez belgijską firmę Kahle Acoustics.
Próba przed paryskim wykonaniem Fidelia. Na pierwszym planie Andrew Foster-Williams (Pizarro), Orchestre de chambre de Paris dyryguje Douglas Boyd. Fot. Charles d’Hérouville.
Jej dążenie do pełni brzmienia połączonej z klarownością dźwięku sprawdza się doskonale w mniejszych wnętrzach, między innymi w sali koncertowej Arsonic w Mons, którą miałam przyjemność odwiedzić w marcu. W paryskiej Grande Salle akustyka płata jednak figle zarówno wykonawcom, jak publiczności. Orkiestrę było słychać świetnie i bardzo selektywnie, umiejscowiony za nią chór z trudem przebijał się przez fakturę instrumentalną, śpiewacy z przodu estrady walczyli ze studziennym pogłosem, wpadającym chwilami w echo. Na dodatek z początku nie wiedziałam, na czym się bardziej skupić – na niezbyt inwazyjnych, lecz niewnoszących wiele do sprawy projekcjach w głębi sceny, czy na zadaniach aktorskich powierzonych solistom przez Mumforda. Wybrałam to drugie i nie żałuję. Mumford po mistrzowsku operuje skrótem teatralnym – do dziś mam w oczach duet Leonory i Rocca z II aktu, w którym grozę kopania grobu dla Florestana oddano wyłącznie gestem pochylenia nad nieistniejącą dziurą w ziemi i pełnym udręki strzepywaniem wyimaginowanego brudu z rąk. Rozumiem finansową konieczność, leżącą u sedna wykonań półscenicznych. Sądzę, że na przyszłość wystarczy popracować ze śpiewakami. Impresje wizualne odwracają uwagę od samej muzyki – która w przypadku Beethovena niesie z sobą nieprawdopodobny potencjał dramatyczny.
Potencjał, który Douglas Boyd wykorzystał w pełni, z ogromnym pożytkiem dla dzieła. Pod jego batutą wszelkie rzekome „dziwności” tej partytury okazały się jej atutem. Idealnie dobrane tempa, detale wypieszczone z czułością godną kameralisty, mistrzowskie wyczucie czasu i ciszy – świadczą nie tylko o wrażliwości tego niezwykłego dyrygenta, ale też o nieodwracalnej zmianie w umysłach muzyków, zaprowadzonej przez ruch wykonawstwa historycznego. Wyjątkowość Fidelia w dużej mierze sprowadza się do zaskakiwania słuchacza: osobliwością akompaniamentu fagotu i rogów obbligato w łamiącej serce arii Leonory z I aktu, nietypowo dobraną tonacją w arii Florestana, szalonymi modulacjami w Adagio po ekstatycznym duecie cudem połączonych małżonków. Boyd dopilnował, żeby każdy z tych elementów zyskał walor retoryczny. Gdzie było trzeba, faktury łączył, w innych miejscach boleśnie je rozwarstwiał, jak choćby we wstępie do II aktu, przed recytatywem Florestana, stawiając akordy blachy w drastycznej opozycji do smyczków i złowieszczych trytonów w partii kotłów – podkreślając mocnym gestem dezintegrację świata więźnia, zamkniętego na wieczne zatracenie w lochu odciętym od światła i innych bodźców zmysłowych.
Tym większe rozczarowanie przyniósł chór, któremu nie udało się wybrzmieć w słynnym „O welche Lust!” w I akcie – bardziej z winy kaprysów akustyki niż niedbałości dyrygenta, o czym świadczą dwie znakomite solówki chórzystów w partiach więźniów: Pierre-Antoine’a Chaumiena i Virgile’a Ancely. Spośród solistów występujących w I akcie zdecydowanie wyróżnił się Stephen Richardson (Rocco), dysponujący miodopłynnym, zaskakująco świeżym w brzmieniu bas-barytonem. To jeden z tych śpiewaków, których z równą przyjemnością słucha się w Mozarcie, jak i w Verdim (nie bez przyczyny wcielał się w role Sarastra i Falstaffa) – wyśmienitych technicznie, z pięknie otwartą górą i dźwięcznym dołem, idealnie świadomych własnego warsztatu wokalnego. Niestety, znów zawiódł mnie Andrew Foster-Williams, tym razem po prostu źle obsadzony w partii Pizarra, która wymaga głosu „większego” i bardziej demonicznego w barwie. Nieźle spisał się Sam Furness, młodzieńczy i nieodparcie zabawny Joaquino. Jennifer France wzbudziła mieszane uczucia w partii Marzelliny – nieskazitelna technicznie, obdarzona jednak ostrym i zimnym głosem typowej subretki. Innych problemów w ocenie przysporzyła mi Rebecca von Lipinski (Leonora), śpiewaczka niezwykle inteligentna i obeznana z idiomem opery klasycznej, wrażliwa i muzykalna, ale – podobnie jak wiele innych sopranów lirycznych – na siłę wpychana w role wymagające głosu o znacznie większym wolumenie i bardziej „mięsistym” brzmieniu. Aria „Abscheulicher! Wo eilst du hin?”, słusznie nagrodzona oklaskami za siłę wyrazu, nie spełniła moich oczekiwań w kategoriach czysto wokalnych – choć w pełni zdaję sobie sprawę, że o dobrą Leonorę trudniej dziś niż o dobrego Florestana.
Scena ze spektaklu Fidelia w Garsington Opera (2014): Peter Wedd (Florestan), Rebecca von Lipinski (Leonora) i Stephen Richardson (Rocco). Fot. Mike Hoban.
I tu dochodzimy do sedna. Otóż w Paryżu dostałam Florestana bliskiego doskonałości. Ta partia z pozoru wymaga niemożliwego: połączenia głosu o walorach dramatycznych z narracją sugerującą, że mamy do czynienia z człowiekiem w agonii, zagłodzonym niemal na śmierć, dręczonym halucynacjami. Peter Wedd pogodził wszystkie te cechy z olśniewającą techniką i specyficzną barwą swojego tenoru. Początkowe „Gott!” z recytatywu w II akcie wyprowadził króciutkim crescendo na dźwięku G, w mgnieniu oka wybuchającym w skierowaną do Boga skargę. Frazę „Welch’ Dunkel hier” zaśpiewał już pianissimo, złamany rozpaczą. W arii, rozpoczynającej się w skrajnie niewygodnej dla głosu tonacji As-dur, przeszedł przez wszelkie odcienie nadziei, desperacji i płomiennej tęsknoty. Jeśli ktokolwiek uznał, że w końcowym odcinku poco allegro Wedda poniosły emocje, szybko zmienił zdanie, słysząc początkową frazę tercetu „Euch werde Lohn in besseren Welten” – intensywnością liryzmu przewyższającą najcelniejsze ujęcia dawnych mistrzów, z Ernstem Haefligerem na czele. A potem Wedd zmierzył się z duetem „O namenlose Freude”, w którym tenor zwykle nie nadąża za sopranem. Tym razem było na odwrót – Rebecca von Lipinski nie była w stanie ani przebić się przez fakturę orkiestrową, ani dorównać intensywnością żarliwemu jak ogień śpiewowi Florestana. Płynność legato i precyzja artykulacji szybkich przebiegów w tym fragmencie świadczą o mistrzowskim opanowaniu techniki wokalnej – zwłaszcza przy tak rozległym wolumenie, jakim w tej chwili dysponuje ten śpiewak.
Po ekstatycznym finale wybuchła owacja, z jaką od dawna nie miałam do czynienia, nie tylko na polskich estradach. Przymknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że czas zatacza koło: że Wedd dostaje za partnerkę Leonie Rysanek albo Christę Ludwig. Pomarzyć zawsze można. Na razie tylko cichutko przypomnę, że nasz paryski Florestan ma w repertuarze także Parsifala. I poczekam, aż któryś z dyrektorów oper weźmie to pod uwagę.