O jej rękę starali się najmożniejsi tego świata, między innymi król Hiszpanii Filip II Habsburg; Eryk Waza, późniejszy król Szwecji; oraz arcyksiążęta Austrii – Ferdynand I Habsburg i jego syn Karol Styryjski. Odmówiła wszystkim. Na dworze huczało od plotek, wrogowie nazywali ją „dziwką Europy”, tymczasem Elżbieta I konsekwentnie pielęgnowała swój status Królowej-Dziewicy, kobiety niepodległej żadnemu mężczyźnie, która dzięki temu mogła samodzielnie rządzić krajem. Trudniej było jej utrzymać opinię kobiety odpornej na porywy uczuć. Zawsze otaczała się faworytami, poczynając od Roberta Dudleya, „słodkiego Robina”, w którym zakochała się jeszcze w dzieciństwie, a którego przedwczesną śmierć opłakiwała tak długo i boleśnie, że dworzanie musieli wyważyć drzwi do jej komnaty. Fascynowali ją mężczyźni piękni, inteligentni i ambitni. Z biegiem lat coraz młodsi. W 1587 roku do grona swych faworytów przyjęła Roberta Devereux, hrabiego Essex, syna chrzestnego, a później pasierba Dudleya. Robert był zniewalająco przystojny i zepsuty do szpiku kości. Szeptał królowej do ucha nieszczere komplementy, tańczył z nią galiardę, grał po nocach z karty i w szachy, chcąc osłabić jej czujność i zyskać lepszą pozycję w bezwzględnej walce o władzę. W 1599, w samym środku irlandzkiej wojny przeciwko rządom Anglików, skłonił Elżbietę, żeby postawiła go na czele szesnastotysięcznej armii i powierzyła mu misję stłumienia rebelii. Zaprzepaścił kampanię, wdał się w zdradzieckie sojusze, a gdy uświadomił sobie swój błąd, było już za późno. Tym razem królowa nie wybaczyła. Pozbawiła go wszelkich przywilejów i ostatecznie wysłała pod katowski topór. Zmarła dwa lata po egzekucji swego ostatniego faworyta: otępiała, zobojętniała na świat, pogrążona w głębokiej depresji.
Tragiczną historię ich relacji – widzianą przez pryzmat psychoanalizy freudowskiej – opisał Lytton Strachey w swojej książce Elżbieta i Essex. To ona stała się głównym źródłem inspiracji dla Williama Plomera, librecisty opery Gloriana, największej porażki, jakiej Britten doświadczył za życia. Elżbieta II, córka Jerzego VI, została ogłoszona królową 7 lutego 1952 roku. Kilka tygodni później Britten i Peter Pears wybrali się na narty w towarzystwie Lorda Harewooda, ówczesnego dyrektora Covent Garden. Harewood, zachęcony niedawnym sukcesem Billy’ego Budda, podsunął kompozytorowi pomysł napisania opery z okazji planowanej na przyszły rok koronacji. Britten rzucił się w wir pracy. W maju 1953 roku, na kilka tygodni przed planowaną premierą, odtwórcy głównych partii – Pears w roli Esseksa i Joan Cross w partii Elżbiety – przedstawili parze królewskiej wybrane fragmenty przy akompaniamencie fortepianu, w londyńskiej rezydencji państwa Harewoodów. Śpiewacy już wówczas przeczuwali katastrofę. Cross była zszokowana całkowitym brakiem zainteresowania słuchaczy, skrywanym pod maską dworskiej etykiety. Pears od początku źle się czuł w partii Roberta – tak źle, że Britten rozważał ponoć przetransponowanie jej na głos basowy i zaangażowanie bułgarskiego śpiewaka Borisa Christowa. Spektakl przyjęto lodowato. Posypały się zarzuty, że twórcy obrazili królową samym wyborem tematu opery. Krytyka ganiła mielizny dramaturgiczne libretta oraz wtórność i pompatyczność muzyki. Gloriana została pominięta w nagraniu dzieł wszystkich Brittena pod batutą kompozytora. Wracała na scenę sporadycznie i często w pechowych okolicznościach. Szansę jej zaistnienia w obiegowym repertuarze dostrzeżono dopiero w 2013 roku, przy okazji obchodów stulecia urodzin Brittena i urządzonej w ich ramach nowej inscenizacji w Royal Opera House.
Scena z I aktu. Fot. Javier del Real.
Po sześćdziesięciu kilku latach od prapremiery większość zarzutów sprawia wrażenie bezprzedmiotowych. Ułomne rzekomo libretto zdumiewa rozmachem i głębią psychologiczną postaci. Partytura kryje prawdziwe perły – wspaniały monolog rozdartej między uczuciem a powinnością królowej, zakończony żarliwą modlitwą („Forgive and protect me, O God, my king, that I may rule and protect my people in peace”); brawurowe pastisze tańców dworskich w II akcie; łamiący serce duet protagonistów z aktu III, wkrótce po tym, jak Essex wdziera się do sypialni Elżbiety i zszokowany odkrywa jej wstydliwą starość. Główną oś dramatu wyznacza ten sam motyw, co w Peterze Grimesie i Billym Buddzie – miłości zakazanej, której obiektu należy się pozbyć albo go zniszczyć. Tyle że niemożliwe do spełnienia uczucie dotyka w tej operze królową: uosobienie powinności wobec państwa i narodu, istotę opatrznościową, której słabości nie wypadało ukazywać w dekadzie dźwigania kraju z powojennych zniszczeń. Gloriana musiała swoje odczekać. Kilka dni temu wkroczyła na scenę Teatro Real, pokonując kolejną barierę – niechęci Hiszpanów do władczyni odpowiedzialnej za klęskę Wielkiej Armady.
Szkocki reżyser David McVicar zorganizował przestrzeń wokół gigantycznego, ruchomego astrolabium, a właściwie sfery armilarnej – przyrządu, który w tej koncepcji zdaje się symbolizować nie tylko potęgę władzy sprawowanej przez Elżbietę, ale też jej ograniczenia. Nad imperium słońce nigdy nie zachodzi: toczy się bezustannie nad kolistą mapą świata zawłaszczonego przez królową i deptanego przez jej poddanych. Nie zachodzi, bo jest wewnątrz tej sfery uwięzione. Kręgi astrolabium obracają się wokół własnej osi i wychylają w różnych płaszczyznach, konstrukcja trzyma się jednak mocno. Całe zło – intrygi, kłamstwa, zdradzieckie podszepty – rodzą się na zewnątrz i przenikają bezlitośnie w głąb sfery. Scenografię Roberta Jonesa dopełniają kostiumy Brigitte Reiffenstuel, wyraźnie inspirowane malarstwem portretowym z epoki, przede wszystkim zaś mistrzowska reżyseria świateł (Adam Silverman), podkreślająca nie tyle splendor, ile gęstniejący mrok ostatnich lat rządów Królowej Gloriany. Gest sceniczny McVicar rozegrał z typowo brytyjską pieczołowitością, znalazłszy bardzo inteligentnego sojusznika w osobie Colma Seery’ego (choreografia), który zrobił swoje w scenach dworskiej maski i balu. Śpiewacy wywiązali się ze swych zadań aktorskich celująco, na czele z Anną Cateriną Antonacci (Elżbieta), która poruszała się po scenie z charakterystyczną sztywnością schorowanej, przytłoczonej wiekiem kobiety.
Anna Caterina Antonacci (Elżbieta I) i Leigh Melrose (Robert Cecil). Fot. Javier del Real.
Głos Antonacci nabrał pełni wyrazu dopiero pod koniec I aktu, niemniej jej barwny, pięknie starzejący się sopran idealnie pasował do roli przeznaczonej mu przez Brittena. Nieco mniej mnie przekonał Leonardo Capalbo w partii Roberta Devereux, dysponujący tenorem o nieszczególnie zapadającym w pamięć brzmieniu, chwilami zanadto rozwibrowanym i niezbyt pewnym intonacyjnie. W duecie z III aktu oboje wznieśli się jednak na wyżyny interpretacji, prowadząc swój dialog w dwóch odmiennych odcieniach rozpaczy – naładowanej strachem desperacji Esseksa i bolesnej rezygnacji królowej. Wspaniałe postacie drugoplanowe stworzyli Duncan Rock (Mountjoy), Leigh Melrose (Robert Cecil), Paula Murrihy (Frances), a zwłaszcza Sophie Bevan (Penelope), której przerażający krzyk po podpisaniu przez królową wyroku na Esseksa dźwięczy mi w uszach do dziś. Na osobną wzmiankę zasłużył Sam Furness w niewielkiej roli Ducha Maski – zaśpiewanej tenorem przywołującym na myśl skojarzenia z pierwszym odtwórcą tej partii, Williamem McAlpine’em. Rok temu Furness wcielił się na tej scenie w Nowicjusza z Billy’ego Budda, inną postać wykreowaną przez McAlpine’a. Ilekroć go słucham, mam wrażenie ciągłości pięknej tradycji wokalnej, kontynuowanej przez śpiewaka na tyle inteligentnego, żeby oprzeć się obowiązującym modom.
Anna Caterina Antonacci i Leonardo Capalbo (Robert Devereux). Fot. Javier del Real.
Prawdziwym objawieniem madryckiej premiery okazał się jednak dyrygent. Ivor Bolton poprowadził Glorianę zupełnie inaczej niż jego nieliczni poprzednicy. Zamiast uwypuklać zawarte w tej partyturze „elgaryzmy”, podkreślać jej patos i ostre kontury rytmiczne – sięgnął w głąb Brittenowskich inspiracji. I nagle wyszło na jaw, że wszystkie te madrygały, anthemy i pieśni lutniowe czemuś służą. Że kompozycja Brittena nie jest efektowną składanką pseudoelżbietańskich melodii, tylko głęboko przemyślanym, czasem ironicznym, czasem melancholijnym, niekiedy brutalnie dosadnym pastiszem. W tak zagranej pawanie zabrzmiało przeczucie nadchodzącej tragedii. W tak ujętej modlitwie Elżbiety pragnienie pokojowych rządów starło się z widmem bolesnej przeszłości. Tym dobitniej, że Bolton miał pod sobą czujnych, wrażliwych, reagujących na każde jego skinienie muzyków.
Owacja po premierze była zaskakująco powściągliwa. Dwa dni później – już w Warszawie – słuchałam transmisji z trzeciego spektaklu, przyjętego znacznie cieplej przez publiczność. „Zahukane dziecko”, jak nazywał Glorianę sam Britten, powoli wynurza się z zapomnienia. Oby znów go ktoś nie spłoszył.