Drodzy moi – nadszedł dla nas czas dziwny, który jedni przyjmują ze spokojem, inni wpadają w panikę, wszyscy zaś zgodnie przyznają, że z czymś takim nie mieli jeszcze w życiu do czynienia i trzeba, chcąc nie chcąc, przystosować się do nowej rzeczywistości. Wykorzystajmy ten czas z pożytkiem dla siebie i ogółu. Zamykane sukcesywnie na całym świecie instytucje udostępniają bezpłatnie swoje zasoby i zachęcają melomanów do korzystania z retransmisji swoich koncertów i przedstawień. Wciąż działają sklepy w internecie, gdzie można się zaopatrzyć w książki, płyty i materiały nutowe. Warto je odwiedzić – także po to, by wesprzeć zamierające w Polsce życie muzyczne i zagrożony byt ludzi zajmujących się kulturą. Prawie trzy miesiące temu, w nowej serii Heritage wydawnictwa płytowego Anaklasis, działającego pod auspicjami PWM, ukazała się prawdziwa perełka: wydane w 1962 roku nagranie Moniuszkowskiego Flisa, z udziałem najwybitniejszych polskich śpiewaków epoki, pod batutą niezrównanego w tym repertuarze Zdzisława Górzyńskiego. Krążek kosztuje niespełna 35 złotych i powinien być pozycją obowiązkową w kolekcji każdego miłośnika muzyki polskiej. Najłatwiej kupić go bezpośrednio na stronie wydawnictwa: https://pwm.com.pl/pl/sklep/publikacja/flis,stanislaw-moniuszko,22187,ksiegarnia.htm. Polecam gorąco, a na zachętę proponuję lekturę krótkiego omówienia, które ukazało się w książeczce dołączonej do płyty, której redakcją zajęła się Barbara Orzechowska-Berkowicz.
***
Nie spodobało się Moniuszce w Paryżu. Może był wymęczony przeszło miesięczną podróżą do Francji przez Niemcy, w której przeżył wiele artystycznych rozczarowań i został „należycie z pieniędzy obrany”. Może czuł się nieswojo w tętniącej życiem metropolii albo nie było go stać na czerpanie pełnymi garściami z jej uciech. Z pewnością też nie pomogły nieznośne w mieście upały. Zdegustowany Moniuszko dał upust swojej frustracji w liście do córki, pisząc w połowie czerwca 1858 roku, że paryskie teatry są „wspaniałe, ale bardzo nieczysto utrzymane. Kurytarze niewymownie szczupłe, zupełnie takie jak w lożach wileńskich. (…) Na zmianę dekoracyj świszczą tak przeraźliwie, jak na żelaznej kolei… Śpiewacy Wielkiej Opery najgorsi, za to Komicznej wyborni… balet w Warszawie lepszy. Orkiestra i chóry chociaż doskonałe, ale niższe od niemieckich. Dekoracje brudne, bo zużyte… Jednem słowem teatr wcale mnie nie zadowolnił i odkąd jestem w Paryżu, raz tylko dosiedziałem do końca sztuki”. Zapewne ze splotu wymienionych okoliczności wzięła się legenda, jakoby kompozytor zaszył się w hotelu przy rue de Gramont, pozamykał wszystkie okiennice, zaświecił kandelabry, rozłożył podróżne biurko i w cztery dni ukończył partyturę Flisa – swojej nowej opery z librettem Stanisława Bogusławskiego. Jeśli cokolwiek w Paryżu ukończył, to najwyżej ogólny szkic „nadwiślańskiej” jednoaktówki, o czym świadczy dobitnie jego późniejsza korespondencja z żoną, już po powrocie do Warszawy, kiedy skarżył się, że im więcej nad Flisem pracuje, „tem więcej go przybywa”.
Nie zmienia to jednak faktu, że dzieło nosi znamiona pośpiechu. Moniuszko chciał czym prędzej zdyskontować niedawny sukces Halki, zwłaszcza że generał Ignacy Abramowicz, przewodniczący Warszawskich Teatrów Rządowych, nosił się z zamiarem powierzenia mu stanowiska dyrygenta opery i niecierpliwie wyglądał kolejnych partytur. Najwięcej kłopotu przysporzyło Moniuszce samo libretto Flisa – mimo wdzięcznego tematu niespójne stylistycznie i w porównaniu z mistrzowsko skonstruowaną Halką Wolskiego dość nieporadne pod względem literackim. Stanisław – nieślubny syn Wojciecha Bogusławskiego – był niezłym komediopisarzem, słynącym z jowialnego poczucia humoru felietonistą i rzetelnym aktorem drugoplanowym, jego doświadczenia jako librecisty ograniczały się jednak do współpracy z Józefem Damse przy jego operze Kontrabandzista morski według Waltera Scotta. Kompozytor zatuszował wszakże mielizny narracyjne tekstu wdzięcznymi scenami chóralnymi, szeregiem melodyjnych, niejednokrotnie popisowych arii i sprawnie ułożonymi ansamblami, poprzedzając całość nastrojową, świetnie zinstrumentowaną uwerturą. Flis, który w założeniu miał być bezpretensjonalnym „obrazkiem ludowym” (na co zresztą wskazują odniesienia do wiejskich tańców w chórach „Ej, przybywaj, miły flisie” i „Płyną tratwy po Wiśle”), zdradza zaskakująco wiele pokrewieństw z operą włoską oraz twórczością Aubera, Meyerbeera i Halévy’ego – z którą Moniuszko zetknął się także podczas „nudnego” pobytu w Paryżu, gdzie teatr wcale go „nie zadowolnił”.
Jednoaktówka wzbudziła jednak zachwyt premierowej publiczności (24 września 1858) i spotkała się z dość przychylnym przyjęciem ówczesnej krytyki. W numerze 253 „Kuriera Warszawskiego” doniesiono, że „muzyka śliczna, niektóre numera powtórzono na żądanie, a ciągłe oklaski towarzyszyły aż do końca przedstawienia”. Do sukcesu z pewnością przyczynili się kompozytor za pulpitem dyrygenckim i świetnie dobrani soliści: Paulina Rivoli i Julian Dobrski, czyli nieszczęsna góralka i Jontek z niedawnej Halki, tym razem w partiach Zosi i Franka, oraz śpiewający aktor Alojzy Żółkowski w roli kłopotliwego Jakuba, fryzjera salonowego z Warszawy – wielki komik, „zjawisko wyjątkowe, nieprześcignione dotąd na żadnej scenie”, jak pisał o nim później Władysław Bogusławski.
Scena zbiorowa ze spektaklu Flisa 21 września 1956 roku, przygotowanego przez bydgoskie Studio Operowe. Fot. Jan Kiepuszewski
Flis gościł odtąd regularnie w polskich teatrach operowych, często łączony w parę z Verbum nobile. Dwa lata po zakończeniu II wojny światowej doczekał się serii plenerowych letnich przedstawień na trasie wodnej z Warszawy do Gdyni – w wykonaniu zespołu Opery Rzek Polskich, złożonej z muzyków Opery i Filharmonii Krakowskiej. Na deski teatru wrócił w 1949 roku, w Operze Poznańskiej. Ostatnią jak dotąd inscenizację przygotowała w 2003 roku Opera na Zamku w Szczecinie, zamykając tym samym listę dziesięciu powojennych wystawień dzieła, którym Moniuszko miał nadzieję do reszty „pozawracać głowy” swojej publiczności.
Archiwalne nagranie Flisa powstało najprawdopodobniej w 1961 roku i zasługuje na uwagę przede wszystkim jako bezcenne świadectwo kunsztu ówczesnych śpiewaków operowych.
W zakochaną Zosię wcieliła się Halina Słonicka, kresowianka z Czernian koło Kobrynia, która podjęła naukę w średniej szkole muzycznej po wygranej w konkursie Szukamy Młodych Talentów, zrezygnowawszy ze studiów na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej. Po roku trafiła pod skrzydła Magdaleny Halferowej, która poprowadziła ją aż do dyplomu w stołecznej PWSM. Słonicka pierwszy raz wyjechała za granicę z Zespołem Pieśni i Tańca Wojska Polskiego; w 1957 roku, jeszcze na studiach, dostała angaż w Teatrze Wielkim w Warszawie, po sukcesach na konkursach wokalnych w Moskwie i Vercelli. Była śpiewaczką niezwykle wszechstronną, obdarzoną ciepłym, przepięknym w barwie sopranem, którym władała z niezwykłą muzykalnością i wyczuciem stylu. W słynnej dumce „Ach, tyś może wśród tej burzy” zachwyca mistrzowskim legato, w duecie z Szóstakiem – nieskazitelną techniką koloraturową.
Halina Słonicka. Fot. Edward Hartwig
W partii Franka partneruje jej Bogdan Paprocki, być może najwybitniejszy tenor lirico-spinto w powojennej historii naszej opery. Debiutował jeszcze przed wojną, w kwartecie rewelersów, na wieczorze zorganizowanym w kwietniu 1939 roku przez podchorążych ze Szkoły Rezerwy w Zamościu. Lekcje śpiewu pobierał między innymi u Ignacego Dygasa, jednego z najlepszych polskich tenorów wagnerowskich. Karierę zawodową rozpoczął w Operze Śląskiej w Bytomiu, rolą Alfreda w Traviacie Verdiego (1946). W krótkim czasie zasłynął jako niezrównany wykonawca repertuaru Moniuszkowskiego – zwłaszcza partii Jontka oraz Stefana w Strasznym dworze. Co ciekawe, jako Franek wyszedł na scenę tylko raz w życiu: znów w Operze Śląskiej, niemal z marszu, wkrótce po udziale w nagraniu studyjnym Flisa. Śpiewał do późnych lat, imponując świetnie prowadzonym tenorem o charakterystycznej złocistej barwie i nieskazitelnej intonacji.
Fryzjer Jakub przemawia aksamitnym, melancholijnym barytonem Andrzeja Hiolskiego – głosem niezapomnianym, zaliczanym w poczet najpiękniejszych w swoim fachu, nie tylko w Polsce. Hiolski studiował śpiew w rodzinnym Lwowie, pod opieką Heleny Oleskiej i Adama Didura. Zadebiutował partią Janusza w Halce, jeszcze w czasie wojny, w krakowskim Teatrze Starym; później był solistą Opery w Bytomiu, przez wiele lat występował w Teatrze Wielkim w Warszawie. Przeszedł do historii jako fenomenalny Miecznik ze Strasznego dworu, przerażający Scarpia w Tosce i niedościgniony wzór postaci Rogera w operze Szymanowskiego. Ujmował niezwykłą kulturą śpiewu i mądrością interpretacji – zwłaszcza w repertuarze pieśniowym. Słynął z wszechstronności: jako jeden z nielicznych śpiewaków operowych tamtej epoki nie stronił od muzyki współczesnej, czemu zawdzięczamy między innymi jego wyśmienite kreacje w Pasji Łukaszowej i Diabłach z Loudun Pendereckiego.
W prawykonaniach obydwu tych utworów towarzyszył mu Bernard Ładysz, żywa legenda polskiej wokalistyki, rówieśnik Hiolskiego i przez wiele lat jego partner sceniczny na scenie warszawskiej, gdzie zapisał się w pamięci melomanów przede wszystkim jako wstrząsający Borys Godunow w operze Musorgskiego. Obdarzony niezwykle nośnym, ciemnym, a zarazem ciepłym w barwie bas-barytonem, we Flisie stworzył bardzo przekonującą postać starego wiarusa Szóstaka, zwłaszcza w pysznym duecie z Jakubem („Sługa pański, gdzie tak śpiesznie? – Jestem fryzjer salonowy”).
Na osobną wzmiankę zasługuje Antoni Majak, odtwórca partii rybaka Antoniego. Ten niesłusznie dziś zapomniany bas debiutował jako solista Opery Warszawskiej jeszcze przed wojną, od początku lat 1950. z powodzeniem reżyserował przedstawienia operowe w najlepszych teatrach w Polsce, przez krótki czas był też dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi. Najstarsi bywalcy Opery Śląskiej z łezką w oku wspominają jego występy w Sprzedanej narzeczonej Smetany – w roli Kecala, która wymaga nie tylko świetnego warsztatu wokalnego, ale też sporych umiejętności aktorskich i poczucia humoru.
Obsadę Flisa dopełnia Zdzisław Nikodem w niewielkiej partii Feliksa – znakomity tenor leggiero, solista Teatru Wielkiego w Warszawie od 1957 roku, związany także z Warszawską Operą Kameralną od początku istnienia tej sceny.
Całość – z orkiestrą i chórem Filharmonii Narodowej – poprowadził Zdzisław Górzyński, który w dziejach polskiej fonografii być może najcelniej potrafił uchwycić idiom Moniuszkowskiej opery. Pochodził z rodziny żydowskiej o bogatych tradycjach muzycznych: jego ojciec Józef Grünberg był skrzypkiem w orkiestrze Johanna Straussa syna. Górzyński studiował dyrygenturę u Franza Schalka, późniejszego dyrektora wiedeńskiej Staatsoper. Czuł się równie swobodnie w żelaznym repertuarze operowym, jak w operetkach Lehára i Offenbacha. Jego interpretacje były pełne wewnętrznego napięcia, cudownie zniuansowane pod względem dynamicznym i agogicznym, idealnie wyważone w proporcjach między sceną a kanałem orkiestrowym. Pulsowały jak żywy organizm. Halka pod batutą Górzyńskiego, nagrana tylko we fragmentach w 1965 roku, z doborową stawką solistów i zespołami Teatru Wielkiego w Warszawie, do dziś nie ma sobie równych. Jego Flisa trudno z czymkolwiek porównywać.
A szkoda, bo jak niechętnie przyznał Zdzisław Jachimecki, „muzyka ta jednak ma swoje zalety”. W interpretacji Górzyńskiego ujawniły się w całej pełni.