Dzikie zwierzę teatralne

Tak sobie pomyślałam, że potrzebują dziś Państwo otuchy. Najnowszy odcinek Atlasu poświęcę więc śpiewakowi, którego najwierniejsi z moich Czytelników z pewnością nie zapomnieli. A jeśli ktoś dopiero niedawno zbłądził w te zakamarki sieci, bez trudu znajdzie o nim informacje gdzie indziej. Przynajmniej podstawowe, bo nawet najgorliwsi badacze nie potrafią jednoznacznie rozstrzygnąć, czy Fiodor Szalapin był przeciwnikiem, czy jednak zwolennikiem władzy radzieckiej, oraz ile i z kim napłodził nieślubnych dzieci: bo oficjalnie miał ich dziewięcioro. Kinomani być może nie zdają sobie sprawy, że zmarły w 1992 roku Feodor Chaliapin Jr. – znany między innymi z Wewnętrznego kręgu Andrieja Konczałowskiego oraz z Imienia róży Jean-Jacquesa Annauda – był ostatnim synem z pierwszego małżeństwa „największego śpiewaka operowego”, z jakim kiedykolwiek pracował Arturo Toscanini.

O jego sztuce wokalnej i majestatycznym, głębokim, rozmigotanym jak tęcza rosyjskim basie napisano całe tomy. Niezwykłym kunsztem aktorskim Szalapina zachwycał się sam Konstanty Stanisławski, twórca systemu opartego na realizmie psychologicznym postaci, angażującego w grę cały organizm aktora, czerpiącego z bogactwa jego osobistych wspomnień i przeżyć wewnętrznych. Kiedy Szalapin interpretował scenę śmierci Borysa Godunowa, widzom londyńskiej Covent Garden jeżyły się włosy na głowie. Kiedy śpiewał Mefistofelesa w Fauście Gounoda, słuchacze truchleli ze strachu, jakby mieli do czynienia ze złem wcielonym, z diabłem prawdziwym, z bezlitosną, żądną krwi dziką bestią. Artur Rubinstein wspominał w swoich Młodych latach, że gdy „w przyćmionym, niebieskawym świetle wyłaniał się z niszy pośrodku muru, pozornie nagi i z domalowaną muskulaturą, by na swój niezrównany sposób zaintonować długi Prolog, publiczność szalała” (tym razem chodziło o innego Mefistofelesa, z opery Boita).

Nikołaj Bogdanow-Bielski, portret Szalapina, 1915

O tym, co działo się po przedstawieniach z udziałem Szalapina, Rubinstein pisał z nie mniejszą swadą: „Jego tryumfy czciliśmy w sposób tradycyjny. Przyjaciel śpiewaka miał szczególny dryg do wynajdywania atrakcyjnych kobiet w stosownym momencie i dzięki temu stał się nad wyraz użyteczny. Tej nocy udało mu się sprowadzić cztery urocze stworzenia ze środowiska teatralnego. Bohater wieczoru, wzmocniwszy się kilkoma wódkami, zapragnął wszystkich czterech dla siebie, ostatecznie jednak poprzestał na dwóch, resztę pozostawiając dla nas. Ta skromna orgia stała się pierwowzorem naszego codziennego programu i wyznać muszę, że była naprawdę cudowna”.

Nawet pod „Artuszą” nogi się jednak ugięły, kiedy Fiedia zaprosił go w rewanżu do Rosji: „dopiero tam będziesz się mógł naprawdę dobrze zabawić!”. Rubinstein – o ile historykom wiadomo – nigdy nie skorzystał z wielkodusznej propozycji Szalapina. Być może nawet nie żałował, bo śpiewak, który wiedział „gdzie pójść do łóżka, a potem nawet spać”, przytłaczał siłą osobowości największe sławy i umysły swojej szalonej epoki. Mało kto potrafił zachować przy nim tak zimną krew i takie poczucie humoru, jak jego impresario Sol Hurok – właściwie Sołomon Izrailewicz Gurkow, żydowski emigrant z rejonu pogarskiego przy granicy z Ukrainą – który w 1921 roku, podczas pierwszego po wojnie tournée Szalapina po Stanach Zjednoczonych, występował także w roli jego tłumacza. Śpiewak, oblężony przez reporterów na Ellis Island, rozpoczął dramatyczną perorę o swym nędznym dzieciństwie we wsi pod Kazaniem. Tańczył, stroił miny, gestykulował zawzięcie. Opowiadał o przymierających głodem wujach i ciotkach, o upodlonym ojcu i sponiewieranej matce, o własnym upokorzeniu i niekończącej się udręce Mateczki Rosji. Kwadrans później, kiedy wreszcie zamilkł, Huron skwitował jego przemowę jednym zdaniem: „Szalapin mówi, że Ameryka jest wspaniałym krajem”.

Szalapin z kamerą na pokładzie transatlantyku, 1929

Spośród tysięcy anegdot, jakie krążyły o życiu, karierze i innych przypadkach Fiodora Szalapina, szczególnie ulubiłam sobie opowieść o trasie koncertowej po Japonii w 1936 roku, kiedy śpiewaka dopadł nieznośny ból zębów. Szef kuchni w tokijskim hotelu Imperial zrozumiał powagę sytuacji i postanowił wymyślić danie, które nie tylko zadowoli rosyjskie podniebienie artysty, ale też dosłownie rozpłynie się ustach i da się się przełknąć bez gryzienia. Potrawa, którą dziś można zamówić w tym samym hotelu za równowartość mniej więcej dwustu złotych, przeszła do historii pod nazwą Chaliapin Steak. Dopiero niedawno sobie uświadomiłam, że u mnie w domu przyrządzano wołowinę według podobnego przepisu, którym podzielę się z Państwem przed nadchodzącą Wielkanocą. Otóż bierzemy ładny kawałek ligawy, kroimy w poprzek włókien na grubość centymetra, po czym delikatnie rozbijamy tłuczkiem po obu stronach, najlepiej przez papier pergaminowy lub folię. Następnie bardzo ostrym nożem nacinamy stek na krzyż, w odstępach półcentymetrowych, i pokrywamy z wierzchu drobno posiekaną cebulą. Odstawiamy na godzinę w chłodne miejsce. Mniej więcej podobną ilość posiekanej cebuli szklimy powolutku na maśle, doprawiając pod koniec solą i pieprzem. Z zamarynowanej wołowiny ostrożnie usuwamy surową cebulę, dokładnie osuszamy mięso ręcznikiem papierowym, solimy, pieprzymy i smażymy po obu stronach na rumiano na umiarkowanie rozgrzanej oliwie. Zdejmujemy stek z patelni, tłuszcz z mięsnym sokiem doprawiamy po japońsku łyżeczką sosu sojowego i mieszamy z przesmażoną cebulą. Stek podajemy z cebulką na wierzchu, z ziemniakami i sałatą lub jarzynką: gotowaną marchewką, szparagami albo zieloną fasolką.

Kiedyś opowiem Państwu więcej: o Szalapinie, o jego kobietach, pamiętnych rolach i nieprawdopodobnym aktorstwie. Na zakończenie – żeby Czytelnicy zanadto się nie rozmarzyli – przypomnę obsadę niedoszłego Don Giovanniego na festiwalu w Salzburgu w 1914 roku. Donnę Annę miała wówczas zaśpiewać Lilli Lehmann, Johanna Gadski wykonać partię Elwiry; Geraldine Farrar wcielić się w rolę Zerliny, Antonio Scotti – w tytułowego rozpustnika, John McCormack w Don Ottavia, Fiodor Szalapin – stworzyć pamiętną postać Leporella. Orkiestrą wiedeńskich filharmoników miał zadyrygować wielki Karl Muck. Ambitne plany pokrzyżował wybuch Wielkiej Wojny, która skończyła się dopiero w listopadzie 1918 roku, rozejmem Niemiec z państwami ententy, podpisanym w przygotowanej przez Francuzów salonce pociągu, w głębi lasu Compiègne. Historycy opery przywołują tamtą obsadę jako cud, który już nigdy potem się nie ziścił. Ja przypominam ją po to, żeby uzmysłowić moim Czytelnikom, że opera jest niezniszczalna. Wstaje od lat jak Feniks z popiołów – gdzie indziej, w innej obsadzie, skupiona na odmiennych problemach, ale wciąż żywa, barwna i piękna. Poczekajmy cierpliwie: kiedyś znów się odrodzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *