Muzycy w trybach historii

Trochę się dziwnie zrobiło. Bo pisałam ten felieton w środku lata, kiedy przez Warszawę toczyła się kolejna fala tropikalnych upałów, a ja – nie mogąc zebrać myśli – oddawałam się ulubionemu w takich sytuacjach zajęciu, czyli szperaniu w czeluściach YouTube. Trafiłam na coś bardzo dziwnego, co skłoniło mnie do dalszych poszukiwań, których wynikami podzieliłam się na Facebooku. I się zaczęło. Teraz ten drobiazg – opublikowany w październikowym numerze „Muzyki w Mieście” – zrobił się przewrotnie na czasie, bo wpadliśmy w kolejny wiraż historii i jeszcze nie wiadomo, co nas czeka za tym zakrętem. Życzyłabym sobie i wszystkim melomanom, żeby politycy nie okazali nagłego zainteresowania muzyką, która od tylu kadencji obchodziła ich nie więcej niż zeszłoroczny śnieg. I niech tak już lepiej zostanie. Będzie można spokojnie robić swoje.

***

Mówią, żeby polityki nie łączyć z muzyką. Ani w ogóle z żadną z dziedzin twórczości. Każą wyzbyć się wszelkich uprzedzeń i słuchać Wagnera z czystą głową. Czytać Głód Hamsuna i zapomnieć, że w 1943 roku pisarz – w dowód podziwu dla Goebbelsa – oddał mu swój medal dołączony do Nagrody Nobla. Docenić rzemiosło malarskie Isaaka Brodskiego i puścić w niepamięć, że był wiernym i pokornym wobec założeń socrealizmu portrecistą Lenina. Doradzają też, żeby nie łączyć polityki ze sportem, z działalnością społeczną, zwłaszcza zaś z życiem osobistym. A jednak to robią. Piszą o tym znakomite książki, jak Danuta Gwizdalanka, która lekkim piórem i z dogłębną znajomością tematu analizuje związki twórczości muzycznej z władzą i polityką. Organizują na ten temat konferencje naukowe i zajęcia uniwersyteckie, za które studenci mogą uzyskać całkiem pokaźną liczbę punktów ETCS.

Staram się tym problemem nie zajmować we własnej pracy, ale i tak co rusz mnie dopada. Wyziera zza węgła całkiem niespodziewanie, z reguły podczas długich i mozolnych seansów surfowania w sieci, kiedy szukam nagrań zapomnianych śpiewaków, których sylwetki – wraz z analizą warsztatu wokalnego – zamieszczam od czasu do czasu na swoim blogu. Ostatnio, zupełnie przez przypadek, trafiłam na olśniewające interpretacje „Una furtiva lagrima” z Napoju miłosnego i romansu Nadira z Poławiaczy pereł przez włoskiego artystę, którego nazwisko nie mówiło mi kompletnie nic. Dziwny, niespotykany w dzisiejszej operze głos, piękny tenore leggero, a może nawet contraltino, świetne wyczucie stylu, idealnie dobrana ornamentyka. Zajrzałam w komentarze pod filmami na YouTube. Poza garścią żarliwych zachwytów – żadnych informacji. Niezrażona pierwszą porażką, rzuciłam się do blogów zagranicznych kolegów po fachu, którzy w tropieniu zaginionych śpiewaków mają znacznie więcej doświadczenia ode mnie.

Palazzo Braschi w Rzymie, plakat nawołujący do głosowania na Narodową Partię Faszystowską, rok 1934. Fot. z archiwum Museo di Roma

I poczułam się jak Ijon Tichy z opowiadania Stanisława Lema. Nic. Nic. Nic. Ciągle nic. Nic. Myślałam, że coś, ale jednak nic. Chyba że za cokolwiek uznać notkę: „Włoski tenor z lat dwudziestych i trzydziestych. Ostatnie znane nagranie pochodzi z 1943 roku. Szczegóły życia nieznane”. Szukałam dalej. Wreszcie trafiłam na stronę poświęconą muzyce włoskiej okresu międzywojennego. Kłopot w tym, że założoną przez rosyjskiego neofaszystę, więc czym prędzej z niej uciekłam. Zanim to jednak zrobiłam, zdążyłam się dowiedzieć, że poszukiwany przeze mnie śpiewak był jednym z ulubionych artystów Mussoliniego. I że prócz arii z ulubionych oper, tang apaszowskich, fokstrotów i piosenek neapolitańskich z upodobaniem nagrywał włoskie pieśni faszystowskie. Między innymi Faccetta nera w rzymskim dialekcie romanesco, o czarnej twarzyczce pewnej Etiopki, która ma nie tracić nadziei, bo już wkrótce odzyska wolność i zostanie prawdziwą Rzymianką. Kiedy w pierwszym komentarzu pod linkiem do nagrania przeczytałam „MSI dux nobis”, przeszły mi ciarki po krzyżu.

W niczym to jednak nie zmieniło mojej opinii o dwóch wspomnianych ariach, które wydobyłam z niezmierzonych czeluści YouTube’a. Podzieliłam się nawet swoim odkryciem na Facebooku, lojalnie uprzedzając ewentualnych odbiorców, z kim mają do czynienia. Post wzbudził spore zainteresowanie, został nawet udostępniony przez pewną krytyczkę z Holandii. I stało się coś dziwnego. Niektórzy z komentatorów, zamiast wsłuchać się w interpretację, z miejsca spisali ją na straty, tłumacząc jej odrzucenie niechlubną przeszłością śpiewaka. Dodajmy – tyleż niechlubną, co wciąż tajemniczą, bo nawet rosyjski neofaszysta nie dokopał się do podstawowych informacji biograficznych, włącznie z datą urodzenia i datą śmierci, nie wspominając już o okolicznościach zgonu.

Trudno się dziwić emocjonalnym reakcjom internautów. Sama miałam wątpliwości, czy opublikować na swoim blogu szkic o Gunnarze Graarudzie, jednym z najwspanialszych lirycznych Tristanów w dziejach wykonań tego utworu, przyćmionym w Bayreuth przez wschodzącą gwiazdę Lauritza Melchiora, później zaś prawie całkowicie wymazanym z pamięci melomanów, przede wszystkim za to, że był aktywnym członkiem NSDAP. Rozumiem niechęć do Alfreda Cortota, który piastował urząd komisarza do spraw sztuk pięknych w Conceil National przy rządzie Vichy i w czasie okupacji grał za pieniądze nazistów. Kiedy jednak słyszę, jak akompaniował Gérardowi Souzay w Schumannowskiej Dichterliebe, wzruszenie odbiera mi mowę. Wciąż się waham, czy pisać na swoim blogu o sztuce Siergieja Lemieszewa, bodaj najwspanialszego Leńskiego wszech czasów, śpiewaka niezwykle wszechstronnego, który był nie tylko bożyszczem tłumów, ale też trzykrotnym laureatem Orderu Lenina, Nagrody Stalinowskiej oraz tytułu Ludowego Artysty ZSRR. Bo skoro nawet w polskiej Wikipedii nie ma o nim wzmianki, to może lepiej nie wyrywać się przed szereg?

Ale pewnie się wyrwę. Przemogę niechęć i wątpliwości. Zwłaszcza po lekturze wypowiedzi całkiem współczesnych muzyków, starych i młodych, dzielących się swoimi poglądami z czytelnikami gazet i wirtualnymi znajomymi na portalach społecznościowych. Nie życzę im losu nieżyjących poprzedników, których sztuka dała się zetrzeć w pył w trybach nieubłaganej machiny historii. Oby za pół wieku oceniano wyłącznie ich rzemiosło.

11 komentarzy

  1. Piotr Kamiński

    Pisz oczywiście o Lemieszewie, a nawet o Neleppie – który byl z kolei największym Hermanem, a splamił się znacznie gorzej…

        • Kto? Nelepp, Ogrenicz czy Lemieszew, bo już się pogubiłam…? Co do Lemieszewa, jest takie nagranie z lat 50., po rosyjsku, w świetnym przekładzie. Na „Gorieli zwiozdy” dostaję dreszczy, na „usłyszał ja szelest odieżdży” łzy mi stają w oczach, a potem już poszło… Efekt murowany, jak z psem Pawłowa.

          • Piotr Kamiński

            To był akurat Ogrenicz. Zawsze wolę dobre śpiewanie w przekładzie od złego w oryginale. To paraliżuje najlepszych, niektórym wręcz głos odbiera…

            • Kan

              Zgoda. Pan najlepiej wie, ile trudu śpiewaka i korepetytora kosztuje znośne opanowanie obcej wymowy, a i tak często jest coś nie tak.
              Do wymienionych przez Pana może warto jeszcze dodać Marka Reizena. Jest archiwalne nagranie filmowe, gdzie Reizen śpiewa arię Gremina w wieku 90 lat!

  2. Kan

    Горели звезды…
    Благоухала ночь…
    Дверь тихо отворилась,
    услышал я шелест одежды…
    Вошла она
    и на грудь мне упала…
    О сладкие воспоминанья!
    О где вы, ласки,
    объятья, страстные лобзанья!..
    Как легкий сон вдруг быстро все исчезло…
    Мой час настал, да!
    И должен я погибнуть,
    И должен я погибнуть…
    Но никогда я так не жаждал жизни,
    не жаждал жизни!..

    Ta naturalność śpiewu Lemieszewa! I bez typowego wówczas, a i teraz nierzadko też, duszerazdiratielstwa. A przy tym ze słowiańskich języków chyba rosyjski eufonicznie jest najbliższy włoskiemu.

    A swoją drogą zdolny był ten Lemieszew: trzy Ordery Lenina, Nagroda Stalinowska (prawda, za rolę filmową – 100 tys. rubli i bezpłatna komunikacja), a do tego pięć żon.
    Miał odmówić? Wtedy można było tylko „odmówić przyjęcia” Nobla, jak Pasternak. Kobietom też nie mógł odmówić, bo był przystojniacha.
    Szostakowicz zapisał się do partii wtedy, kiedy już nie musiał, ale guzik mnie to obchodzi, kiedy słucham jego II Tria albo Kwartetów. Symfonie nie wszystkie musiały powstać, no ale są.
    Historia zresztą już zrobiła swoje, komunizm upadł, a muzyka Szostakowicza i sztuka Lemieszewa żyją, chociaż ta ostatnia w bardzo ograniczonym zakresie, więc chwała pani Dorocie, że przypomina.

    Przyłączam się do najserdeczniejszych życzeń „żeby politycy nie okazali nagłego zainteresowania muzyką”! Na szczęście Konkurs Chopinowski jest raz na pięć lat, więc dopiero wtedy dowiemy się czegoś nowego o „armatach ukrytych w kwiatach”.

    • A jak przedziwną urodę miała ta pierwsza żona! Radzę poszukać, są gdzieś w sieci zdjęcia.
      Co do Szostakowicza, naprawdę wolę się nie zastanawiać, czy musiał. Tamtej sytuacji i zakorzenionego w tym człowieku lęku chyba nigdy nie zrozumiemy. I dobrze nam tak.
      W tym roku szczęśliwie obyło się bez armat. A za Konkursem już tęskno.

      • Kan

        „W tym roku szczęśliwie obyło się bez armat.”
        Ranyboskie, czy to znaczy, że Upiór śmiał śmieć nie słuchać Najwyższego Przemówienia o tym, że to wrogowie Polski nazwali muzykę Chopina armatami ukrytymi w kwiatach!!!? Armatni lapsus z poprzedniego Konkursu („w krzakach”) był przynajmniej śmieszny. Upiór pewnie wtedy gonił z Gońcem.

        Jeszcze o Lemieszewie. Tutaj o rodzinnnych sporach spadkowych (wielkie mieszkanie w centrum Moskwy wraz ze zbiorami!). Jak zwykle, trudno zrozumieć, co ma być czyje. Zgoda zapanowała tylko przy konkluzji prowadzącego program, że Lemieszew jest „nasz”. Ale są ciekawe zdjęcia i ponumerowane żony. O czwartej (staż małżeński też 4 lata: „po prostu się rozeszliśmy”) córka mówi, że mużyki rwali mamu na czasti. No i są fragmenty filmowe jego chyba najsłynniejszego numeru, czyli arii Leńskiego. Okazuje się też, że to Bolszoj zrezygnował z Lemieszewa, czyli nic nowego.
        https://www.youtube.com/watch?v=6ITyMHtZ2LQ

  3. schwarzerpeter

    No, coz. Kto powiedzial, ze wielki artysta musi byc wielkim czlowiekiem?
    To samo odnosi sie do naukowcow. Na przyklad Philipp Lenard, Fritz Haber – liste mozna ciagnac.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *