Tragedia intymna

Mencz tracht, got lacht, człek obmyśla, bóg się śmieje – głosi stare przysłowie w jidysz, przywoływane nie tylko przez rabinów, Tewje Mleczarza i Woody’ego Allena. Mnie też było trochę do śmiechu, kiedy w 2019 roku, po premierze Złota Renu, snuliśmy śmiałe plany muzyczne i towarzyskie na następne sezony w Longborough. Nie spodziewałam się jednak, że siła wyższa aż tak okrutnie z nas zadrwi. Rok później świat się zatrzymał. W 2021 losy premiery Walkirii ważyły się do ostatniej chwili. Ku wielkiej radości organizatorów i wielbicieli dyrygenckiego rzemiosła Anthony’ego Negusa opóźnione przedsięwzięcie doszło do skutku, ale w całkiem innym kształcie, niż pierwotnie zakładano: z udziałem niespełna trzydzieściorga instrumentalistów, z czterokrotnie pomniejszonym kwintetem w maskach na scenie i pozostałymi muzykami w głębokim kanale orkiestrowym, bez tub wagnerowskich, z jedną harfą w miejsce zwyczajowych sześciu i ledwie czteroosobową grupą drzewa. Reżyserka Amy Lane musiała zredukować swoją koncepcję do opracowania zadań aktorskich dla solistów, zmuszonych do przestrzegania dystansu fizycznego, kluczących między pulpitami kwintetu, poruszających się po kilku zastępujących scenografię podestach.

Wszystko to przed maleńką, a i tak przetrzebioną widownią, na której z przyczyn oczywistych zabrakło gości spoza Wielkiej Brytanii, mnie nie wyłączając. Na szczęście czwarte spośród siedmiu czerwcowych wykonań Walkirii zostało w całości zarejestrowane i po raz pierwszy w historii LFO umieszczone na platformie YouTube. Każdy, kto ciekaw, może się sam z nim zapoznać: nagranie, opublikowane 26 sierpnia, pozostanie w wolnym dostępie przez okrągłe pół roku.

Długo nie mogłam się zdecydować na wirtualną wyprawę do Longborough. Nie tylko z żalu po chwilowej utracie mojego wagnerowskiego raju. To nie jest miejsce dla miłośników potężnych brzmień orkiestrowych ani śpiewu, którego jakość mierzy się w decybelach. Nie znajdą tu szczęścia melomani, dla których geniusz Wagnera zasadza się tylko w muzyce, a nie w potencjale dramaturgicznym opowiadanych przez niego historii. Zaskakująca siła przedstawień z Longborough tkwi także w intymności przeżycia teatralnego, w bliskim kontakcie odbiorcy ze sceną. Miałam poważne obawy, że w przypadku Walkirii – kto wie, czy nie najbardziej „ludzkiej” opery Wagnera – zabraknie mi tego właśnie elementu.

Sarah Marie Kramer (Zyglinda) i Peter Wedd (Zygmunt). Fot. Jorge Lizalde

Walkiria jest przy tym dojmująco tragiczna. To w tej części Ringu Wotan utraci poczucie sprawczej boskości, skrzywdzi ukochaną córkę, poświęci życie własnego syna – i zacznie sobie uświadamiać, że okaleczenie świętego jesionu pociągnęło za sobą lawinę, której nikt, nawet on, nie powstrzyma. To w Walkirii pojawi się wstrząsający obraz małżeństwa bez miłości: związku Zyglindy z Hundingiem, dwojga niekochających i niekochanych. To w przerwie między pierwszym a drugim aktem, w czułej wyobraźni widzów, rozegra się najkrótszy i najboleśniejszy romans wszech czasów, za który odnalezione po latach rodzeństwo zapłaci najwyższą cenę. Zygmunt w drugim akcie zginie z ręki Hundinga, Zyglinda zniknie w połowie trzeciego, unosząc w łonie owoc jedynej w ich życiu chwili bliskości. O jej śmierci podczas porodu dowiemy się dopiero z Zygfryda.

Żeby dać przekonującą interpretację Walkirii, potrzeba artysty, który ma zaufanie do tej historii i niewyczerpane pokłady współczucia dla wszystkich jej bohaterów. Nie miałam wątpliwości, że Wagnerowskie arcydzieło znajdzie w osobie Negusa odtwórcę idealnego. Obawiałam się jednak, że z tak drastycznie okrojonym zespołem dyrygent nie osiągnie zamierzonego efektu. Moje obawy okazały się płonne. Negus wziął na pulpit partyturę zorkiestrowaną przez Francisa Griffina, specjalizującego się od lat w tego typu „redukcjach”, na które w Wielkiej Brytanii – kraju wiejskich oper i ambitnych przedsięwzięć kameralnych – zawsze było ogromne zapotrzebowanie. Pół roku przed pandemią sama słyszałam opracowaną na podobny skład wersję I aktu Walkirii, ze szkockim zespołem Mahler Players. W porównaniu z ujęciem Matthew Kinga i Petera Longwortha wersja Griffina jest jednak przejrzystsza, bardziej skupiona na detalach zawiłej faktury, skuteczniejsza w rekonstruowaniu rozcieńczonych współbrzmień zaskakującymi nieraz środkami. Negus potraktował ją w sposób skrajnie introspektywny, odwołując się między innymi do tradycji wykonań Reginalda Goodalla, który zawsze dbał o wyraziste eksponowanie motywów i łączących je powiązań harmonicznych, opierając się pokusie kształtowania narracji z naciskiem na spektakularne sekwencje melodyczne. Takie podejście daje o sobie znać już w słynnej burzy z prologu: muzyczna nawałnica przetacza się u Negusa w osadzonym tempie, bez gwałtownych kontrastów dynamicznych, z grozą potęgowaną napięciem między nieustępliwym tremolo w skrzypcach i altówkach a wędrującą linią melodyczną w wiolonczelach i kontrabasach. W całym wykonaniu daje o sobie znać świadomość zaniedbywanej przez większość dyrygentów prawdy o partyturach Ringu, w których orkiestra nie akompaniuje śpiewakom, tylko zlewa się z nimi w jednorodne narzędzie ekspresji. Słychać to w poważnej i wzniosłej jak u Ibsena opowieści Zyglindy („Der Männer Sippe sass hier im Saal”), słychać w przejmująco lirycznym monologu Zygmunta, słychać w środkowym ustępie pożegnania Wotana „Der Augen leuchtendes Paar”, gdzie po raz pierwszy za mojej pamięci żaden z muzyków nie wyszedł poza mezzoforte, a w niektórych fragmentach dynamika schodziła do poziomu eterycznego pianissimo.

Brindley Sherratt (Hunding). Fot. Jorge Lizalde

Do tak przemyślanej koncepcji Negus dobrał śpiewaków, na których mógł polegać bez reszty. Przyznam, że chyba największe wrażenie z całej obsady zrobiła na mnie Kanadyjka Sarah Marie Kramer w partii Zyglindy – obdarzona młodzieńczym, wręcz dziewczęcym sopranem dramatycznym o złocistej barwie i nieskazitelnej intonacji. Znacznie większy potencjał wyrazowy i naprawdę fenomenalne aktorstwo pokazała Lee Bisset (Brunhilda), której ciepły i bogaty głos zdradza już jednak oznaki zmęczenia, objawiające się między innymi zbyt szerokim wibrato. Frykę w ujęciu Madeleine Shaw wychwalałam przy okazji Złota Renu w LFO – tym razem jej okrągły sopran brzmiał jeszcze dźwięczniej i bardziej zjadliwie, co w scenie małżeńskiej kłótni z Wotanem akurat nie razi. W tragicznego ojca bogów wcielił się Paul Carey-Jones, raczej baryton niż bas-baryton, śpiewak niezwykle muzykalny, dysponujący głosem niedużym, ale wyjątkowo miękkim i szlachetnym w barwie. Szkoda, że zabrakło mu sił na finał III aktu, gdzie kilka znakomitych pomysłów interpretacyjnych wymagałoby jednak lepszego podparcia oddechowego. Klasę samą w sobie zaprezentował niezrównany Brindley Sherratt, którego smolisty, złowieszczy bas doskonale pasuje do roli Hundinga. W minionych sezonach Zygmunt stał się popisową partią Petera Wedda, którego spiżowy w brzmieniu i coraz ciemniejszy w barwie tenor olśniewa giętkością, liryzmem i niespotykaną swobodą w budowaniu frazy. Jeśli Wedd zabrzmiał czasem niezbyt przekonująco, to tylko w tych fragmentach, gdzie Negus wybił go z rutyny i zmusił do odmiennego niż zwykle ujęcia postaci tragicznego Wölsunga.

Wciąż wracam do tego nagrania i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że tak karkołomne przedsięwzięcie można było zrealizować w tak niesprzyjających warunkach i z takim sukcesem. A jednak mi żal. Śpiewaków, których po roku pandemii rozpierała energia, i dało się odczuć, że w jeszcze bardziej ograniczonej przestrzeni sceny LFO po prostu się duszą. Reżyserki, która nie zdołała zapanować nad ich chaotycznym i przesadzonym nieraz aktorstwem. Muzyków grających przez cztery godziny w maksymalnym skupieniu i poczuciu jednostkowej odpowiedzialności za każdy nietrafiony dźwięk. Przede wszystkim zaś dyrygenta, który marzył chyba o innej Walkirii.

Paul Carey-Jones (Wotan). Fot. Jorge Lizalde

Nie myślmy za dużo, żeby znów jakiś bóg nas nie obśmiał. Ale pomarzyć wolno. I mimo wszystko, choćby ukradkiem, zerknąć w najbliższe plany Negusa i jego śpiewaków. Oby się ziściły. I obym nie musiała już zdalnie oceniać efektów ich pracy.

Bołdinowska jesień

Mniej więcej się wyjaśniło. Najbliższy sezon operowy w Polsce – o ile nic go po drodze nie zakłóci – przebiegnie na ogół pod znakiem remanentów z sezonu poprzedniego, kiedy nie udało się zrealizować wielu przedsięwzięć zainicjowanych grubo przed pandemią; spektakularnych widowisk dla mniej wymagającej publiczności; oraz braku jakichkolwiek spójnych planów na przyszłość. No cóż, kto bogatemu zabroni. Tym goręcej zachęcam Państwa do obcowania z niechcianymi arcydziełami w zaciszu domowym – w felietonie dla miesięcznika „Teatr”. We wrześniowym numerze sporo dobra, między innymi blok materiałów na siedemdziesięciolecie Teatru Żydowskiego. rozmowa z choreografem Krystianem Łysoniem i rozważania Jacka Kopcińskiego po Conradowskiej premierze w Teatrze Powszechnym.

Bołdinowska jesień

Muzyczni pogrobowcy

Upiorne plany jeszcze się krystalizują, ale już wkrótce znów ruszam w świat, tym razem do nieodwiedzanego od dawna Paryża. Wieści niebawem, zapowiadam też co najmniej dwie relacje z muzycznych przedsięwzięć w Wielkiej Brytanii, na razie wciąż obserwowanych zdalnie. Za trzy tygodnie rusza nowy sezon NOSPR, kontynuuję zatem remanenty z poprzedniego. Ten koncert odbył się 21 lutego, przed widownią wypełnioną w połowie. W partii solowej Koncertu Mozarta wystąpiła Annelien Van Wauve, orkiestrą Gospodarzy dyrygowała Marta Gardolińska.

***

Żadna z kompozycji, które znalazły się w programie wieczoru, nie została opublikowana za życia swego twórcy. W przypadku Koncertu klarnetowego KV 622 sprawa wydaje się oczywista: to ostatnie dzieło instrumentalne w dorobku Mozarta, ukończone zaledwie dwa miesiące przed śmiercią. Prawdziwie entuzjastycznej recenzji – nawet jak na standardy ówczesnej, skłonnej do uniesień epoki – doczekało się dopiero w marcu 1802 roku, na łamach lipskiej „Allgemeine Musikalische Zeitung”. Anonimowy, sądząc jednak z treści wyjątkowo kompetentny autor (najprawdopodobniej wydawca pisma Friedrich Rochlitz, wybitny dramaturg, muzykolog i krytyk niemiecki) uznał Koncert za niedościgniony przykład urody muzycznej, stosowności stylu i dobrego smaku. Podkreślił zarazem jego trudności techniczne, które powinny stać się przedmiotem „rozkosznego znoju” i gorliwych studiów każdego szanującego się klarnecisty. Dodał, że obcowanie z tym arcydziełem dostarczy przyjemności wszystkim słuchaczom, bez względu na ich wrażliwość i osobiste upodobania. Zdaniem recenzenta, wystarczyło jedynie otworzyć się na tę niebiańską muzykę.

Być może świat dojrzał do odbioru Koncertu KV 622 już kilkanaście lat po odejściu Mozarta. Niewykluczone jednak, że na późniejszym rozgłosie kompozycji zaważyły jej osobliwości i wciąż nie w pełni wyjaśnione okoliczności powstania. Utwór jest poniekąd ukoronowaniem przyjaźni z wiedeńskim klarnecistą i basecistą Antonem Stadlerem, którego Mozart usłyszał po raz pierwszy w 1781 roku, przy okazji prawykonania pierwotnej wersji swojej Serenady KV 375. Tamten występ skomentował z właściwą sobie tkliwością i poczuciem humoru: „Sześciu dżentelmenów uczestniczących w koncercie to nieszczęśni żebracy, którzy mimo to całkiem nieźle współgrają ze sobą, co dotyczy zwłaszcza pierwszego klarnecisty i obydwu waltornistów”. Połączył ich nie tylko ironiczny stosunek do rzeczywistości, ale taż masońskie ideały i podobna wrażliwość muzyczna. W 1786 roku, z myślą o Stadlerze, Mozart napisał słynne Kegelstatt Trio – jak wskazuje tytuł i wieść gminna niesie, skomponowane podczas gry w kręgle – które zagrali we trójkę z nastoletnią uczennicą Wolfganga, pianistką Franziską von Jacquin. Znacznie większy ciężar gatunkowy miał Kwintet A-dur KV 581, powstały trzy lata później przy okazji prac nad Così fan tutte i nie bez przyczyny nazwany przez Mozarta „kwintetem Stadlerowskim”.

Anonimowy portret sylwetkowy Antona Stadlera, tusz na papierze, koniec XVIII w.

W tym czasie Mozart prowadził już skrupulatnie katalog swoich utworów, odnotowując co do dnia datę ich ukończenia. Tym bardziej zdumiewa brak jakichkolwiek uwag o postępach pracy nad Koncertem KV 622. Wszystko wskazuje, że partia solowa była z początku przeznaczona na rożek basetowy, czyli altową odmianę klarnetu z wywiniętą czarą i zakrzywioną fajką przy ustniku – tyle że w stroju G zamiast zwyczajowego F. Tak przynajmniej wynika z jedynego zachowanego fragmentu rękopiśmiennego Koncertu 584b/621b, który pokrywa się co do joty z późniejszą, wydaną drukiem wersją KV 622 na klarnet w stroju A. Kilka dźwięków wykracza jednak poza skalę tego instrumentu, co dowodzi, że Mozart skomponował ostateczną wersję utworu na nietypowy, a ulubiony przez Stadlera klarnet basetowy.

Stadler nie był może „nieszczęsnym żebrakiem”, ale naprawdę żył ponad stan i tonął w długach podobnie jak jego przyjaciel Mozart. Między innymi dlatego autograf Koncertu nie dotrwał do naszych czasów, w trudnej chwili zastawiony przez klarnecistę w lombardzie. Recenzja z „Allgemeine Musikalische Zeitung” powstała wszakże jeszcze za życia Stadlera: żarliwość domniemanych ocen Rochlitza w pełni pokrywa się z wrażeniami współczesnych odbiorców, zwracających uwagę na liryzm i refleksyjny charakter środkowej części Adagio, na gwałtowne skoki interwałowe w partii solowej, niuanse agogiczne i niemal operowe kontrasty w całości kompozycji, w której Mozart wyraźnie odszedł od XVIII-wiecznego stylu concertare, przecierając szlaki pod wciąż nieodbyte podróże w dziedzinę muzyki kameralnej.

Kiedy Schubert szkicował swoją III Symfonię, nie miał jeszcze dziewiętnastu lat. Był rok 1815, nazwany później przez badaczy jego twórczości „rokiem pieśni”, w tym czasie bowiem skomponował ich blisko półtorej setki, nie licząc dwóch mszy – G-dur i B-dur – Salve Regina F-dur D 223 oraz czterech zapomnianych dziś singspieli: Der vierjährige Posten, Fernando, Claudine von Villa Bella oraz Die Freunde von Salamanka. Na tym tle jego twórczość orkiestrowa prezentuje się więcej niż skromnie. Symfonia D-dur D 200 powstała w niespełna trzy miesiące, między ostatnim tygodniem maja a połową lipca 1815 roku. Podobnie jak inne symfonie z wczesnego okresu twórczości Schuberta, począwszy od I Symfonii D-dur z roku 1813, aż po niewątpliwe arcydzieło w postaci Tragicznej z 1816 roku – ukazała się drukiem wiele lat po jego śmierci, w roku 1884, nakładem wydawnictwa Breitkopf & Härtel, w ramach przygotowanej przez Brahmsa edycji dzieł wszystkich kompozytora.

Niewykluczone, że to najbardziej „haydnowska” spośród symfonii w jego dorobku – z rozbudowanym, dramatycznym, sięgającym jeszcze barokowych korzeni wprowadzeniem w Allegro maestoso, naznaczonym długimi przebiegami oktawowymi i stopniową progresją do tonacji d-moll; radosnym „chłopskim” tańcem w Allegro con brio; solową partią klarnetu w Alegretto, wspartą „wiedeńskim”, trójdzielnym akompaniamentem orkiestry; pełnym energii menuetem w formie scherza; wreszcie utrzymaną w rytmie taranteli, pełną kontrastów dynamicznych częścią Presto vivace, przywodzącą już na myśl skojarzenia z operową twórczością Rossiniego.

Johann von Herbeck, litografia Eduarda Kaisera, 1858

Czwarta część III Symfonii doczekała się wykonania dopiero w 1860 roku, w Redoutensaal cesarskiej rezydencji Hofburg w Wiedniu, pod batutą Johanna von Herbecka, żarliwego wielbiciela spuścizny kompozytorskiej Schuberta. Pięć lat później Herbeck połączył finał Trzeciej z prawykonaniem Niedokończonej. Całość utworu zaprezentowano dopiero w lutym 1881 roku, w londyńskim Crystal Palace, pod dyrekcją Augusta Mannsa – urodzonego pod Szczecinem niemiecko-brytyjskiego dyrygenta, który z czasem zasłynął przede wszystkim jako promotor twórczości Arthura Sullivana i Edwarda Elgara.

Schubert w swoim krótkim życiu z pewnością skomponował utwory wybitniejsze niż III Symfonia. Mozartowski Koncert KV 622 wciąż niesprawiedliwie przegrywa z innymi późnymi dziełami wiedeńskiego klasyka. Obydwie kompozycje walczyły jednak długo o zasłużone miejsce w światowym repertuarze muzyki klasycznej. Obydwie zwyciężyły – w myśl starej i krzywdzącej zasady, że dobry kompozytor zyskuje uznanie dopiero po śmierci.

Bez rwetesu, mocium panie

Po sukcesie Halki warszawskiej i powołaniu jej twórcy na stanowisko pierwszego dyrygenta Opery Polskiej w Teatrze Narodowym poczynania Moniuszki śledzono w Polsce z zapartym tchem. Nazajutrz po premierze Hrabiny, 8 lutego 1860 roku, „Ruch Muzyczny” zaanonsował, że „Pan J. Chęciński napisał libretto do jednoaktowej opery Verbum nobile; muzykę do niej ma ułożyć p. Moniuszko”. Rok później efekt ich współpracy opisał na tych samych łamach Józef Sikorski – do tego stopnia rozpływając się w zachwytach nad nową jednoaktówką, że czytelnik nabiera podejrzeń, czy nie jest to bardziej projekcja własnych oczekiwań recenzenta niż rzetelna analiza materiału zawartego w libretcie i partyturze. W grudniu 1861 roku kompozytor po raz drugi w życiu ruszył do Paryża. Liczył – jak wiemy, nadaremno – na wystawienie którejś ze swych oper w „stolicy świata”. Wziął ze sobą Halkę, Hrabinę i świeżutkie jak spod igły Verbum nobile, które sam oceniał znacznie powściągliwiej niż Sikorski. Chyba w głębi duszy przeczuwał, że ta „dworkowa sielanka” w żądnym nowości Paryżu spotkałaby się co najwyżej z pobłażliwym przyjęciem. Już w styczniu pisał rozgoryczony do Walickiego: „Halka ani Hrabina (z powodów ani od librettów, ani od muzyki niezależnych) dane być nie mogą. Jedno Verbum kwalifikuje się. Ale z tym drobiazgiem nieradbym się naprzód prezentował i tak mi doświadczeni radzą”.

Drobiazg to, ale świeży, zręcznie skomponowany i chwilami naprawdę dowcipny. W Polsce mimo to wciąż niedoceniany, podobnie zresztą jak lwia część teatralnej spuścizny Moniuszki. Nie dziwi zatem, że organizatorzy festiwalu Chopin i jego Europa poszli za ciosem i zdecydowali się przedstawić Verbum nobile w cyklu wykonań historycznych pod batutą Fabia Biondiego. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że kolejne przedsięwzięcia Moniuszkowskie realizuje się w coraz większym pośpiechu, bez należytej dbałości o niezmiernie istotne walory dramaturgiczne utworów, bez woli wniknięcia w sedno idiomu tej muzyki – najważniejszego czynnika, który pozwoliłby jej przebić się na zagraniczne sceny i estrady. Pod tym względem niewiele się zmieniło od 1862 roku: świat nie chce „polskiego” Aubera lub Belliniego. Światu przydałoby się odkrycie nietuzinkowego, oryginalnego kompozytora z Polski.

Biondi coraz mniej w tym światu pomaga. W Verbum istotnie odkrywa smaczki, które kojarzą mu się z dorobkiem rodzimych twórców, czyni to jednak kosztem tego, co u Moniuszki kluczowe: specyficznej motoryki polskich tańców, melodii języka, który domaga się często innych temp i odmiennego rozłożenia akcentów niż w łudząco na pozór podobnych operach włoskich i francuskich. Mam też wątpliwości, czy Europa Galante – w dobie gwałtownego rozwoju stylowego wykonawstwa muzyki XIX-wiecznej – spełnia standardy zespołów zajmujących się tym repertuarem „na poważnie”. To wciąż de facto orkiestra barokowa, z typowo barokowym podejściem do artykulacji i sposobu kształtowania frazy, pozbawiona pełni i mięsistości brzmienia, jakie reprezentuje choćby Orchestre Révolutionnaire et Romantique Gardinera.

Fabio Biondi. Fot. Wojciech Grzędziński

Wykonanie Verbum nobile mogłoby okazać się mimo wszystko „porywne”, gdyby obsadę solową skompletowano zgodnie z wymogami dzieła, nie zaś z przysłowiowych pewniaków i ulubieńców publiczności. W partiach naiwnych, rozkochanych pierwszą miłością oblubieńców – słodkiej Zuzi i wodzącego za nią cielęcym wzrokiem rzekomego Stanisława – chciałoby się usłyszeć głosy świeże i młodzieńczo ruchliwe. Obydwie partie powierzono artystom znakomitym i bardzo doświadczonym, ale nieskorym do identyfikacji ze swymi postaciami. W śpiewie Mariusza Godlewskiego zabrakło swobody i szczerości, Olga Pasiecznik obarczyła Zuzię całkiem niestosownym rysem dramatyzmu, co odbiło się zwłaszcza na interpretacji pierwotnej wersji dumki „Jak tu ująć żal na wodze” – z przyciężkawymi koloraturami, wybijającymi z pulsu całą orkiestrę. Z kolei świetny technicznie i obdarzony pięknym, głębokim, ale znów niestosownym, bo młodzieńczym basem Jan Martinik nie wypadł przekonująco w partii Pana Serwacego (muszę jednak podkreślić, że z całej obsady tylko on śpiewał zrozumiałą polszczyzną, i to bez cienia obcego akcentu). Chemii między bohaterami nie było żadnej – nawet w porywającym dramaturgicznie tercecie ze sceny siódmej. Pozostali soliści: Stanislav Kuflyuk (Pan Marcin) i Adam Pałka (Bartłomiej) sprawili się zaledwie poprawnie. Jasnym punktem wykonania – jak zwykle – był udział Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej, którego śpiew, niestety, zbyt często ginął w czeluściach estrady zaimprowizowanej na scenie TW-ON. Libretta w nadtytułach nie wyświetlano. Gdyby nie dostępne za darmo książeczki programowe, większość słuchaczy nie zdołałaby się połapać, o co w ogóle chodzi w tej komedyjce. Na płycie CD z pewnością zabrzmi to wszystko lepiej, ale nawet najlepszy reżyser dźwięku nie tchnie w wykonanie motywacji i zaangażowania – niezbędnych, by próba wskrzeszenia lekceważonej opery znów nie poszła na marne.

O tym, jak wiele może zdziałać zapał w połączeniu z konsekwencją, rzetelną wiedzą, wyśmienitym rzemiosłem i poczuciem stylu, mogliśmy się przekonać na dwóch koncertach Collegium 1704. Radość z grania, śpiewania i porozumienia na wszelkich możliwych poziomach nieustannie towarzyszy zespołom Václava Luksa oraz współpracującym z nimi solistom. Niestrudzeni, a przez to skuteczni promotorzy twórczości Zelenki i Myslivečka wciąż poszerzają swój repertuar. Pierwszego wieczoru przewrotnie udowodnili, że od Czechów zrzynał sam Mozart. Złożyli program z trzech rarytasów: uwertury do opery Ezio Myslivečka, której monachijska premiera w 1777 roku wyznaczyła początek triumfalnej kariery sopranowego kastrata Luigiego Marchesiego; nieczęsto grywanej muzyki baletowej do Mozartowskiego Idomenea; oraz muzycznych numerów Mozarta do komedii Stephaniego Der Schauspieldirektor, która też rzadko gości na scenach, przede wszystkim ze względu na nieczytelność zawartych w tekście aluzji do ówczesnych wydarzeń. Spójne, żywiołowe, znakomicie przygotowane interpretacje muzyków Luksa budzą niezmiennie mój podziw: w przypadku Dyrektora teatru tym większy, że pod nieobecność większości bohaterów sztuki – realizujących w oryginale partie mówione – czworgu śpiewakom i tak udało się stworzyć pozór wiarygodnej i chwilami zabójczo śmiesznej narracji. Przepis na sukces był prosty: znaleźć wokalistów z otwartą głową i poczuciem humoru, dobrać ich typem głosu i osobowości do realizowanej partii i nawet w wykonaniu koncertowym powierzyć im drobne zadania aktorskie. Dwie zwaśnione primadonny (fenomenalnie skontrastowane sopranistki Nikola Hillebrand i Giulia Semenzato), interesowny tenor w roli skutecznego mediatora ich kłótni (Krystian Adam) i narcystyczny bas buffo o wymownym nazwisku Buff (Luigi De Donato) zebrali huraganowe brawa od publiczności – wdzięcznej, że nareszcie nie musi siedzieć z nosem w libretcie.

Soliści koncertowego wykonania Der Schauspieldirektor – Giulia Semenzato, Nikola Hillebrand, Krystian Adam i Luigi De Donato. Fot. Wojciech Grzędziński

Uniesień całkiem innego rodzaju dostarczył drugi występ Czechów, tym razem przy współudziale Collegium Vocale 1704. Zaczęło się od wzorcowych – żarliwych, przejętych duchem prawdziwie barokowej religijności – interpretacji ocalałych fragmentów Missa triumphalis Marcina Mielczewskiego i Missa a 14 Bartłomieja Pękiela. Skończyło się porywającym wykonaniem Missa 1724 – cyklu skompilowanego przez Luksa z czterech osobnych utworów Zelenki powstałych w 1724, roku śmierci ojca kompozytora. Skompilowanego, dodajmy, z niezwykłym smakiem, w całość spójną dramaturgicznie: z elementów eksplorujących najgłębsze pokłady emocji, od rozpaczy po akceptację nieuchronności umierania; zbliżonych pod względem środków ekspresji muzycznej oraz instrumentacji, intrygującej między innymi ciemną barwą „żałobnych” puzonów. Dopiero w tak mistrzowskim wykonaniu można w pełni docenić bogactwo inwencji harmonicznej i złożoność kontrapunktu Zelenki, u którego chóry grają, orkiestry śpiewają, a wszystko jest nacechowane stylem tak indywidualnym, że nic, tylko podkreślać te odrębności. Luks to rozumie: niesie światu Zelenkę, nie zaś „czeskiego Bacha”.

Po wieczorze pieśni Wajnberga i Koczalskiego. Paweł Konik, Michał Biel, Krystian Adam i Natalia Rubiś. Fot. Wojciech Grzędziński

Z rozmaitych względów nie mogłam w tym roku gorliwiej obserwować „Chopiejów”. Tym bardziej się cieszę, że ostatni koncert, na który dotarłam – pod wieloma względami niedoskonały – dostarczył mi prawdziwego olśnienia: cyklu Słowa we krwi op. 90 Mieczysława Wajnberga, do wstrząsających tekstów Tuwima ze zbioru wydanego w 1926 roku. W tej poezji, jak pisał Mieczysław Jastrun, Tuwim uciekał przed sobą, „byle ukryć swą nagość, swój lęk przed istnieniem zagrożonym w każdej chwili przez śmierć”. Bliżej mu było w tej ucieczce do Błoka i Achmatowej niż do późniejszego Tuwima w Kwiatach polskich, z których Wajnberg mniej więcej w tym samym czasie ułożył swoją VIII Symfonię. W pieśniach op. 90 uderza dojmujące poczucie wyobcowania: partia wokalna biegnie innym torem niż fortepianowa, jakby się z nią nie słyszała, jakby w głowie narratora cichutko, lecz uporczywie odzywała się melodia z innego, utraconego świata – niemożliwa do podchwycenia i powtórzenia. Krystian Adam i pianista Michał Biel dali wręcz metafizyczną interpretację tego zapomnianego arcydzieła: czasem na granicy muzycznego krzyku, częściej na pograniczu ledwie słyszalnego lamentu, jak w cichej skardze lunatyka („Nic nie pomogło”). Trudno się dziwić, że na tym tle zbladły pozostałe elementy programu: pięknie, ale nazbyt dramatycznie zaśpiewane przez Natalię Rubiś Pieśni żydowskie op. 13 Wajnberga, oraz pieśni Raula Koczalskiego, spóźnione już w chwili narodzin, jakby ich twórca był nie tylko pianistą, ale i kompozytorem dnia wczorajszego. Tym ostatnim nie przysłużyło się też wykonanie Pawła Konika, dysponującego barytonem niewyrównanym w barwie i obarczonym dość istotną wadą wymowy.

Bilans czterech wieczorów – kropli w morzu całego festiwalu – wyszedł jednak na plus. Coraz mniej w tej imprezie Chopina, coraz więcej Europy: nie tylko „jego”, ale też naszej, w której nie czujemy się już jak Serwacy, pan na zagrodzie, tylko jak pełnoprawni dawcy i biorcy dziedzictwa europejskiej kultury. I oby tak zostało. W przeciwnym razie grozi nam wycieczka w przeszłość, kiedy sukcesy Moniuszki w Paryżu oceniano miarą „serdecznego przyjęcia ze strony licznie zgromadzonych Polaków”.

Strategia przetrwania

Czasem w życiu pięknie się składa. Dziś przed południem w warszawskiej Akademii Teatralnej przeprowadziliśmy egzamin pani Julii Maciejewskiej – pierwszej odważnej, która zdecydowała się przygotować pracę licencjacką pod moim kierunkiem, a zarazem pierwszej wśród studentów AT, która napisała ją po angielsku. Wyszła z trzema ocenami celującymi: z egzaminu, za pracę, oraz ogólną na zakończenie studiów. Camp aesthetics in opera and its manifestation through countertenor voices – tak brzmi tytuł jej pracy. Z tym większą uciechą przyjęłam zbieg okoliczności, który zrządził, że mój esej na marginesie polskiego wydania Historii śpiewu Johna Pottera i Neila Sorrella ukazał się w dzisiejszym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Udostępniam go w poniższym linku – z mnóstwem serdeczności dla wszystkich Czytelników, a zwłaszcza moich byłych i przyszłych studentów.

Strategia przetrwania

Dwojakie losy podwójnych koncertów

Relacja z „Chopiejów” lada dzień, a tymczasem jeszcze trochę wytchnienia od muzyki wokalnej i powrót do katowickich esejów. Koncert z tym programem odbył się 12 lutego, przy widowni zapełnionej w połowie. Partie solowe w koncercie Poulenca wykonały siostry Momo i Mari Kodama, w utworze Martinů – siostry Deborah i Sarah Nemtanu. NOSPR wystąpił pod batutą Alexandre’a Blocha.

***

Czasem w życiu wystarczy łut szczęścia. Poulenc miał tego szczęścia z cetnar, choć bywało, że nie potrafił go docenić. Był jedynakiem, synem bogatego przedsiębiorcy, który zamierzał przekazać mu świetnie prosperującą firmę farmaceutyczną i dlatego nie posłał go do szkoły muzycznej. Kto wie, czy Francis na tym nie skorzystał, bo pierwsze lekcje gry na fortepianie odebrał w wieku lat pięciu, od własnej matki, która nie tylko świetnie grała na tym instrumencie, ale też miała bardzo otwartą głowę i wielkie poczucie humoru, za którego sprawą zaszczepiła w chłopcu miłość do „rozkosznie niedobrej muzyki”. Dzięki rodzinnym koneksjom Poulenc od wczesnej młodości obracał się w kręgach paryskiej śmietanki artystycznej. W słynnej księgarni Maison des Amis des Livres, prowadzonej przez Adrienne Monnier, poznał między innymi Apollinaire’a, Aragona i Éluarda. Kiedy miał zaledwie piętnaście lat, został prywatnym uczniem hiszpańskiego pianisty Ricarda Viñesa, jednego z nielicznych ówczesnych wirtuozów, którzy w programy swoich koncertów wplatali prawykonania utworów Debussy’ego i Ravela. To on poznał go z Aurikiem i Satie, z którymi Poulenc zakładał później Grupę Sześciu. W czerwcu 1923 roku Francis gościł w salonie Winnaretty Singer – dziedziczki fortuny producenta maszyn do szycia i ekscentrycznej księżny Edmond de Polignac – na prapremierze opery marionetkowej de Falli Kukiełki mistrza Piotra. Na klawesynie grała Wanda Landowska, partię Don Kichota śpiewał słynny baryton Hector Dufranne, za sznurki jak zwykle – i tym razem dosłownie – pociągał Viñes.

Zapoczątkowana przy tamtej okazji zażyłość Poulenca z Landowską zaowocowała kilka lat później olśniewającym Concert champêtre, który tak zachwycił księżnę de Polignac, że postanowiła zamówić u jego twórcy koncert na dwa fortepiany. Poulenc zabrał się do pracy latem 1932 roku, swoim zwyczajem kładąc na pulpicie fortepianu partytury innych kompozytorów, z pozoru wybrane od sasa do lasa, żeby później przefiltrować niektóre chwyty przez własny język muzyczny. W trzyczęściowym Koncercie d-moll, neoklasycznym w formie, przejrzystym w fakturze i – nie licząc sporadycznych dysonansów – utrzymanym w systemie tonalnym, bez trudu można wysłyszeć inspiracje XX Koncertem fortepianowym Mozarta, pianistyką Liszta i Koncertem D-dur na lewą rękę Ravela. W rozmigotanym melodycznie końcowym odcinku pierwszej części Allegro ma non troppo pobrzmiewają nawet echa balijskiego gamelanu, z którym Poulenc zetknął się rok wcześniej na wystawie światowej w Paryżu.

Poulenc w Paryżu. Fot. Collection Privée Benoit Seringe, Les amis de F. Poulenc

Koncert na dwa fortepiany, wymagający od solistów nie tyle wirtuozerii, ile czułej współpracy, wspomaganej koronkową robotą orkiestrową, ktoś nazwał trafnie „prześliczną bombonierką” – i wbrew pozorom nie ma w tym określeniu nic obraźliwego. Właśnie takiego pudełeczka smakowitych, kunsztownie opakowanych czekoladek oczekiwała Winnaretta Singer, organizując prawykonanie 5 września 1932 roku w swoim weneckim Palazzo Contarini, XV-wiecznej rezydencji nad Canal Grande. Przy fortepianach zasiedli kompozytor i jego przyjaciel z dzieciństwa Jacques Février, orkiestrą La Scali dyrygował Désiré Defauw, późniejszy szef muzyczny Orchestre national de Belgique, po pierwszej kadencji Ericha Kleibera. Koncert właściwie nigdy nie stracił na popularności i do dziś słusznie uchodzi za ukoronowanie wczesnego okresu twórczości Poulenca.

Powstałemu dwie dekady później Koncertowi na dwoje skrzypiec i orkiestrę Martinů zabrakło choćby przysłowiowego łutu szczęścia. Od końca lat trzydziestych, które czeski kompozytor podobnie jak Poulenc spędził w Paryżu, w jego życiu zmieniło się prawie wszystko. Stolicę Francji opuścił w czerwcu 1940 roku, tuż przed zajęciem miasta przez nazistów. Wpierw znalazł schronienie u dyrygenta Charlesa Muncha, w jego akwitańskiej posiadłości pod Limoges, następnie, dzięki wsparciu ze strony czeskiego środowiska artystycznego oraz hrabiny Lily Pastré, która w swojej marsylskiej rezydencji ukrywała także uciekających przed prześladowaniami Żydów, przedostał się przez Hiszpanię do Portugalii, skąd – tym razem z pomocą swego szwajcarskiego mecenasa Paula Sachera – wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Nigdy się tam nie zadomowił i po wojnie zamierzał wrócić do Czechosłowacji, zwłaszcza że wciąż dochodziły go wieści o tragicznych losach pozostawionych w kraju przyjaciół i krewnych. W 1946 uległ wyjątkowo niefortunnemu wypadkowi, spadając z nieogrodzonego tarasu swojego domu w Massachussets. Wskutek odniesionych obrażeń całkowicie stracił słuch w jednym uchu i nabawił się nieodwracalnych kłopotów z równowagą. Jego plany ostatecznie pokrzyżowało przejęcie władzy w ojczyźnie przez komunistów. Schorowany Martinů poddał się i wystąpił o obywatelstwo amerykańskie.

Wiosną 1950 roku przyjął nietypowe zamówienie od Geralda i Wilfred, niespełna osiemnastoletnich bliźniąt Beal, którym wróżono oszałamiającą karierę wiolinistyczną. I napisał dla nich nietypowy w swoim dorobku utwór, neoklasyczny w stylu, zarazem jednak nawiązujący do późnoromantycznego stylu Dworzaka, złożony z trzech szybkich części bez zwyczajowej „chwili wytchnienia” w środku utworu, wymagający od wykonawców zarówno karkołomnej sprawności technicznej, jak i umiejętności wydobycia pięknego dźwięku ze skrzypiec.

Martinů w 1950 roku, z wizytą u przyjaciół w Vermont. Fot. Centrum Bohuslava Martinů, Polička

Prawykonanie odbyło się 14 stycznia 1951 roku w Dallas. Niestety, nie zachowały się żadne dokumenty fonograficzne z premiery, trudno więc powiedzieć, czy Martinů swoim zwyczajem skomponował utwór „skrojony” pod konkretnych wirtuozów, czy też w jego głowie zaczęły kluć się zaczątki całkiem nowego języka muzycznego. Mimo doskonałych recenzji Koncert na dwoje skrzypiec i orkiestrę nie zyskał zasłużonej popularności, także z powodu zawartej w umowie z rodzeństwem klauzuli o wyłącznym prawie do dalszych wykonań. Duet „The Beal Twins” niespodziewanie zakończył karierę, utwór nie doczekał się wydania za życia kompozytora i popadł w zapomnienie na kilkadziesiąt lat.

Życiorysy Poulenca i Martinů potoczyły się zupełnie innymi torami, podobnie jak losy ich koncertów. Obydwa dzieła skrzą się dowcipem, tryskają energią, prą naprzód niepowstrzymanym strumieniem narracji. Obydwa zasłużyły na równe zainteresowanie muzyków i słuchaczy – ponad kaprysami historii, ponad limitem pechowych i sprzyjających zbiegów okoliczności. W życiu wystarczy łut szczęścia. Po śmierci liczy się tylko nieprzemijająca wartość sztuki.

I po szkodzie głupi?

Co roku o tej samej porze dzieliłam się z Państwem planami na nadchodzący sezon, a wkrótce potem sporządzałam bilans sezonu minionego. Przeważnie wychodził na plus: udawało się zrealizować większość zamierzeń i uzupełnić je wypadami, które były owocem spontanicznych decyzji. W zeszłym roku z wiadomych względów tąpnęło. Ograniczyłam się do kilku mglistych sugestii, a i tak życie potoczyło się całkiem inaczej, niż sobie wyobrażałam. Z rozbuchanych planów na przyszłość została mi tylko koszulka do jogi z napisem „Local Optimist”. Tym razem spróbuję inaczej: zamiast pisać po raz setny, co się w pandemii zmieniło w operze, zastanowię się, co przez ten czas zmieniło się w ludziach.

Bo zachowujemy się coraz bardziej irracjonalnie. Zresztą nie tylko pod presją bieżącego kryzysu zdrowotnego. Nawołując do poszanowania prawa, nagminnie łamiemy je sami. Żądając wolności dla siebie, odbieramy ją innym. Skoro sąsiad ukradł nam krowę, to w odwecie podprowadzimy mu z pastwiska co najmniej dwie. Krótko mówiąc, rozumujemy jak w pewnym zapomnianym kabarecie: „o mój rozmarynie, co złego, to nie my”.

Czyżby? W takim razie dlaczego z kryzysu kowidowego najszybciej wychodzi kultura w krajach, gdzie państwo zadbało o bezpieczeństwo zdrowotne i finansowe swoich mieszkańców, zapewniło im dostęp do rzetelnych informacji i wzbudziło we wszystkich poczucie obywatelskiej współodpowiedzialności? Tymczasem w Polsce zapanował totalny chaos i paraliż decyzyjny, umacniając w narodzie cechy, które już przedtem miały się aż nadto dobrze: niedasizm, cwaniactwo, kozłoofiaryzm, lenistwo intelektualne, twórczą bezradność i zaściankowe kompleksy.

Ivan Fischer daje przykład po swojemu: przyjmując trzecią dawkę szczepionki w trakcie koncertu plenerowego Budapest Festival Orchestra. Fot. AP

Wszyscy mają już dość. Ja również. Od miesięcy zmagamy się z niewidzialnym zagrożeniem, które odebrało życie i zdrowie nie tylko „staruchom, którzy i tak by umarli”, ale też ludziom w kwiecie wieku, z naszej muzycznej branży – również w Polsce. Z pandemią trzeba nauczyć się żyć, co nie jest równoznaczne z uruchomieniem mechanizmu wyparcia. Że zaraza przygasła? Odpowiem ponurym żartem: nawet wirus musi czasem odpocząć od ludzkiej głupoty, podłości i braku wyobraźni.

Porozmawiamy za miesiąc albo dwa. Ponowne przejście na naukę zdalną, zamknięcie teatrów, niezabezpieczenie środków na doraźną pomoc artystom może nas wiele kosztować. Puszczenie wszystkiego na żywioł będzie kosztować nas jeszcze więcej. Skoro władza lekceważy dobrostan polskiej kultury i edukacji, weźmy go we własne ręce. Szczepmy się, zachowujmy dystans, nośmy w teatrach porządne maski i zakładajmy je prawidłowo – szczepionki to nie Święty Graal, tylko pierwszy krok w walce z chorobą, na którą wciąż nie ma lekarstwa. Walczmy o tanie i łatwo dostępne testy. To naprawdę działa i naprawdę jesteśmy wyspą hańby na mapie Unii Europejskiej – wstyd przyznać, ale nawet w beztroskich Czechach i na Węgrzech Orbána nie wpuszczą na koncert nikogo, kto nie okaże ważnego świadectwa ozdrowienia, świeżego wyniku testu albo certyfikatu szczepień.

Zamiast wywalać pół budżetu teatru na kolejną premierę w stylu wielkoamerykańskim, i to sprzed pandemii, postawmy na produkcje w małej obsadzie, dzieła rzadko goszczące na scenach, utwory nowe, dotykające ważnych spraw współczesności. Dajmy nadzieję młodym i naprawdę utalentowanym: odsuńmy od miski miernie uzdolnione tłuste koty, które nie schudną nawet podczas klęski głodu. Dzielmy się. Pomagajmy. Rozmawiajmy ze sobą. Snujmy piękne plany na przyszłość. Bądźmy elastyczni – bo to może jeszcze potrwać. Zwłaszcza jeśli nie oduczymy się gasić pożaru benzyną i zatykać śmieciami studzienek podczas powodzi.

Symfonia, której zbyt długo nie było

Za kilka dni pojawi się relacja z kilku najciekawszych dla mnie koncertów tegorocznego festiwalu Chopin i jego Europa. Zanim zbiorę myśli, proponuję lekturę kolejnego z katowickich esejów dla NOSPR. Koncert Gospodarzy pod batutą Dominga Hindoyana odbył się 22 stycznia bez udziału publiczności. Miejmy nadzieję, że nadchodzący sezon przebiegnie na żywo i zdrowo – co w znacznej mierze zależy od nas samych.

***

Najbezpieczniej nazywać ją Wielką, choćby ze względu na wyjątkowe rozmiary. Przez długie lata uchodziła niesłusznie za ostatnie dzieło symfoniczne Schuberta. George Grove, angielski inżynier i pisarz muzyczny, znany przede wszystkim jako pomysłodawca i pierwszy redaktor jednego z najobszerniejszych muzycznych słowników encyklopedycznych na świecie (The New Grove Dictionary of Music and Musicians) wybrał się w 1867 roku do Wiednia na poszukiwanie zaginionych Schubertowskich rękopisów. To on oznaczył symfonię w tonacji C-dur numerem dziewiątym (napisana w roku 1816 symfonia c-moll znana jest jako IV Symfonia „Tragiczna”). Oficyna Breitkopf & Härtel, przygotowując w 1897 roku wydanie dzieł wszystkich Schuberta, podjęła decyzję o nadaniu kolejnych numerów wyłącznie symfoniom kompletnym: wtedy właśnie Johannes Brahms oznaczył Wielką jako Siódmą. W edycji Grove Dictionary z 1908 roku „wielka” symfonia C-dur pojawiła się jako Dziesiąta – choć „prawdziwą” dziesiątą Schubert zaczął szkicować dopiero pod koniec życia. W pierwszym pełnym katalogu Schubertowskich dzieł, ułożonych w porządku chronologicznym przez niemieckiego muzykologa Ottona Ericha Deutscha (tzw. Deutsch-Verzeichnis z 1951 roku), Wielka wylądowała wpierw jako Dziewiąta D 944, żeby we wznowieniu z 1978 roku zyskać ostatecznie numer ósmy. Większość muzyków z anglojęzycznego kręgu kulturowego wciąż nazywa ją IX Symfonią, Niemcy upierają się przy ósemce, w Polsce jeszcze niedawno pojawiała się w programach koncertów pod numerem dziesiątym.

Tymczasem wiele wskazuje, że Wielka powstała co najmniej trzy lata przed śmiercią kompozytora i jest w całości tożsama z Gmünden‐Gastein Sinfonie, oznaczoną w katalogu Deutscha symbolem D 849. Pierwsza wzmianka o planowanej „wielkiej symfonii”, którą Schubert zamierzał złożyć stosowny hołd geniuszowi swego największego mistrza, Ludwiga van Beethovena, pochodzi z marca 1824 roku. Od kwietnia do końca lata 1825 roku twórca przebywał w uzdrowisku Bad Gastein pod Salzburgiem, gdzie pracował nie tylko nad wspomnianą symfonią, ale i nad Sonatą fortepianową D-dur op. 53, która również okazała się jednym z najdłuższych i najambitniejszych jego przedsięwzięć, tyle że w dziedzinie form solowych. Wiosną następnego roku Schubert zabrał się do orkiestrowania symfonii. W październiku przesłał gotową partyturę do wiedeńskiej Gesellschaft der Musikfreunde, zwracając się z „uprzejmą prośbą” o życzliwe zainteresowanie swoim nowym utworem.

Tablica upamiętniająca pobyt Schuberta w Bad Gastein. Fot. Christina Nöbauer

Życzliwość Towarzystwa przybrała całkiem konkretną postać czeku na niewygórowaną, ale solidną kwotę stu florenów, oraz obietnicy rychłego przygotowania głosów orkiestrowych. Kłopoty zaczęły się wraz z rozpoczęciem prób: kompozycję uznano za zbyt skomplikowaną na możliwości amatorskiego zespołu i zdecydowanie za długą dla publiczności gustującej w lżejszym i mniej wymagającym repertuarze. Koncert odwołano, partytura wróciła na ręce autora i nie oblekła się w muzyczne ciało aż do jego śmierci.

Późniejsze kontrowersje związane z chronologiczną pozycją utworu w dorobku Schuberta wzięły się przede wszystkim z daty dopisanej na egzemplarzu tuż nad autografem kompozytora. Wygląda na rok 1828, choć niektórzy badacze zwracają uwagę, że górny brzeg strony został przycięty, końcowa ósemka może więc równie dobrze okazać się szóstką, a nawet piątką. Bardziej prawdopodobne, że Schubert wprowadził do dzieła poprawki albo zamierzał je przedstawić jakiemuś wydawcy jako zupełnie nowy utwór. Jakkolwiek było, nie zdążył.

Po śmierci kompozytora Symfonia C-dur przeleżała dekadę w szufladzie jego brata Ferdynanda. Z mroków zapomnienia wydostał ją Robert Schumann, podczas wizyty w Wiedniu. Zabrał ze sobą partyturę do Lipska i w marcu 1839 doprowadził do prawykonania kompozycji z orkiestrą Gewandhausu pod batutą Feliksa Mendelssohna. Później wychwalał jej „niebiańskie dłużyzny” na łamach „Neue Zeitschrift für Musik”: zachwycał się błyskotliwością i nowatorstwem orkiestracji, monumentalnym zakrojem formy (na „większą”, a w każdym razie dłuższą symfonię trzeba było czekać aż pół wieku, do czasu Brucknerowskiej II Symfonii c-moll), wewnętrzną zmiennością nastrojów, spektakularnym obrazem nowego muzycznego świata, który odpowiednio przygotowanego słuchacza jest w stanie wciągnąć bez reszty.

Schubert ok. 1820 roku.

Z pozoru Wielka to najklasyczniejsza z klasycznych symfonii Schuberta, idealnie wyważona zarówno w małym, jak i wielkim planie formy, z progresjami i motywami wywiedzionymi w tematów z precyzją godną istotnie samego Beethovena. Zarazem jednak porywa jej szeroka, prawdziwie już romantyczna, pieśniowa melodyka, połączona z kapryśnym żywiołem rytmu, w każdej z części przebierającego całkiem inną postać. W rozbudowanej, powolnej introdukcji zaskakuje nieregularność frazowania; poetyckie Andante rozwija się w nacechowaną potężnym ładunkiem emocji orkiestrową pieśń, mglistą zapowiedź bezkresnych przestrzeni symfoniki Mahlerowskiej; chropawe momentami Scherzo zwiastuje analogiczne szorstkości w muzyce Brucknera; w olśniewającym finale pojawiają się nowe myśli tematyczne, reminiscencje części pierwszej, dyskretne aluzje do Dziewiątej Beethovena – wszystko w misternie utkanym splocie nagłych modulacji i raptownych zwrotów kontrapunktycznych.

Nie wszyscy jednak podzielali entuzjazm Schumanna i Mendelssohna. Sceptycy zarzucali Wielkiej nadmierną beztroskę w przekraczaniu granic konwencji, czasem wręcz zwykłe gadulstwo. W kuluarach sal koncertowych krążyły żarty, że Schubert napisał tylko dwie warte uwagi symfonie: jedną Niedokończoną i drugą, która nie może się skończyć. Strawiński miał do Symfonii D 944 stosunek dwuznaczny: twierdził, że zawsze nad nią przysypia, ale kiedy się budzi, ma wrażenie, że znalazł się w raju. Z kolei Tomasz Mann podkreślał, że żadnemu z kompozytorów romantycznych nie udało się dokonać tak przekonującej syntezy elementu lirycznego z pierwiastkiem heroicznym, jak uczynił to Schubert w swoim najdłuższym i najbardziej rozbuchanym dziele.

Ale żeby to docenić, trzeba je precyzyjnie umiejscowić na chronologicznej osi czasu. Wielka zbyt długo przeleżała się w szufladzie Ferdynanda Schuberta. Po śmierci swego twórcy umarła na dziesięć lat – bezpotomnie jak on sam. Kiedy wskrzeszono ją z martwych, z początku znalazła uznanie u nielicznych. Nie odcisnęła bezpośredniego piętna na żadnym z arcydzieł XIX-wiecznej symfoniki. Jeśli pobrzmiewa u Mahlera, Brucknera i Ryszarda Straussa – to przez przypadek, prawem muzycznej konwergencji. Tak to bywa z odkrytymi nie w porę utworami geniuszy, którzy odeszli zbyt wcześnie: zabierając do grobu niezmierzone bogactwo wyobraźni i zawiedzione nadzieje na przyszłość.

Kiedy ptaki milkną

To jeszcze nie koniec. To dopiero pełnia lata, jedna z najdłuższych fenologicznych pór roku, których w Polsce mamy mnóstwo, od ośmiu aż do dwunastu, zależnie od tego, jak prowadzić obserwacje zjawisk zachodzących w życiu roślin i zwierząt – a może i ludzi. Jak na prawdziwą badaczkę konwencji przystało, staram się spędzać te pory w tym samym miejscu, w towarzystwie tych samych przyjaciół, na rozmowach z tymi samymi psami i kotami, nad tą samą wodą i na tej samej łące. Gdzie indziej lato, gdzie indziej złotą jesień, gdzie indziej przedzimek, spodzimek i pierwiośnie.

Trzeba oszczędzać siły. Nie zamartwiać się na zapas, co będzie, tylko gotować się na wszystko. Pełnia lata sprzyja zebraniu myśli. Przy drogach kwitną osty, cykoria i wrotycz. Po drogach pełzną gąsienice. Zaczynają się sejmiki jaskółek i szpaków. Bociany, jerzyki i wilgi szykują się powoli do odlotu. Dnia ubywa, o świcie nad wodą ciągną się mgły, przyroda zamyka się w sobie i uspokaja. Ptaki milkną, cichnie brzęk owadów, gdzieniegdzie jeszcze odzywają się świerszcze i pasikoniki.

W starożytnym Rzymie obchodzono w tym czasie Vinalia rustica, święto zbiorów i wyciskania gron winnych, wkrótce później zaś Consualia, uroczystości ku czci boga Consusa, opiekuna ziarna w spichlerzach i patrona koni, które w ten dzień strojono wieńcami z kwiatów i puszczano wolno na pastwiska. Wszystko to działo się w sierpniu, „gdy żywica płonie ponad gałązkami sosen i szyszki trzaskają tak, jakby już je lizały języki wiecznego ognia” – jak w Pełni lata pisał Adam Zagajewski. Cesarz Oktawian August przeniósł wszystkie te obrzędy na połowę miesiąca, dzień Feriae Augusti, „Augustowych wakacji”, świętowanych w Italii do dziś pod nazwą Ferragosto. W Polsce przypada wówczas Matki Boskiej Zielnej, na wpół pogański dzień święcenia ziół i kwiatów polnych, pora wytchnienia, odpocznienia, przejścia od śmierci do nowego życia.

Cokolwiek się wydarzy, będę celebrować ten rytuał. To jeszcze nie koniec. Świat wszedł w najpoważniejszy kryzys za mojego i tak dość już długiego życia. Krok w krok ze światem pójdzie opera. Jak nie tu, to gdzie indziej. Póki sił i spokoju starczy, będę jej towarzyszyć. Wiernie jak pies, z dystansem godnym kota, z miłością, jaką dostaję na co dzień od bliskich. „Wystarczy zrobić parę kroków, pójść za kulisy – a tam, w półmroku gęstego gaju kryją się może cienie tych, co żyli krótko, w lęku i bez nadziei, cienie naszych braci, naszych sióstr”. Przed nami długa droga w nieznane. Zapowiada się trudna i niezwykła podróż.

To samo jezioro Majcz, tylko widziane od południowego krańca, nieopodal cmentarza Wiechertów

Ten sam największy kot świata, tylko tym razem na moim łóżku

Ta sama droga, co zawsze, tylko trzeba było zabłądzić, żeby ją znaleźć

Ten sam pomost nad tym samym jeziorem, a na nim pies, który przyszedł skądś i mam nadzieję wkrótce dokądś dobrze trafi

Bayreuth 20.21

Approximately twenty minutes before the appointed hour the audience begins to gather near the Festspielhaus balcony, waiting for the signal beginning the ritual.  The Bayreuth fanfares were devised by Wagner himself, who arranged motifs from his various works for an eight-strong brass ensemble. The first, single fanfare calls audience members a quarter before the beginning of a performance. A  double fanfare is sounded five minutes later. After the third, triple fanfare, people really have to hurry up. Right on time there begins a short sequence of sounds which speak to my imagination much more powerfully than the famous balcony performances of the Festspielorchester musicians. First we hear a short bell, like in an ordinary theatre, though this time it is not for the audience, but for the ushers, who in a few seconds slam the wooden doors shut, draw the curtains and cut the Wagnerian temple off from the outside world. There is no longer a way in nor a way out. Soon the lights will be dimmed and we will be left alone with the creative team’s concept and our own expectations concerning Wagner’s masterpieces.

It was only during the pandemic that I became aware of the cramped conditions in the Festspielhaus. Even though the auditorium has been reduced to half of its capacity, it still seems full. Yet this year it is at least possible to breathe there – despite the mandatory use of FFP2 masks throughout the performance – and music is not disrupted by persistent coughing or exceedingly irritating hum and clatter of theatrical fans, banned due to hygienic reasons in order to prevent the spread of pathogenic aerosols.  After an interval of one year – unprecedented in the post-war history of the festival – I went to Bayreuth to see Barrie Kosky’s staging of Die Meistersinger, which will probably not return to this stage; Tobias Kratzer’s production of Tannhäuser; and a semi-staged performance of Die Walküre, which was accompanied by a performance piece by the Viennese actionist Hermann Nitsch: the only surviving part of the Ring supposed to be directed by Valentin Schwarz, which was to have been premiered last season, but had to be moved to 2022.

I had seen both Die Meistersinger and Tannhäuser on video and had accompanied both productions from the very beginning, co-hosting the broadcasts of the premieres on Polish Radio 2. When it comes to the former, I wanted to confront my impressions not only with the recording, but also with Michael Sturm’s inept directorial plagiarism presented in Poznań in 2018, when Die Meistersinger returned to Poland after an absence of over one hundred years. When it came to Tannhäuser, I hoped I would appreciate the production even more when seeing it live, like in the case of Yuval Sharon’s Lohengrin, so underrated by the critics and the audience. I chose Die Walküre primarily because of Günther Groissböck’s long-awaited debut as Wotan – a dream, which ultimately did not come true, of hearing, for the first time in many years, an insightful, lyrical approach to this ambiguous character, an approach Bayreuth had not experienced since Hans Hotter’s memorable portrayal conducted by Clemens Krauss.

Die Meistersinger von Nürnberg. Photo: Enrico Nawrath

I make no secret of the fact that I am an admirer of Barrie Kosky, an artist with an extraordinary imagination, an unfailing dramatic instinct and a sense of humour rare among Regieoper luminaries. This is not to say that I agree unreservedly with every one of his concepts, especially since Kosky is prone to “excess”, to building the action on many levels and to constructing his interpretation on the basis of associations that are not obvious and sometimes clearly misguided. Yet in the case of Die Meistersinger Kosky was spot on when it came to the essence of Wagner’s message – the opera is not a trivial story of a good-natured cobbler, a jealous town clerk and a pair of young lovers. It is a much more serious, though at times irresistibly funny, debate about the links between the avant-garde and traditionalism set not so much in actual Nuremberg, but in a symbolic, ideal city – unofficial capital of the Reich, a city of Sachs, Dürer and Pachelbel. A mysterious city into which Kaspar Hauser wandered one day in 1828. Much more importantly, it is an opera which ceased to tally with the composer’s intentions many years after it was written. It became incorporated into the infamous Nazi discourse and came to be linked to a totally different Nuremberg – a city associated with laws meant to protect German blood and German honour – so much so that when Wieland Wagner prepared the first post-war staging of Die Meistersinger in Bayreuth, he opted for total abstraction. His production was quite aptly called Die Meistersinger ohne Nürnberg.

In Kosky’s interpretation the “imagined” Nuremberg penetrates the reality of Wagner’s Wahnfried villa and then the reality of Schwurgerichtssaal 600, the venue of trials of Third Reich war criminals from 1945 onwards. Kosky chose this anachronism not in order to put on trial Wagner and his nineteenth-century anti-Semitism, so different from that of the national socialists. He put history on trial. At the centre of his concept stands Beckmesser, a Frankenstein-like figure sewn together from all of Wagner’s prejudices, as the director himself stressed. He is not only a Jew, but also a eulogist of the French grand opéra and the Italian bel canto, a fierce critic fighting all manifestations of innovation in music. A grotesque, not to say repulsive figure, whose actions, however, provoke a response incommensurate with his alleged crime.

And this is where the power of Kosky’s staging lies: Kosky does not turn Bekcmesser – who in Act I assumes the identity of Hermann Levi, the conductor of the premiere of Parsifal and musical master of ceremonies at Wagner’s funeral –  into an “Untermensch”, despised by the Nazi ideologists and generating instinctive compassion in twenty-first-century audiences. Barrie Kosky, the first ever Jew to direct at Bayreuth, makes the modern spectators aware of where the later evil came from: not from a sense of superiority, but from a fear of the “Überjude” who for decades shaped Germany’s culture and political life.

There are many more pertinent tropes in this intelligent, intricately constructed staging – all of them make up a coherent whole, something which cannot be said about Kratzer’s striking but superficial concept. His Tannhäuser breaks up into several parts which do not quite fit together. The eponymous hero tries to break free from Venus – a vulgar circus performer who shares her cave of pleasure in the form of a battered Citroën H not only with her lover, but also with a black drag-queen (Le Gateau Chocolat, this year replaced on stage by the dancer Kyle Patrick) and the dwarf Oscar (moving, phenomenal actor Manni Laudenbach), straight from Günter Grass’ The Tin Drum. The action builds up laboriously and unconvincingly, to gain momentum only in Act II, when the rebellious Tannhäuser enters the stage of the singing contest – literally, since the competition involving the medieval minnesingers is part of a performance taking place in the local Festspielhaus. Act III again takes place “outside”, on a grim refuse dump, the venue of the ultimate confrontations between the protagonists and the finale that will bring salvation to no one.

Tannhäuser. Photo: Enrico Nawrath

Kratzer’s vision requires clockwork precision and a lot of money: otherwise the production looks tacky (La forza del destino in Frankfurt) or even grotesque (Götterdämmerung in Karlsruhe). In Bayreuth the director did not have to worry about the budget, as a result of which his Tannhäuser – leaving aside the initial narrative shortcomings – is like a good psychological thriller. The problem is that although Kratzer went to a lot of trouble to explore the meaning of the work, he ultimately missed the point and came up with his usual obtrusively stereotype-shattering story about unlimited freedom leading to absolute loneliness. However, Kratzer knows his theatrical stuff like few others, thanks to which several episodes are painfully memorable: like the terribly sad intercourse between Elisabeth and Wolfram in which the frustrated woman has her unwanted admirer wear a wig and a coat of her beloved for whom she has been waiting in vain.

The last time I came across Hermann Nitsch’s provocations was in 2007, at the MaerzMusik festival in Berlin. I wrote at the time that his performance was on the fringes of the event, that it was quite nice to have a good laugh, watching Nitsch – a faded legend of Viennese Actionism – abuse the Heilig-Kreuz-Kirche organ in the company of two assistants and a crate of beer. This time there was no beer, but there were ten assistants, the master of the Orgy Mystery Theatre remained in the wings, but his action on the fringes of Die Walküre was undoubtedly part of the main strand of Bayreuther Festspiele. And it caused quite a stir among the audience, divided into supporters and opponents of Nitsch’s performance, which consisted in vertical and horizontal planes being slowly filled with paint in shades corresponding to a colour leitmotif system devised by Nitsch himself. It is a pity that it had nothing to do with the score and the libretto of Die Walküre, although the artist does deserve some credit for using only paints and not blood, excrements and animal guts, once characteristic of his ritual of the senses. But enough of these jokes – the biggest sin of Nitsch’s action was that it had absolutely nothing in common with what the singers were doing on stage. Clearly Nitsch could not decide whether to give them consistent acting tasks or simply position them on the proscenium like in an ordinary concert performance. As a result, everybody did what they wanted as if it were in some nineteenth-century Italian opera house in the provinces. Someone took a swing, someone threw themselves into someone else’s arms, no one fought with anyone, characters who were dead or unnecessary at a given moment in the narrative calmly left the stage, making way for other singers. All this was accompanied by a rhythmic splashing of paint and an unbearable stench of solvent.

Die Walküre. Photo: Enrico Nawrath

My conclusions from an analysis of visual and theatrical means consistently go hand in hand with an musical assessment of the consecutive productions. Die Meistersinger succeeded largely thanks to Philippe Jordan, who conducted the whole softly, subtly, at the same time displaying an unerring sense of the inner pulse and taking care to extract the full expressive potential of the piece from its intricate texture. Jordan is wonderfully sensitive to the singers – also in the ensembles and choruses – helping them in key moments not only to be heard, but also to catch their breath and build up strength to shape another phrase. This must have given additional splendour to the artistry of Michael Volle, who sang Hans Sachs, the longest role in Wagner’s entire oeuvre. Volle has a handsome, technically-assured baritone with various shades of emotions and, it has to be said, he knows how to pace himself to be able to sing the part, in which extensive monologues and fiery orations alternate with long recitatives sounding almost like ordinary human speech. Bekmesser was portrayed by Bo Skovhus – replacing an indisposed Johannes Martin Kränzle – an extremely musical singer with an exceptional dramatic nerve, which I had an opportunity to admire with those present at the second performance: during the first the Danish baritone “stood in” for his colleague in the wings.  Walther was entrusted to Klaus Florian Vogt, a favourite of the Bayreuth audience and a reliable artist, but to my ears far from any models of Wagnerian singing, not only as a Jugendlicher Heldentenor. Contrary to the opinion of those who know him only from recordings, his is a powerful voice, generally secure when it comes to intonation and practically indestructible.  The problem lies elsewhere, not so much in the timbre – supposedly boyish, yet in my opinion flat and dull – but in the extremely “neoclassical” approach to the score. Vogt sings “by the notes”, against the natural rhythm of the narrative, which makes his performance invariably stand apart from the other elements of the musical work. By comparison Daniel Behle shone in the role of David, with his well-projected and flexible tenor, which has a beautiful metallic glow.  Outstanding among the rest of the cast were primarily Georg Zeppenfeld as a solid Veit Pogner and Camilla Nylund, whose warm soprano with a rather narrow vibrato is perfect for the “girlish” part of Eva.

Axel Kober’s clear, romantic interpretation of Tannhäuser with his skilful highlighting of all Weberisms and Meyerbeerisms in the work was a nice change after Gergiev’s messiness and Thielmann’s vigorous, though at time bombastic approach. Kober is a born operatic conductor, which is work stressing in this case, as Kratzer’s dynamic, “cinematic” staging demands considerable sensitivity and an assured hand when assisting the singers. Those who stood out in the male cast were primarily Günther Groissböck as Landgraf, which has become his signature role, and – to a lesser extent – Markus Eiche, who was technically brilliant and spot on intonation-wise, but who lacked lyricism as Wolfram. Like in the case of Vogt, I have a problem with Stephen Gould, who sang the title role: an indestructible singer almost completely devoid of emotion. I have to admit, however, that his voice – not very beautiful either and slightly smoky in the upper register – falls undoubtedly into the Wagnerian voices category. This time it was the ladies who led the way. The audience applauded the vivacious Venus of Ekaterina Gubanova, a singer with a velvety mezzo-soprano supported by great sensitivity to the dramaturgy of the libretto. The small role of the Shepherd was sung by Katharina Konradi, a soprano with a crystal-clear voice, fresh from her success as Sophie in the Munich Rosenkavalier.  The biggest, though expected, star of the show was Lise Davidsen as Elisabeth. It was only this year that I heard her live for the first time and my earlier suspicions were confirmed: we had not seen such a Wagnerian phenomenon for decades. Davidsen has a powerful, perfectly controlled voice, even across the registers, dark, rich and incredibly handsome. Her ethereal piano is breathtaking. Her full, imperious forte never turns into a scream. The singer impresses with her splendid diction, excellent sense of text and – as if that were not enough – commanding stage presence.  The Norwegians are already sensing that they might be getting a new Flagstad. May this extraordinary talent survive in the cruel world of today’s opera and develop to the full.

Davidsen’s Sieglinde was certainly the only highlight in this year’s Die Walküre. It is difficult for me to judge this peculiar undertaking – just as it must have been difficult for the soloists to sing in chemical fumes, with a constant accompaniment of distracting sounds, under the unhelpful hand of Pietari Inkinen, who is unable to grasp this score at the macro-form level, although occasionally he does manage to extract from it some ear-pleasing fragments. Groissböck cancelled his Wotan performances five days before the premiere, not giving the organisers a choice, as it were. Tomasz Konieczny did save the show, but I’m not sure whether he saved his reputation as one of the world’s best interpreters of the role. Irrespective of doubts over his interpretation (his Wotan had always been an aggressive villain devoid of lyricism and majesty), this time he also had me concerned about his vocal condition: never mind the forceful, shouted forte – more worrying are softer fragments, marked with a tight larynx, on the verge of a whisper or even voicelessness. While there are redeeming features in Klaus Florian Vogt’s performance as Walther, the singer fails completely as Siegmund, especially with a Sieglinde of Davidsen’s class at his side. Iréne Theorin (Brunhilde) almost ran out of steam and had to rely solely on her technique. Christa Mayer, warmly received by the critics, was on the verge of hysteria as Fricka. The eight Valkyries, whom the conductor failed to rein in, engaged in a battle of voices. It was not hard to see who won, as each of the ladies’ voice was completely different in terms of timbre and production.  The only survivor – apart from Lise Davidsen – was Dmitry Belosselsky, offering an assured and thoughtful portrayal of Hunding.

Sei Siegfried. Photo: Jay Scheib

There is still one year left until the complete staging of The Ring. The first decisions have already been taken: the roles of Wotan in Die Walküre and Wanderer in Siegfried will be entrusted to John Lundgren, who sang the Dutchman in Tscherniakov’s staging inaugurating the festival. We’ll see what will happen. I have learned one, very important lesson from the fight against the pandemic, which has been going on for well over a year: the world will have been turned upside down at least five times by the time of the premiere. After a brilliant Meistersinger and an excellent Tannhäuser I went to a disappointing performance of my beloved Walküre. As a consolation, I got to see other elements of the “substitute” Ring 20.21 – Gordon Kampe’s short opera Immer noch Loge, staged on the bank and in the water of the park pond (with a very good Stephanie Houtzeel as Erda and the Second Rhinemaiden); an opportunity to take part in a several-minute fight against Fafner as part of a virtual reality project, Sei Siegfried, by Jay Scheib; and a delicious installation The Thread of Life by Chiharu Shiota, a Japanese sculptor and performer who works with Sasha Waltz and Toshio Hosokawa, among others. I defeated the dragon. Let us hope we will all be able to defeat the demon of uncertainty, which prevents us from planning anything more than a month ahead.

Translated by: Anna Kijak