Pory roku i życia

Był czas, kiedy dorobek Mozarta stawiano ponad muzykę poczciwego Haydna. Był też czas, kiedy Haydnowskie Stworzenie świata ceniono wyżej niż jego Pory roku, choć i tak obydwa oratoria uznawano za arcydzieła w porównaniu z wcześniejszym o mniej więcej ćwierć wieku Powrotem Tobiasza. Zdaniem Charlesa Rosena, w żadnej z tych dwóch kompozycji Haydn nie osiągnął takiego poziomu warsztatu, jak w swoich kwartetach i wielkich symfoniach, a po ukończeniu Pór roku popadł wręcz w niemoc twórczą, zbyt stary i słaby, żeby zatrzymać w głowie choć część cisnących się do niej pomysłów. Jakby niespełna siedemdziesięcioletni mistrz dożył chwili, w której przestał odnosić się do czegokolwiek poza własnym doświadczeniem i własną niemożnością.

Powtarzano też historię, jakoby Gottfried van Swieten, autor librett zarówno do Stworzenia świata, jak i Pór roku, bezskutecznie namawiał Haydna do zamknięcia cyklu trzecim oratorium Sąd ostateczny. Tymczasem z listu Georga Augusta Griesingera, zaprzyjaźnionego z Haydnem dyplomaty, do cesarzowej Marii Teresy, wynika coś zgoła innego: że inicjatywa wyszła od samego kompozytora, który zabiegał o libretto u Christopha Martina Wielanda, zwanego niemieckim Wolterem. Wieland odmówił. Odpowiedzialność za fiasko przedsięwzięcia trudno więc składać na twórczą niemoc Haydna, który potem napisał jeszcze dwie wspaniałe msze, Schöpfungsmesse i Harmoniemesse, i zamilkł ostatecznie na pięć lat przed śmiercią.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że praca nad Porami roku zajęła mu w sumie dwa lata i chwilami szła wyjątkowo opornie. Z pewnością przyczyniły się do tego kłopoty zdrowotne kompozytora, ale też libretto van Swietena, który tym razem wyraźnie przeliczył siły na zamiary. Za podstawę wziął niezwykle popularny poemat The Seasons Jamesa Thomsona, wiele jednak wskazuje, że wpierw sięgnął po niemieckie tłumaczenie Bartholda Heinricha Brockesa i właśnie na jego kanwie sprokurował tekst oratorium, okraszony mnóstwem wstawek z innych źródeł i własną inwencją twórczą. Wyszło z tego dzieło dość koślawe, w którym przepadł wdzięk pierwowzoru, za to braki warsztatowe van Swietena ujawniły się w całej pełni. Jakby tego było mało, van Swieten, mimo słabej znajomości języka, podobnie jak w przypadku Stworzenia świata podjął się przekładu libretta na angielski, co wyszło mu jeszcze gorzej niż poprzednio. Dość powiedzieć, że brytyjscy wykonawcy jeszcze do niedawna wykonywali Pory roku po niemiecku, bo „angielski” oryginał przyprawiał słuchaczy o niepohamowane salwy śmiechu. Po kilku mniej lub bardziej fortunnych próbach uzdatnienia libretta van Swietena pojawiło się kolejne, tym razem wyjątkowo zręczne tłumaczenie Paula McCreesha, które chyba ma szansę trafić na dobre do obiegu koncertowego.

Laurence Cummings. Fot. Mark Allan

Laurence Cummings wykorzystał je – z pożytkiem dla dzieła i ku wielkiej uciesze publiczności londyńskiej Barbican Hall – na inauguracji drugiego już sezonu Academy of Ancient Music pod swoim kierownictwem, w udramatyzowanym wykonaniu oratorium z ruchem scenicznym opracowanym przez Martina Parra, na tle miłych dla oka, lecz w gruncie rzeczy zbędnych projekcji Nina Dunn Studio. Ubiegłoroczne Stworzenie świata, niedostępne dla obserwatorów spoza Wielkiej Brytanii z uwagi na obowiązujące restrykcje covidowe, recenzowałam na podstawie transmisji. Tym razem nie przepuściłam okazji do wysłuchania AAM w Porach roku na żywo, zwłaszcza że z tłumaczeniem McCreesha miałam intensywnie do czynienia już wcześniej, tłumacząc je na polski do książeczki CD dla wytwórni Signum Records.

Haydn niewątpliwie miał rację, domagając się wykonania swoich oratoriów w językach zrozumiałych dla miejscowych odbiorców. Dlatego premiera Die Jahreszeiten spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem w wiedeńskim pałacu Schwarzenbergów, tymczasem The Seasons w pierwotnej wersji libretta nie zabrzmiały w Anglii ani razu za życia kompozytora. Ten utwór się niesie przez tekst: tylko w symbiozie ze słowem odsłania swoje prawdziwe oblicze. Dopiero wówczas otwiera słuchaczowi drogę do zrozumienia wyrafinowanych zabiegów harmonicznych i fakturalnych, uzasadnia liczne autocytaty, pozwala docenić nowatorstwo rozwiązań, które już wkrótce zostały z powodzeniem wykorzystane w twórczości Beethovena, Webera, Schuberta, a nawet Wagnera. Tylko pod tym warunkiem zdradza ukryty między wierszami hołd dla zmarłego przedwcześnie Mozarta: kiedy w potrójnej fudze z Wiosny pojawia się temat z Requiem, kiedy w śpiewie Szymona dźwięczy mądrość Sarastra, gdy w duecie miłosnym Hanny i Łukasza z Jesieni słychać głosy Papagena i Papageny, kiedy w Zimie, na słowach o przemijającym lecie ludzkiego żywota, pojawia się cytat z drugiej części Wielkiej Symfonii KV 550.

Rachel Nicholls i Benjamin Hulett. Fot. Mark Allan

Brzmienie Academy of Ancient Music przez blisko pół wieku kształtowało się pod wpływem dwóch wyrazistych, a zarazem obdarzonych skrajnie odmienną osobowością muzyków: Christophera Hogwooda i Richarda Egarra. Laurence Cummings wzbogacił tożsamość swoich ansambli o kolejny istotny element: niepowstrzymaną radość muzykowania, zapał, który pozwala się wikłać w meandry retoryczne partytury. Chór AAM imponuje nie tylko świetną emisją i nieskazitelną dykcją, on swoje śpiewanie przeżywa i syci potężnym ładunkiem emocji. Każdy instrument w orkiestrze przemawia własnym, świadomym głosem – kiedy trzeba, stopliwym i zrównoważonym z brzmieniem pozostałej części zespołu, innym razem bezceremonialnie wyeksponowanym z tła, zaskakująco jaskrawym, nasyconym do granic, balansującym na skraju brzydoty. Jest w tej  grze oślepiająca jasność i głęboki mrok, żar słońca i chłód lodu – wszystko co trzeba, by oddać zmienność pór roku i nieubłagany cykl ziemskiego istnienia.

Spośród trojga solistów najmilszą niespodziankę sprawiła mi Rachel Nicholls, która w ostatniej chwili zastąpiła niedysponowaną Sophie Bevan. Wyznaję ze skruchą, że miałam wątpliwości, czy sopranistka, która od kilku lat święci tryumfy w repertuarze Straussowskim i Wagnerowskim, zdoła się na powrót odnaleźć w dawno porzuconym idiomie muzyki przedromantycznej. Jestem krytykiem małej wiary: Nicholls potrafi bez trudu osadzić swój giętki, promienny głos w całkiem odmiennej stylistyce śpiewu, poprowadzić frazę z zachowaniem wszelkich klasycystycznych reguł, przemknąć lekko przez długie ciągi pasaży i ozdobników. Podobnym blaskiem lśnił tenor Benjamina Huletta, srebrzysty i jasny, imponujący zarówno pewnością intonacji, jak szerokim, otwartym oddechem, pozwalającym na swobodne i wyraziste kształtowanie linii melodycznej. Żarliwość dwojga młodych kochanków znalazła idealną przeciwwagę w dostojnym, naznaczonym mądrością dojrzałego wieku śpiewie Jonathana Lemalu, którego bas-baryton, ciepły i miękki jak aksamit, potrafił odmalować każdy afekt odrobinę innym odcieniem, zarysować każdą refleksję kreską odmiennej grubości.

Jonathan Lemalu. Fot. Mark Allan

W maju 1809 roku wojska napoleońskie ruszyły na Wiedeń. Miasto poddało się po krótkiej i nierównej walce. Schorowany Haydn zasłabł któregoś dnia przy fortepianie i nie wstał już z łóżka. Zmarł 31 maja, tuż po północy. Jego ostatnie słowa krążą w kilku wersjach. Po wysłuchaniu Pór roku w Barbican jestem skłonna uwierzyć, że tuż przed śmiercią powiedział: „Rozchmurzcie się, dzieci, nic mi nie jest”.

Jak oniemieć, a później opisać

Po ubożuchnym poprzednim sezonie, wciąż jeszcze ostrożnie stawiającym kroki po blisko dwóch latach pandemii, sezon miniony prezentował się całkiem okazale. W lutym zaczęły się jednak inne troski: o to, czy naszych operowych planów nie pokrzyżuje wojna, o to, czy szalejąca inflacja i kryzys energetyczny nie zeżrą nam resztek oszczędności, o to, czy wypada jeździć w miejsca, które przedkładają płynność finansową nad nieodłączne od wyborów repertuarowych i obsadowych kwestie moralne. W zakończonym właśnie sezonie – podobnie jak w każdym dotychczas – starałam się działać w zgodzie z własnym sumieniem. I nie ukrywam, że także z własnym gustem, jakkolwiek niektórym wydaje się on osobliwy. Było kilka rozczarowań, ale były też zachwyty – a te, zdaniem wielkiego arabskiego podróżnika Ibn Battuty – trzeba zawsze opisać, choćby wpierw odbierały nam mowę. Zatem do rzeczy i po kolei.

Londyn, listopad 2021, czerwiec i październik 2022. Trzy krótkie i bardzo intensywne wypady do stolicy Wielkiej Brytanii, już w nowym, pobrexitowym porządku. Jesienią na koncert inauguracyjny nowego festiwalu polskiej muzyki sakralnej Joy and Devotion, a na nim wreszcie olśnienie muzyką Krzysztofa Borka, domniemanego kapelmistrza wawelskich Rorantystów, w fenomenalnym wykonaniu The Gesualdo Six; latem na zamykające trasę objazdową Opera North wykonanie Parsifala w Royal Festival Hall, ze wzruszającym do łez Gurnemanzem w osobie Brindleya Sherratta, podziwianym w towarzystwie zaprzyjaźnionego dyrygenta i zaprzyjaźnionego operomana; i dosłownie przed kilku dniami na oficjalne otwarcie sezonu Academy of Ancient Music w Barbican Centre – z Porami roku, swoistym testamentem Haydna dla młodszych pokoleń, o którym napiszę wkrótce. A potem znów polecę do Londynu, zapewne już w listopadzie.

Bazylea, listopad 2021. Cudowna pod każdym względem podróż do europejskiej stolicy wykonawstwa historycznego. Kulturowe (także kulinarne) tradycje miasta zgłębiałam pod czujnym okiem zaprzyjaźnionej artystki-emigrantki, sztukę wokalną uwielbianego od lat Richarda Levitta rozpamiętywałam w przytulnym hotelu przy Wettsteinplatz, gdzie współzałożyciel Studio der frühen Musik mieszkał przez długie lata, nowe spojrzenie na Powrót Ulissesa Monteverdiego bez Ulissesa – w wizjonerskiej inscenizacji Krystiana Lady – opisałam w jednej z najbardziej entuzjastycznych recenzji sezonu. Pewnie wrócę na wiosnę, ale tym razem z całkiem innego powodu.

Brno, luty 2022. Po kolejnej fali zarazy, która bezlitośnie pokrzyżowała nasze operowe plany na zimę, podróż sentymentalna do stolicy kraju południowomorawskiego, skąd Upiór publikował przed laty swoje pierwsze recenzje z przedstawień oper Janaczka. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wróci do tematu w końcu listopada, przy okazji tegorocznego festiwalu Janáček Brno. W lutym jednak królował Händel i jego Alcina, w bajecznym, chwilami zwariowanym ujęciu Jiřiego Heřmana, między innymi z udziałem pingwina, kolcobrzucha i Krystiana Adama w partii Oronte.

Berlin, luty 2022. O tej wyprawie trudno będzie zapomnieć. Decyzję podjęłam ex promptu, za namową zaprzyjaźnionego melomana, tego samego, który w środku ubiegłego lata wyciągnął mnie do Monachium. Trudno było odmówić: w grę wchodziły dwa niemal już legendarne spektakle Wagnerowskie: Tannhäuser w reżyserii Kirsten Harms i Lohengrin w ujęciu Kaspera Holtena. Wiedzieliśmy, że nad Europą zbierają się czarne chmury wojny. Nie spodziewaliśmy się, że za kilka dni lunie z nich deszcz, poprzedzony propagandową premierą Lohengrina w Moskwie.

Bath, marzec 2022. Po Latającym Holendrze z Longborough i pamiętnej pandemicznej interpretacji Pasji Janowej Bacha z udziałem Oxford Bach Soloists, kolejne zetknięcie ze wspólnotowym, tylko z pozoru naiwnym teatrem Thomasa Guthriego. Tym razem w postaci półinscenizacji Händlowskiego Mesjasza w kościele św. Swituna, przy którym w 1805 roku pochowano szczątki pastora George’a, ojca Jane Austen. Niezwykła okazja obcowania z wykonaniem, które wyzwala, oczyszcza, pozwala wznieść się na wyżyny – nie tylko wykonawcom, ale też w pełni zaangażowanym w ich dzieło słuchaczom.

Helsinki, marzec 2022. Z jakichś nie do końca zrozumiałych względów jedna z najbardziej budujących wypraw minionego sezonu. Pierwsza, wymarzona podróż do Finlandii, ojczyzny Zachariasa Topeliusa, Tove Jansson i Alvara Aalto. Pierwszy prawdziwy powiew wiosny, mimo kopnego śniegu i lodu skuwającego szkierowe wysepki na Zatoce Fińskiej. Oraz świeże ujęcie znanej, także z Warszawy, inscenizacji Billy’ego Budda, tym razem znacznie bardziej przekonującej dzięki entuzjazmowi zespołów tutejszej Opery Narodowej, natchnionej interpretacji Hannu Lintu i przejętej antywojenną wymową Brittenowskiego arcydzieła fińskiej publiczności.

Madryt, kwiecień 2022. Niepodważalny dowód na istnienie prawdziwych przyjaciół, którzy po kolejnym kryzysie egzystencjalnym Upiora po prostu wpakowali go w samolot i zapewnili mu kilka dni świętego spokoju, niebiańskiej kuchni i wspaniałych wycieczek po okolicy. A Upiór, już we własnym zakresie, wzbogacił sobie tę ofertę o przedstawienie Wesela Figara w Teatro Real i eksperymentalny spektakl Extinción w wykonaniu Agrupación Señor Serrano, w legendarnym Teatro de La Abadía, gdzie w 2010 roku odbyła się premiera Końcówki Becketta w reżyserii Krystiana Lupy, z muzyką Pawła Szymańskiego. Nadejdzie wiosna, znów się przypomnę, bo nie ma chyba lepszego miejsca i lepszego towarzystwa, żeby odzyskać wiarę w ludzi i własne siły.

Antwerpia, maj 2022. Drugie już w tym sezonie spotkanie z rzemiosłem Krystiana Lady, tym razem w roli librecisty opery Nawrócona Wima Hendericksa, na motywach znakomitej, wydanej też w Polsce powieści Stefana Hertmansa. Spektakl we Vlaamse Opera wzbudził mieszane uczucia: zachwyt poetyckim, celnie trafiającym w sedno narracji Hertmansa librettem Lady, piękną, choć staroświecką muzyką Hendericksa, i olśniewającą plastycznie, ale statyczną inscenizacją Hansa Opa de Beecka. Wzbudził też nadzieję, że ten świat się odrodzi, a zarazem refleksję, że każde kolejne odrodzenie wymaga zbyt wiele cierpienia.

Longborough, czerwiec 2022. Dwukrotny powrót do utraconego w pandemii Edenu. Za pierwszym razem we wspaniałej, choć chwilami wątpliwej pod względem reżyserskim interpretacji Wagnerowskiego Zygfryda pod batutą Anthony’ego Negusa, za drugim – w chwilami wątpliwej muzycznie, olśniewającej jednak erudycją i reżyserską wnikliwością Carmen Jakobi produkcji Umarłego miasta Korngolda. W przyszłym sezonie wiejska opera w Gloucestershire zapowiada Zmierzch bogów, ostatnie ogniwo Pierścienia Nibelunga przed ostatecznym podsumowaniem całości w 2024 roku. Jest po co żyć, choć jeszcze nie ma pewności za co.

Oslo, czerwiec 2022. Burzliwa biała noc w stolicy Norwegii, nie tylko z powodu nagłej ulewy, ale też nagłej zmiany w obsadzie wielokrotnie już wznawianego spektaklu Carmen w reżyserii Calixta Bieita, w którym tego jednego wieczoru w partii Don Joségo wystąpił Charles Castronovo. Słyszałam później utyskiwania widzów tej samej inscenizacji w Paryżu i Wiedniu, z udziałem zblazowanych gwiazd, które nad spójność narracji i nieodzowne rzemiosło aktorskie przedkładają własne popisy wokalne. Upiór jest naiwny i woli dobrze zrobiony teatr, dlatego planuje kolejne powroty do przepięknego gmachu nad Oslofjorden i kolejne spotkania z młodym, pełnym zapału zespołem tamtejszej Opery.

Leeds, lipiec 2022. Zupełnie wariacki, jednodniowy wypad do Leeds Playhouse na pewien zupełnie w Polsce nieznany musical Sondheima, na motywach znakomitego, ale obawiam się, że zapomnianego w Polsce filmu Bergmana. Opera North w każdym sezonie uwzględnia w swoim repertuarze przynajmniej jedno dzieło tak zwanego lżejszego kalibru, z udziałem solistów gościnnych, ale też śpiewaków występujących na co dzień w całkiem poważnych partiach operowych. Recenzja czeka już od pewnego czasu na swoją kolej w miesięczniku „Teatr”, ukaże się wkrótce, więc nie uprzedzam wypadków.

West Horsley, lipiec 2022. Pierwsza, jeszcze nieoficjalna wizyta w nowym gmachu Grange Park Opera, przy okazji rzekomo półkoncertowego wykonania Latającego Holendra pod dyrekcją Negusa, które w rzeczywistości okazało się inscenizacją znacznie bardziej przekonującą i spójną niż niejeden „prawdziwy” spektakl w polskiej operze. A przy tym jedyna w swoim rodzaju okazja celebrowania specyficznej atmosfery teatru – który wygląda wewnątrz jak skrzyżowanie miniaturowej La Scali z gabinetem osobliwości – w towarzystwie młodszej koleżanki po fachu i jej męża-śpiewaka, którzy zapowiadają się od niedawna na regularnych kompanów moich zwariowanych muzycznych wędrówek.

Bayreuth, sierpień 2022. A jednak: wbrew głosowi zdrowego rozsądku, który zalecał finansową wstrzemięźliwość, na przekór karuzeli obsadowej, która przyczyniła się do dwukrotnej zmiany wykonawcy partii tytułowej w Wagnerowskim Holendrze, zdołałam uczynić zadość stosunkowo nowej upiornej tradycji regularnych wizyt na Zielonym Wzgórzu. Całkiem już wbrew moim oczekiwaniom, znacznie większe wrażenie zrobiła na mnie kontrowersyjna inscenizacja Dymitra Czerniakowa niż rzekomo nowatorskie ujęcie muzyczne Oksany Łyniw. Czas pokaże, co będzie dalej. Na razie w planach nowy Tristan i być może poszczególne elementy nowego Ringu, bo całości raczej nie zniosę, choć przyjaciele cenią mnie za wytrwałość i poczucie humoru.

Viterbo i okolice, sierpień i wrzesień 2022. Pierwszy i mam nadzieję nie ostatni wypad na Festival Barocco Alessandro Stradella, przebogatą repertuarowo imprezę, pozwalającą docenić nie tylko rozmach i entuzjazm artystów związanych z rozlicznymi inicjatywami muzycznymi Andrea De Carlo, ale też olśniewające bogactwo kulturowe regionu Tuscia. Trzeba będzie kiedyś tam wrócić: podobnie jak w większość miejsc przywołanych przeze mnie w niniejszym podsumowaniu. Mimo piętrzących się przeciwieństw, nie mam zamiaru spuszczać z tonu. Jeszcze raz dziękuję wszystkim wiernym Czytelnikom, ponownie kieruję wyrazy wdzięczności pod adresem przyjaciół i patronów. Oby rozpoczynający się sezon stał się znakiem jakiegoś przełomu – także w naszym, coraz dotkliwiej podzielonym, a zarazem coraz bardziej skupionym na sobie światku operowym.

Three Billboards Outside Caprarola, Viterbo

Do you remember Three Billboards Outside Ebbing, Missouri? Or, more precisely, the music Mildred Mayes is listening to in the car at the very beginning of the film? Most movie buffs were led to believe that they were dealing with a contemporary arrangement of a traditional Irish melody, while in fact Renée Fleming sings Lady Harriet’s aria “Letzte Rose” from Friedrich von Flotow’s opera Martha, though with Thomas Moore’s original text, taken from the 1813 collection Irish Melodies. The composer indeed referred to a popular song of the day, but transformed it in his own way and made it the basis not only of the aria, but also of the love theme that runs through the piece. Martha, staged in 1847 in Vienna, turned out to be Flotow’s second and last operatic success. Known to music lovers today for several immortal hits, it completely overshadowed his previous work: the opera Alessandro Stradella, the triumph of which at the Hamburg Opera subsequently led to a contract to stage Martha at Vienna’s Theater am Kärntnertor.

Flotow was neither the first nor the last among 19th-century composers who decided to make one of the most influential yet most mysterious composers of the Italian Baroque the protagonist of their operas. However, they were not interested in his music, but in his sensational biography, described in, for example, Histoire de la musique et de ses effets, the first compendium of the history of music in French literature, written by Pierre Bourdelot, a libertine, freethinker and physician to Louis XIII, later supplemented by his nephew Pierre Bonnet-Bourdelot and published only after the death of both by another heir of the family in 1715. The ambiguities of Stradella’s biography – which gradually expanded to include tales of his difficult character, propensity for scheming and gambling, and promiscuity, which ultimately brought upon him the revenge of his cuckolded rivals and death at the hands of assassins – became ideal fodder for Romantic librettists. However, instead of perpetrating a black legend of him, like the one surrounding the tragic figure of Caravaggio, the librettists came up with more and more complicated cloak-and-dagger stories, with the amorous Stradella successfully throwing a spanner in the works of torturers and guardians of female virtue, stories with an obligatory happy ending. This Stradella-mania even affected the teenage César Franck, who in 1841 – four years after the failure of Louis Niedermeyer’s five-act grand opéra at the Salle Le Peletier in Paris – composed his own Stradella, but stopped at the voices with piano stage and left the work unfinished.

Interest in Stradella waned at the turn of the 20th century, only to be revived in recent decades, thanks in part to new research which has finally made it possible to look at his life and work in a broader historical and aesthetic context. We know now that he was not born in 1639 in Nepi, but four years later in Bologna, though the most formative period of his life was his childhood and youth spent in Rome, where he received his musical education. We know that his innate independence combined with immense talent and extraordinary ambition got him into trouble more than once, and it is difficult to say whether his tragic death at the hands of Genoese thugs – when he was not yet forty – had more to do with his propensity for reckless love affairs or his inability to navigate the labyrinth of political and moral intrigues of the day. Stradella left behind a huge and immensely valuable body of work, rivalling the legacy of Purcell and Biber in originality, and going far beyond the stylistic framework of the period in innovation and imagination. He was a precursor of the concerto grosso. In experimenting with a more tuneful, rhythmically freer variety of counterpoint, full of dissonant tensions, he was more than ten years ahead of Corelli. He came up with the idea of the da capo aria before he had time to give it a proper form.

There is something spectral in Stradella’s oeuvre. It is possible to hear in it things that are not physically there yet, that were only geminating in the composer’s visionary imagination. This is probably why it is so admired by Salvatore Sciarrino, a contemporary master of musical understatements, thinned out consonances, of silence louder than sounds. In 2017 Sciarrino wrote an opera, Ti vedo, ti sento, mi perdo (I see you, I hear you, I lose myself), whose protagonist is Stradella – or rather his absence. The action takes place in 1682, in one of the Roman palazzi, where rehearsals take place before a performance of Stradella’s cantata. Everybody is waiting for a new aria promised by the composer, but instead they get the news of his sudden death. The truth about the composer, who became a legend during his lifetime, must from now on be sought in in-depth reflection on his music.

Andrea De Carlo. Photo: Famiano Crispi & Vincenzo Scudieri

The man at the forefront of this reflection is Andrea De Carlo, one of the world’s most eminent specialists in the legacy of Alessandro Stradella, an artist well known also to Polish music lovers from his collaboration with Rinaldo Alessandrini’s Concerto Italiano ensemble, not to mention the student production of Stradella’s comic opera Il Trespolo tutore (2018), which featured Polish musicians and was recorded on DVD. De Carlo began his career as a jazz double bass player, later joined in the orchestra of the Teatro Massimo di Palermo and eventually – after studying with the gambist Paolo Pandolfo – devoted himself almost entirely to the practice and theory of historical performance. In 2005 he founded his own ensemble, Mare Nostrum, which has evolved from a homogeneous viol consort into an extremely versatile and dynamic early music ensemble. Following their first, critically acclaimed concerts and recordings of German and French Baroque music, De Carlo and his musicians began to focus increasingly on the works of 17th-century composers associated with Rome. This naturally led to “The Stradella Project” – initiated as part of the Baroque Festival in Viterbo, headed by De Carlo – which has already resulted in eight excellent albums of monographic recordings for the French label Arcana. Young talent and future collaborators of De Carlo are forged in the “Stradella Young Project”, an education and research initiative launched in 2011, whose apprentices regularly participate in De Carlo’s projects.

This year I had the pleasure of accepting an invitation from the event organisers and the Munich-based agency Ophelias Culture to attend the first days of Festival Barocco Alessandro Stradella. And thus I was able not only enjoy the music, but also to relish the beauty of the historic region of Tuscia, the cradle of Etruscan civilisation, a land stretching among the hills between the Tiber and the Apennine range, in a territory that overlaps not only with today’s province of Viterbo in the northernmost part of Lazio, but also with the whole area of Tuscany and a large swathe of Umbria. Viterbo, one of the best-preserved medieval cities in central Italy – with its imposing Cathedral of Saint Lawrence, supposedly built on the ruins of an Etruscan temple of Heracles, and the mighty Palazzo dei Papi, where from November 1268 to September 1271 the cardinals were held on bread and water during the longest conclave in the history of the Church, before the election of Pope Gregory X – was preparing for the Macchina di Santa Rosa procession.

The march with the relics of St. Rose, a Franciscan tertiary expelled from the city by the Cathars, takes place year after year on the night of 3 September, along a route of more than a kilometre from Porta Romana to the steep climb to the church of Viterbo’s patron saint. One hundred men from the Sodality of the Porters (Facchini di Santa Rosa) carry a nearly 30-metre high tower, weighing five tons, through the streets, literally in the dark, following only the directions of the capofacchini, who march at the four corners of the enormous machine. In the days leading up to the procession residents are busy building stands in the traditional stopping places of the porters, and members of the Sodality proudly display its banners in the windows of their homes, in shop windows, restaurants and craftsmen’s workshops. Admission to the porters community is considered an exceptional honour in the local community – not least because, as part of the test, each candidate must lift a 150-kg box on his shoulders and carry it at least a hundred metres.

In these circumstances it is not surprising that the first concerts of the Festival took place outside the province’s capital. Yet it would be hard to imagine a better venue for the inauguration, with an opera by Stradella, than the Mannerist Villa Farnese, a gem of the late Italian Renaissance, towering over the town of Caprarola, which clings to the volcanic Cimini Hills. The young Cardinal Alessandro Farnese, only thirty-something at the time, acquired the estate at the very beginning of the 16th century. Educated by Pomponius Laetus to love classical proportions, he decided to erect a defensive palace above the settlement and commissioned the best architects active in Rome at the time to prepare the designs. The architects included Baldassare Peruzzi, who drew out the shape of the future fortress on a pentagonal plan. The construction of the foundations was completed only a few years before the cardinal was elected pope, who went down in history as Paul III. The work on the fortress was understandably put on hold. Nearly thirty years later it was resumed by the pope’s namesake and grandson, Alessandro Farnese: a cardinal, diplomat and generous patron of artists, who replaced the idea of completing the palazzo di fortezza with the idea of erecting a grand country villa on its foundations. The arduous mission of incorporating the body of the palace into the pentagon of the fortifications was undertaken by Jacopo Barozzi da Vignola, one of the most eminent architects of the second half of the 16th century, not only in Italy.

The result was a building of uncommon beauty, in the form of a pentagonal prism, but with a regular four-storey façade and a circular arcaded courtyard inside. Each storey of the villa served a different purpose and was furnished accordingly. Visitors are dazzled by the Sala dei Fasti Farnesiani on the piano nobile level. It is richly decorated with frescoes by the Zuccari brothers depicting the greatest achievements of the Farnese family. Taddeo Zuccari and his assistants are also the authors of the allegorical paintings in the Jupiter Room, accessible from the courtyard, which served as a sort of reception room for guests and a vestibule to the summer apartments. To enter it, visitors must first take their eyes off the illusion of foliage rustling in the wind, birds’ wings flapping and glimpses of sunlight on the azure of the frescoes on the arcade vaults.

Moro per amore, Villa Farnese, Caprarola. Eleonora Filipponi (Lindora) and Danilo Pastore (Floridoro/Feraspe). Photo: Famiano Crispi & Vincenzo Scudieri

This was the venue of the Festival’s inaugural performance – of Moro per amore, Stradella’s last opera, completed in 1681, a few months before his death. A similar villa, castello or palazzo may have been the venue for the first rehearsals before the work was staged at some theatre in Rome or Genoa. Similar frescoes may have witnessed cardinals, princes and their mistresses taking pleasure in making music, especially as the libretto was written by another well-educated aristocrat with a passion for the arts: Flavio Orsini, who sometimes wrote under the anagrammatic pseudonym of Filosinavoro.

The seven soloists and the nine-member Mare Nostrum ensemble, conducted by Andrea De Carlo, entered this space richer in knowledge and experience which the pioneers of historical performance could only envy. De Carlo’s musicians are fully aware of the fact that today no one will get all the allusions, references and puns in the allegedly absurd libretto, but they nevertheless should try to get as many of them as possible and then help the audience get them. Since the trap is set already in the ambiguous title of the piece (no one really dies of love here, but it takes a Moor to make a certain beautiful queen finally fall in love), every pun that is caught needs to be supported by an appropriate gesture, passion in the music, a meaningful glance. The artists need to attract attention to the passage that, for some reason, Stradella himself highlighted: by strengthening the articulation in the singing, bashing body of the instrument. They need not to wring their hands over the sense of humour of the Orsinis, the Farneses or suchlike, but to laugh at what made people laugh at the time (for example, the aging, contralto nanny and the soprano castrato proposing to her in the finale). The Mare Nostrum musicians know how to enthral the listeners and teach them something at the same time – and this is an increasingly rare skill, even among people involved in education on a daily basis.

View from Torre Monaldesca, Civitella d’Agliano. Photo: Dorota Kozińska

This year Festival Barocco Alessandro Stradella takes place until the end of September. It does not rely on Stradella alone. Over the next two days I went on two sentimental journeys to the repertoire from which my experience of historical performance had begun: the instrumental dances of the Ars Nova era (the excellent lutenist player Peppe Frana, partnered brilliantly by the flutist Alessandro de Carolis and the percussionist Antonino Anastasia); and the music wandering between Iberia and the New World since the first wave of the conquistador conquests (participants in the Stradella Young Project). The first concert took place in the rooms of Torre Monaldesca in Civitella d’Agliano: a tower from the top of which the local Guelphs used to look out for their enemies, the Ghibellins. The second concert was an open-air event in Borgo Fantasma, one of hundreds of “ghost towns” scattered around Tuscia, destroyed by landslides, earthquakes and other natural disasters.

I will have to go back there one day. For the austere beauty of the stone towns, for the effusion of colours in the frescoes in the cardinals’ villas, for the music of Stradella – brought back from oblivion by people who go forward full of love and don’t look back.

Translated by: Anna Kijak

Link to the source:
https://www.tygodnikpowszechny.pl/takie-festiwale-to-ja-rozumiem-178593

A Sailor From Nowhere

When it seemed that nothing could disorganise operatic life more than COVID, war was added to the still smouldering pandemic. It has changed little in Polish opera houses. If anything, it has further depleted their repertoires and for a long time to come at that, for we Poles observe the total boycott of Russian culture sometimes even more strictly than the Ukrainians themselves. This is not the case  elsewhere, as the world at large has lost faith in the efficacy of artistic sanctions and has experienced a backlash for implementing them too zealously in the first months of the invasion. Solidarity with the fighting Ukraine is now manifested in other fields. It could be said that the opera community has entered the stage of positional warfare. A no-man’s land stretches between advocates of laissez-faire and advocates of categorical sanctions, controlled by neither side. Those taking the rap are those disrupting this fragile equilibrium, as happened to Oksana Lyniv, who, shortly after taking over the musical directorship of Teatro Comunale di Bologna, decided she would not conduct concert performances of Tchaikovsky’s Iolanta. The decision was prompted by a wave of violent protests by her compatriots, outraged not only by the choice of the work, but also by the casting of a Russian singer in one of the supporting roles.

There were no such controversies at Bayreuth. Lyniv enjoys enduring sympathy of the local audience, who pay attention not so much to her gaffes, but to her general attitude towards the war. Last season she was welcomed with open arms as the first ever female conductor in the history of the festival. This year she returned to the Green Hill with Der fliegende Holländer as seen by the Russian director Dmitri Tcherniakov. In a staging that would have attracted crowds of Polish opera lovers to Bayreuth, if the title role had been sung, as originally planned, by Tomasz Konieczny. Many of these opera lovers would not have let Tcherniakov into any opera house in Poland: not only because of his nationality, but also because Tcherniakov was one of the signatories of the famous petition against the boycott of Russian artists signed by, among others, Barbara Hannigan and Antonio Pappano. For Lyniv it was enough that Tcherniakov showed unequivocal support to Ukrainians affected by the war. That was enough for me as well; I came and I was not disappointed.

Elisabeth Teige (Senta). Photo: Enrico Nawrath

Bayreuth productions – unless they are complete failures – clearly improve over successive seasons. Yuval Sharon’s production of Lohengrin, criticised shortly after the premiere, ended its run this year to almost tearful goodbyes. Something similar will probably happen to Tcherniakov’s Holländer, although the director – as is his wont – tells a completely different story in it, seemingly without engaging in any dialogue with the original. Let me stress this: seemingly. If we can manage to overcome the understandable rebellion of a Wagnerite within ourselves and approach this staging with a completely open mind, it will turn out that Tcherniakov has disposed of what is unbearable and incomprehensible in the work. Above all – of the motives driving Senta, who, indeed, is a prototype for the later Wagnerian redeeming female figures, but at the same time an extremely irritating character crossing the thin line between the obstinacy of a spoilt teenager, and just as childish stupidity and naivety. By turning the tormented wandering sailor into a calculated avenger, Tcherniakov has finally explained this stupidity and thus, paradoxically, made the story told by Wagner more credible. Senta’s teenage rebellion takes the form of a mindless infatuation with the mysterious stranger – an infatuation that does not pass even when the Dutchman reveal his true face. Her love resembles the feelings which emotionally immature women have for terrorists and serial killers.

Elisabeth Teige and Eric Cutler (Erik). Photo: Enrico Nawrath

Such a story requires an introduction (in the form of a moving pantomime to the sounds of the overture, when we get to know the cause of the Dutchman’s trauma: his mother, rejected by Daland, committed suicide before the boy’s eyes) and a modified ending, again only seemingly contradicting the composer’s intention (the orgy of revenge is interrupted by Mary – Daland’s wife in Tcherniakov’s version – killing the stranger; Senta’s coming to her senses and reconciliation with her mother replace the traditional vision of transfiguration). Tcherniakov’s implements his concept with admirable precision, in a clean, singer-friendly, visually stunning space (among sets designed, as usual, by himself, and perfectly lit by Gleb Filshtinsky). It is not true that his staging lacks a sea or a ship. The proximity of the ocean is suggested by Yelena Zaytseva’s costumes. The phantom ship appears during one of the scene changes – or, rather, intricate turnovers of the same sets – in the form of a sail gliding across the upstage, which in the end, much to the surprise of the audience, turns out to be the tower of a town church. There are several memorable moments in this production: from the desperate attempt to restore the dignity of the suicidal woman, when the shocked boy stops his mother’s corpse swinging on a rope and laces up her shoes, the tragicomic scene of the Dutchman’s proposal on the glazed veranda of Daland’s house, to the ominous contrast of the two choruses in Act Three, in which the ghostly sailors bring to mind equally ghostly associations with members of the gangster group Solntsevskaya Bratva. In light of the events of recent months, the blue and yellow colours of the production spoke all the more powerfully, especially in the final scene of the conflagration of the town, with a swirling mass of “black kites” in the air – debris from burned down houses, as in Czesław Miłosz’s poem.

I have to admit that my recent experience with Der fliegende Holländer conducted by Anthony Negus raised my musical expectations very high indeed. They were more than satisfied by Elisabeth Teige as Senta, a singer blessed with a meaty soprano of great beauty and velvety tone, which she wields masterfully, subtly shading the dynamics and emphasising tensions in almost every phrase. I was slightly disappointed with Thomas J. Mayer in the title role. Mayer is a very capable and cultured singer, but lacks the expressiveness of his predecessor, John Lundgren, who created a chilling portrayal of a man as repulsive in his personality as he was seductive in the beauty of his dramatic, metallically sparkling baritone. The ever dependable Georg Zeppenfeld was in a class of his own – also acting-wise – as Daland. Eric Cutler as Erik could not be faulted vocally, although he lacked subtlety and moderation in shaping this dramaturgically thankless character. A fine Steersman came from Attilio Glaser, a singer with a healthy, bright and excellently supported lyric tenor. The deep, round contralto of Nadine Weissman (Mary) showed some signs of tiredness, but they were counterbalanced by Weissman’s full commitment to the role of Daland’s tragic partner, a character by no means easy to present in such a production.

The final scene: Eric Cutler, Elisabeth Teige and Nadine Weissman (Mary). Photo: Enrico Nawrath

However, it is difficult to say how the singers would have found their way through this score, if Oksana Lyniv, instead of focusing on restraining the orchestral volume for most of the narrative, had taken care of the musical logic of the story and the resulting richness of the motivic work. In her interpretation Der fliegende Holländer fell apart into a set of unconnected numbers, with the orchestra simply providing an accompaniment and not contributing to the narrative fabric of the work, and with the soloists left to their own devices by the instruments hidden somewhere in the background. Lyniv’s interpretation lacked weight, vividness of sound, and at times simply freedom, which on several occasions ended in asynchrony between the stage and the covered pit, not to mention rough, intonationally uncertain passages in the strings and play-safe entrances in the winds. However, the Ukrainian conductor was given the benefit of the doubt by the Bayreuth audience and the critics present at the performances, and I will do likewise – in the hope that in a future season, under more favourable circumstances, everything will come together, be put in order and harmonised.

It’d better be very soon. The world really needs some consolation. And not just of the naive variety.

Translated by: Anna Kijak

Trzy billboardy za Caprarola, Viterbo

W planie wrześniowych wojaży Upiora przewidziano jeszcze jeden wyjazd, którego program całkiem stanął na głowie, z powodu tak zwanych okoliczności zewnętrznych. Ale nie uprzedzajmy wypadków. O tym, co się za kilka dni wydarzy, poinformuję Państwa na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Tymczasem polecam uwadze Czytelników tekst, który ukazał się w najnowszym wydaniu czasopisma: relację z najpiękniejszego finału wakacji, jaki tylko można sobie wyobrazić, czyli z pierwszych dni Festival Barocco Alessandro Stradella di Viterbo, spędzonych w towarzystwie wspaniałej muzyki, wspaniałych ludzi, zapierających dech w piersiach krajobrazów oraz skarbów dziedzictwa kulturowego Włoch. A potem już tylko jesień…

Trzy billboardy za Caprarola, Viterbo

Żeglarz znikąd

Kiedy już się zdawało, że nic jest w stanie zdezorganizować życia operowego bardziej niż COVID, do wciąż tlącej się pandemii dołączyła wojna. Na polskich scenach zmieniła niewiele. Jeśli już, to jeszcze bardziej zubożyła repertuary naszych teatrów, i to raczej na długo, bo całkowitego bojkotu kultury rosyjskiej przestrzegamy nieraz ściślej niż sami Ukraińcy. Inaczej się dzieje na świecie, który zwątpił w skuteczność artystycznych sankcji i oberwał już rykoszetem za zbyt gorliwe ich wprowadzenie w pierwszych miesiącach inwazji. Solidarność z walczącą Ukrainą manifestuje się teraz na innych polach. Można by rzec, że środowisko operowe wkroczyło w etap wojny pozycyjnej. Między leseferystami a zwolennikami kategorycznych sankcji rozpościera się pas ziemi niczyjej, niekontrolowany przez żadną ze stron. Oberwą ci, którzy naruszą tę kruchą równowagę, co przytrafiło się także Oksanie Łyniw, która wkrótce po objęciu kierownictwa muzycznego Teatro Comunale di Bologna zrezygnowała z poprowadzenia koncertowych wykonań Jolanty Czajkowskiego: po fali gwałtownych protestów ze strony rodaków, oburzonych nie tylko wyborem dzieła, ale też obsadzeniem Rosjanki w jednej z ról drugoplanowych.

W Bayreuth podobnych kontrowersji nie było. Łyniw cieszy się niezmienną sympatią tutejszej publiczności, zwracającej uwagę nie tyle na jej gafy, co na ogólną postawę wobec wojny. W ubiegłym sezonie powitano ją z otwartymi ramionami jako pierwszą w historii festiwalu kobietę za pulpitem dyrygenckim. W tym roku powróciła na Zielone Wzgórze z Latającym Holendrem w ujęciu rosyjskiego reżysera Dymitra Czerniakowa. W inscenizacji, która ściągnęłaby do Bayreuth tłumy polskich melomanów, gdyby w partii tytułowej, zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami realizatorów, wystąpił Tomasz Konieczny. Wielu z tych samych melomanów nie wpuściłoby Czerniakowa za próg żadnego polskiego teatru: nie tylko z racji narodowości, ale i dlatego, że artysta był jednym z sygnatariuszy słynnej petycji przeciwko bojkotowi rosyjskich artystów, podpisanej między innymi przez Barbarę Hannigan i Antonia Pappano. Łyniw wystarczyło, że Czerniakow okazał jednoznaczne wsparcie dotkniętym wojną Ukraińcom. Mnie też to wystarczyło, przyjechałam i nie żałuję.

Po prawej Thomas J. Mayer (Holender). Fot. Enrico Nawrath

Bayreuckie produkcje – chyba że kompletnie nieudane – wyraźnie krzepną w kolejnych sezonach. Skrytykowanego tuż po premierze Lohengrina w reżyserii Yuvala Sharona żegnano w tym roku nieledwie ze łzami w oczach. Zapewne podobnie będzie z Holendrem Czerniakowa, choć artysta – swoim zwyczajem – opowiedział w nim całkiem inną historię, z pozoru nie wchodząc w żaden dialog z pierwowzorem. Podkreślam: z pozoru. Jeśli przezwyciężyć w sobie zrozumiały bunt wagneryty i podejść do tej inscenizacji z całkiem otwartą głową, wyjdzie na jaw, że Czerniakow rozprawił się z tym, co w dziele nieznośne i niepojęte. Przede wszystkim z motywami rządzącymi Sentą, która – owszem – jest prototypem późniejszych Wagnerowskich kobiet-odkupicielek, ale zarazem postacią skrajnie irytującą, przekraczającą cienką granicę między uporem rozbisurmanionej nastolatki a równie szczenięcą głupotą i naiwnością. Zmieniając udręczonego żeglarza-tułacza w wyrachowanego mściciela, Czerniakow wreszcie tę głupotę uzasadnił, a tym samym, paradoksalnie, uprawdopodobnił historię opowiedzianą przez Wagnera. Nastoletni bunt Senty przybiera formę bezmyślnego zauroczenia tajemniczym przybyszem – zauroczenia, które nie mija nawet wówczas, gdy Holender odsłania swą prawdziwą twarz. Jej miłość przypomina uczucia, jakimi niedojrzałe emocjonalnie kobiety darzą terrorystów i seryjnych morderców.

Taka opowieść wymaga wstępu (w postaci przejmującej pantomimy na dźwiękach uwertury, kiedy poznajemy przyczynę dziecięcej traumy Holendra: jego matka, odrzucona przez Dalanda, popełniła samobójstwo na oczach chłopca) i zmodyfikowanego zakończenia, znów tylko pozornie niezgodnego z intencją kompozytora (orgię zemsty przerywa Mary, w wersji Czerniakowa żona Dalanda, zabijając przybysza; opamiętanie Senty i jej pojednanie z matką zastępują tradycyjną wizję przemienienia). Czerniakow realizuje swoją koncepcję z podziwu godną precyzją, w czystej, przyjaznej śpiewakom, olśniewającej wizualnie przestrzeni (w scenografii jak zwykle własnego projektu, doskonale oświetlonej przez Gleba Filsztyńskiego). To nieprawda, że w jego inscenizacji nie ma morza ani statku. Bliskość oceanu sugerują kostiumy Jeleny Zajcewej. Statek-widmo pojawia się w czasie jednej ze zmian, albo raczej misternych obrotów wciąż tych samych dekoracji – pod postacią sunącego w głębi sceny żagla, który ostatecznie, ku zaskoczeniu widzów, okazuje się wieżą miejskiego kościoła. Jest w tym spektaklu kilka momentów pamiętnych: począwszy od rozpaczliwej próby przywrócenia godności samobójczyni, kiedy zszokowany chłopiec zatrzymuje rozhuśtane na sznurze zwłoki matki i sznuruje jej buty, poprzez tragikomiczną scenę oświadczyn Holendra na przeszklonej werandzie domu Dalanda, aż po złowieszczy kontrast dwóch chórów w trzecim akcie, w którym upiorni żeglarze przywodzą na myśl równie upiorne skojarzenia z członkami gangsterskiej Braci z Sołncewa. W świetle wydarzeń ostatnich miesięcy tym mocniejszym głosem przemówił błękitno-żółty koloryt przedstawienia, zwłaszcza w scenie finałowej pożogi miasta, z wirującą w powietrzu masą „czarnych latawców” – szczątków ze spalonych domów, jak w wierszu Czesława Miłosza.

Elisabeth Teige (Senta) i Eric Cutler (Eryk). Fot. Enrico Nawrath

Przyznaję, że po niedawnych doświadczeniach z Holendrem pod batutą Anthony’ego Negusa poprzeczkę muzycznych oczekiwań miałam ustawioną bardzo wysoko. Z nawiązką spełniła je Elisabeth Teige w roli Senty, obdarzona mięsistym, niezwykle urodziwym, aksamitnym w brzmieniu sopranem, którym włada po mistrzowsku, subtelnie cieniując dynamikę i uwypuklając napięcia w obrębie każdej niemal frazy. Odrobinę rozczarował mnie Thomas J. Mayer w partii tytułowej, śpiewak bardzo sprawny i kulturalny, pozbawiony jednak wyrazistości swego poprzednika Johna Lundgrena, który stworzył mrożący krew w żyłach portret mężczyzny równie odpychającego osobowościowo, jak uwodzącego pięknem dramatycznego, roziskrzonego metalicznym blaskiem barytonu. Klasę samą dla siebie – także pod względem aktorskim – zaprezentował niezawodny Georg Zeppenfeld w roli Dalanda. Eryk w osobie Erica Cutlera wypadł bez zarzutu w warstwie czysto wokalnej, aczkolwiek zabrakło mu subtelności i umiaru w kształtowaniu tej niewdzięcznej dramaturgicznie postaci. W partii Sternika doskonale sprawił się Attilio Glaser, dysponujący zdrowym, jasnym, świetnie podpartym tenorem lirycznym. Głęboki, okrągły kontralt Nadine Weissman (Mary) zdradzał pewne oznaki zmęczenia, zrównoważone pełnym zaangażowaniem w niełatwą w tym ujęciu rolę tragicznej partnerki Dalanda.

Scena z III aktu. W środku Attilio Glaser (Sternik). Fot. Enrico Nawrath

Trudno jednak przewidzieć, jak śpiewacy odnaleźliby się w tej partyturze, gdyby Oksana Łyniw – zamiast przez większość narracji skupiać się na powściąganiu wolumenu orkiestry – zadbała o muzyczną logikę tej opowieści i wynikające z niej bogactwo pracy motywicznej. Latający Holender w jej ujęciu rozpadł się na szereg niepowiązanych ze sobą numerów, z orkiestrą zaledwie akompaniującą, nie zaś współtworzącą fabularną tkankę utworu, z solistami zostawionymi samym sobie przez schowane gdzieś w tle instrumenty. Zabrakło tej interpretacji ciężaru gatunkowego, soczystości brzmienia, czasem zaś zwykłej swobody, co kilkakrotnie skończyło się asynchronem między sceną a krytym kanałem, nie wspominając już o szorstkich, niepewnych intonacyjnie przebiegach w partii smyczków i asekuracyjnych wejściach w grupie instrumentów dętych. Ukraińska dyrygentka dostała jednak wielki kredyt zaufania od bayreuckiej publiczności i obecnych na spektaklach krytyków, ja zaś ten kredyt przedłużę – w nadziei, że w którymś z kolejnych sezonów, w bardziej sprzyjających okolicznościach, wszystko się zepnie, uładzi, zestroi.

Oby jak najszybciej. Świat naprawdę potrzebuje pociechy. Nie tylko na wyrost.

Versank ich jetzt in wunderbares Träumen

Na dobrą sprawę wciąż nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tyle lat zwlekałam z wyprawą do świątyni Wagnera na Zielonym Wzgórzu. Być może z wrodzonej przekory. Być może z lęku przed odrzuceniem – wystarczająco długo pracowałam w „Ruchu Muzycznym”, by utwierdzić się w przekonaniu, że jedynym polskim krytykiem, któremu udaje się regularnie akredytować w Bayreuth, jest Józef Kański (którego niniejszym serdecznie pozdrawiam, jeśli przypadkiem to czyta). A być może dlatego, że znalazłam już swego Świętego Graala i obawiałam się (poniekąd słusznie), że słynny festiwal wagnerowski nie dostarczy mi nigdy podobnych wzruszeń. A jednak się przełamałam i nie żałuję. Od mojej pierwszej wizyty, tuż przed pandemią, minęły trzy lata. Lubię rytuały. Nie wyobrażam już sobie domknięcia sezonu bez wizyty we frankońskim miasteczku. Za każdym razem się cieszę, że jedna z nielicznych wegańskich knajpek w rejencji wciąż działa i niezmiennie serwuje gorący napój ze świeżego imbiru. W tym roku ze smutkiem przyjęłam plajtę kawiarni, w której można było wybierać między tematycznymi zestawami wagnerowskich śniadań. Ze zdziwieniem odkryłam, że po dwóch latach treningu oddechowego w maskach FFP2 bez trudu znoszę duchotę bayreuckiej widowni, nawet przy sali wypełnionej do ostatniego miejsca. Wrzesień zapowiada się bardzo pracowicie. Jutro ruszam w kolejną podróż, z całkiem inną muzyką i w zupełnie odmiennym pejzażu. Niedługo czeka Państwa istny zalew recenzji. Tymczasem jeszcze chwilę odetchnijmy przed Niespodziewanym Końcem Lata, „…ści naszej jeszcze raz uwierzmy” – przecież właśnie tą drogą przychodzi do nas wszelka mądrość, jak słusznie kiedyś zauważył sam Ryszard Wagner.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Od zmierzchu do świtu

Gdyby takie lato nastało przed wiekiem, słowa żniwnej pieśni „pola już bziałe” rozniosłyby się po mazurskich wioskach co najmniej trzy tygodnie wcześniej niż zwykle, a o tej porze nikt by już „sierzpów nie zapuscał”, tylko zostawiał w polu ostatnie kłosy, żeby ochronić zboże w stodole przed plagą myszy. Że lato na Mazurach kończy się w tym roku tak samo raptownie, jak się raptownie zaczęło, można było wywnioskować już z gromadzących się na polach sejmików bocianich. Nie spodziewałam się jednak, że w połowie sierpnia, z lasu po drugiej stronie jeziora Majcz, dobiegną mnie po zmierzchu odgłosy rykowiska – jelenich godów, które zwiastują niechybne nadejście jesieni i toczą się zwykle dopiero we wrześniu.

Tadeusz Śliwiński pisał przed wojną, że ruch wśród jeleni i zmiana futra na kolor zimowy zaczynają się jeszcze przed przystąpieniem do rykowiska. „Byki, które poprzednio chodziły razem, popatrują na siebie z ukosa, a nawet próbują siły swoich wieńców, nie są to jeszcze walki ostateczne, ale fechtunek dla wprawy. Łanie zaczynają się skupiać i naradzać, a nawet matki, mające młode, porzucają je niekiedy na pewien czas, aby z sąsiadkami porozumieć się o przyszłym wyborze władcy”. Dawni leśnicy opisywali jelenie amory językiem krytyków muzycznych: wspominali w swych relacjach o preludium do ryku, o tonach urywanych, głosach uwodzicielskich i głosach grobowych, o rytmie godów, mierzonym częstotliwością i natężeniem wydawanych odgłosów. Tegorocznej sierpniowej nocy nad Majczem rej wiódł jeden silny byk, któremu nieśmiało potowarzyszyły słabsze, po czym stado się rozeszło. W ciemnościach odzywały się już tylko sowy, lelki i zagubione pisklęta żurawi.

A potem nastał świt. Tamtego poranka ciepły i mglisty, ostatniego dnia zwiastujący zmianę pogody. Zeszłam nad jezioro pół godziny przed wschodem słońca, kiedy niebo było jeszcze bezchmurne, a tafla wody przejrzysta jak szkło. Miałam poczucie, że nic się nie dzieje, a tymczasem zmieniało się wszystko. Majcz zaczął falować, ptasi skwir na przemian wybuchał i zacichał w coraz to innej kępie trzcin, słońce pojawiło się nagle nad linią drzew, po czym lunął deszcz. I skończył się równie raptownie, jak raptownie się zaczął.

Sezon moich jesiennych wędrówek też zacznie się wcześniej w tym roku. Będą deszcze, będą gody, będzie czas dzielenia się tym, co zbiorę, i przędzenia nowych nici. Na razie fechtuję dla wprawy. Znów zmieni się wszystko, choćbyśmy mieli poczucie, że nic się dzieje.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

All’s Well, Captain!

Whenever I sit down to write a review, I feel like a Owl from Winnie-the-Pooh telling Kanga an Interesting Anecdote full of long words like Encyclopaedia and Rhododendron – to which Kanga isn’t listening. Hard is the fate of a critic in a reality without rules, in a world in which freedom is mixed with arbitrariness and attempts at honest assessment supported by arguments are equated with heartless nit-picking. However, there is nothing to complain about, especially when there emerges an opportunity to experience a work as an “ordinary” music lover, which a true critic remains till the end of his or her life – contrary to accusations of having lost the ability to listen spontaneously. This is precisely what happened to me with Der fliegende Holländer, performed just twice at the new house of Grange Park Opera: treated by the company’s CEO Wasfi Kani as a test, as it were, making it possible to see whether Wagner would be catch on in a country house theatre in Surrey – and in keeping with this strategy, presented without any support (or protest) from British or foreign critics, in a pared-down production mysteriously labelled “free staging”, but with a fine cast and conducted by Anthony Negus, a representative of the Red List of endangered conductors who believe that opera can be as intense an experience as it was in the days before the internet and streaming platforms. An opportunity came, the experiment was successful, and deep down in my critic’s soul there arose an irresistible temptation to share my delight with as many readers as possible.

Peter Rose (Daland) and Bryn Terfel (Dutchman). Photo: Grange Park Opera

I began with a cheerful essay for Tygodnik Powszechny, in which I described the story of the problematic inheritance from Bamber Gascoigne’s aunt, encouraging potential tourists to visit the picturesque “The Horsleys” at least for a day. I intended to stop at that. I changed my mind. Having left aside the memories of the intrinsic element of performances at British country house operas – a parade of cocktail dresses, dinner jackets and straw hats, hampers filled to the full and stands with champagne and elderflower lemonade – I decided to come to the point. The musical point of Negus’ concept which had been maturing for years and which I had been watching for five years – since his Dutchman at Theater Lübeck, followed one year later by performances of Wagner’s Romantic opera launching another season at Longborough Festival Opera. Before that Negus conducted Der fliegende  Holländer at the Welsh National Opera, in David Pountney’s staging and under Carlo Rizzi’s musical directorship. After what I heard at West Horsley, I no longer wonder how much Negus owes to his long apprenticeship under the guidance of famous masters of the baton. Instead, I’m trying to figure out how much these masters missed in their contact with one of the most sensitive and, at the same time, the humblest, unassuming specialists in dramatic-musical narrative of Wagner’s masterpieces.

The brick edifice of Grange Park Opera, which from the outside brings to mind the bizarre structures designed by William King-Noel, Earl of Lovelace, scattered nearby, but inside hides an acoustically phenomenal, multi-level auditorium with a typically “Italian” stage in the style of Milan’s La Scala. Clear sound, undampened by anything, carries evenly throughout the interior. The singers do not have to engage in shouting matches with the orchestra, and the orchestra does not have to restrain itself too much in order not to overwhelm the singers. The listeners are transported into a bygone operatic world from before the expansion of loud, sometimes frightfully “perfected” orchestral instruments, from before the demise of the bel canto technique, annihilated in the uneven fight between the human voice, and the inhuman space and increasingly cruel demands of audiences, often unfamiliar with the physiology of singing.

Rachel Nicholls (Senta). Photo: Grange Park Opera

I have already written so much about Negus’ interpretations of Der fliegende  Holländer that I can unashamedly admit that each new performance under his baton suggests to me comparisons with achievements of old Kapellmeisters. This is not to point to sources of alleged inspiration, but to be confirmed in my conviction that Negus is one of the few conductors today who subordinate the entirety of their approach to Wagner’s scores to the laws of musical storytelling. And every time it is his own story – open to discussion, but always clear, highlighting those elements which, according to Negus, matter the most when it is necessary, which carry the narrative forward or push it to the background on other occasions. Negus is not afraid of “old-fashioned” portamenti or strong dynamic contrasts, or of accelerating and slowing down of the narrative in the spirit of genuine tempo rubato, in which time is not “stolen” with impunity, but is always given back at the end of the swaying musical phrase. By some mysterious way he maintains a balance between lyricism and declamation: the words delivered by the soloists under his baton flow from their mouths like ordinary speech, yet they are breathtaking in their tunefulness and uncommon melodic elegance.

Negus’ individual approach to the score of Der fliegende  Holländer can be felt already in the overture: with vividly highlighted, precisely delivered motifs of the eponymous hero, of love and of redemption. Negus’ storm has all the markings of a sea squall: it does not rage, like in Krauss’ interpretation, like a storm on Alpine peaks, it does not roll along with a solid sequence of thunders like in Keilberth’s and Knappertsbusch’s interpretations. It washes the ship’s deck in waves, it furls in the ragged sails, it dies down deceptively only to flare up again a moment later. Nothing is either unequivocally ghostly or entirely human. The swaggering singing of sailors from Act One bears a similarity to the initial scene of Marschner’s opera Der Vampyr, the chorus “Summ und brumm” from Act 2 – to the illustrative nature of musical devices from Weber’s Freischütz. The Dutchman is surprisingly fragile and vulnerable here, Senta – surprisingly strong and determined in the pursuit of her goal. At the end of the spectrum opposite to the romantic protagonists we find characters so humanly ordinary that it is hard not to empathise with them. They include, above all, Daland, who brings to mind irresistible associations with Rocco from Fidelio, and Eric – touchingly lyrical, Schumannian even. The narrative constructed by Negus seems like a prequel to Wagner’s later masterpieces: in the middle section of the Dutchman’s monologue “Die frist ist um”  we can already hear the anguish of Kundry from Parsifal, in the finale the love’s transfiguration of Isolde can be heard more emphatically than usual.

Nicky Spence (Eric). Photo: Grange Park Opera

Negus was able to finally present this tender and insightful interpretation in its full glory: with the superb Gascoigne Orchestra, excellent festival chorus and brilliant cast, sensitive to every suggestion. Bryn Terfel may be the most outstanding Dutchman in the world at the moment: together with Negus he turned some signs of tiredness in the voice and shortcomings in the upper register to the advantage of his protagonist, like Hans Hotter had done years later in collaboration with Fritz Reiner. Rachel Nicholls’ dark, round soprano turned out to be a perfect vehicle of determination of a very feminine Senta. It’s been a long time since I heard Eric (Nicky Spence) so wonderfully lyrical yet vocally at ease. The velvety-voiced Peter Rose was in a class of his own as Daland, torn between greed and his feelings for his daughter. Carolyn Dobbin as Mary fully capitalised on her earlier success from Longborough. Elgan Llŷr Thomas made his debut as Steersman. His is a handsome, metallic tenor with the makings of a spinto, although still a bit uneven across the registers.

The “free staging”  proved to be Stephen Medcalf’s clear and well-organised directing in Francis O’Connor’s sets from the last act of Ponchielli’s Gioconda  – the two men’s joint production premiered at Grange Park just over a month earlier. It was a commendable example of operatic recycling – at a time when opera houses in much poorer countries waste most of their budgets on lavish stagings, which often fail completely.

Everything seems to suggest that Wasfi Kani’s experiment – organised without much publicity but fully successful – will lead to more Wagnerian ventures at Grange Park Opera. In the meantime – to refer to Winnie-the-Pooh once again – as that is really the end of the story, and I am very tired after that last sentence, I think we shall stop there for a moment.

Translated by: Anna Kijak

Gut, Kapitän!

Ilekroć siadam do pisania recenzji, czuję się jak Sowa Przemądrzała z Kubusia Puchatka, opowiadająca Kangurzycy anegdotkę pełną długich słów, na przykład Encyklopedia i Rododendron – czego Kangurzyca wcale nie słucha. Ciężki jest los krytyka w rzeczywistości bez reguł, w świecie, w którym wolność miesza się z dowolnością, a próby rzetelnej, popartej argumentami oceny stawia się w jednym rzędzie z bezdusznym krytykanctwem. Nie ma jednak co narzekać, zwłaszcza kiedy nadarza się okazja obcowania z utworem na prawach „zwykłego” miłośnika, którym krytyk z prawdziwego zdarzenia pozostaje do końca życia – wbrew pomówieniom o zatratę umiejętności spontanicznego słuchania. Tak właśnie się stało przy okazji dwóch zaledwie wykonań Latającego Holendra w nowej siedzibie Grange Park Opera: potraktowanych przez dyrektor Wasfi Kani jako coś w rodzaju sprawdzianu, czy Wagner przyjmie się w „wiejskim” teatrze w Surrey – i w myśl tej strategii zrealizowanych bez wsparcia (bądź też protestów) ze strony brytyjskiej i zagranicznej krytyki, w oszczędnej inscenizacji opatrzonej tajemniczą etykietą free staging, za to z wyśmienitą obsadą i pod batutą Anthony’ego Negusa, przedstawiciela Czerwonej Księgi ginących dyrygentów, którzy wierzą, że opera może być źródłem równie intensywnych przeżyć, jak w czasach, kiedy nie było jeszcze internetu i platform streamingowych. Okazja się nadarzyła, eksperyment się powiódł, a w głębi krytycznej duszy odezwała się nieodparta pokusa podzielenia się zachwytem z jak najszerszym gronem czytelników.

Zaczęłam od pogodnego eseju na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w którym opisałam historię kłopotliwego spadku po przyszywanej ciotce Bambera Gascoigne’a, namawiając potencjalnych turystów do przynajmniej jednodniowej wędrówki po malowniczych „The Horsleys”. Zamierzałam na tym poprzestać. Zmieniłam zdanie. Odsunąwszy na bok wspomnienia nieodłącznej otoczki przedstawień w brytyjskich country house operas – parady sukien koktajlowych, smokingów i słomianych kapeluszy, wypełnionych po brzegi koszy piknikowych oraz stoisk z szampanem i lemoniadą z kwiatów czarnego bzu – postanowiłam przejść do sedna. Muzycznego sedna dojrzewającej od lat koncepcji Negusa, którą obserwuję od lat pięciu – odkąd poprowadził kilka przedstawień Holendra w Theater Lübeck, rok później zaś rozpoczął romantyczną operą Wagnera kolejny sezon w Longborough Festival Opera. Wcześniej dyrygował między innymi spektaklami Latającego Holendra w Welsh National Opera, w inscenizacji Davida Pountneya i pod kierunkiem muzycznym Carla Rizziego. Po tym, co usłyszałam w West Horsley, nie zastanawiam się już, ile Negus zawdzięcza długoletniemu terminowaniu u słynnych mistrzów batuty. Raczej zachodzę w głowę, ile tym mistrzom umknęło w kontaktach z jednym z najwrażliwszych, a zarazem najskromniejszych, nieustannie schowanych w cieniu specjalistów od narracji formalno-brzmieniowej arcydzieł Wagnera.

Anthony Negus. Fot. Grange Park Opera

Ceglany gmach Grange Park Opera – z zewnątrz przywodzący skojarzenia z rozproszonymi po okolicy cudacznymi konstrukcjami projektu Williama Kinga-Noela, earla Lovelace – wewnątrz kryje fenomenalną akustycznie, wielopoziomową widownię z typowo „włoską” sceną w stylu mediolańskiej La Scali. Czysty, niczym nieprzytłumiony dźwięk niesie się równomiernie po całym wnętrzu. Śpiewacy nie muszą przekrzykiwać orkiestry, orkiestra nie musi zanadto trzymać się w ryzach, by nie przytłoczyć głosów wokalnych. Słuchacze przenoszą się w świat dawnej opery, sprzed ekspansji donośnych, niemiłosiernie „doskonalonych” instrumentów orkiestrowych, sprzed krachu techniki bel canto, unicestwionej w nierównej walce ludzkiego głosu z nieludzką przestrzenią i coraz okrutniejszymi wymaganiami odbiorców, często nieobeznanych z fizjologią śpiewu.

Tyle już wcześniej napisałam o interpretacjach Holendra przez Negusa, że teraz mogę bezwstydnie się przyznać, że każde kolejne wykonanie pod jego batutą skłania mnie do porównań z dokonaniami dawnych kapelmistrzów. Nie dlatego, by wskazywać na źródła domniemanej inspiracji – raczej po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że Negus jest jednym z nielicznych dziś dyrygentów, którzy całość ujęcia partytur Wagnera podporządkowują prawom muzycznej opowieści. I za każdym razem jest to jego własna opowieść – otwarta na dyskusję, ale zawsze klarowna, wyróżniająca te elementy, które zdaniem Negusa znaczą najwięcej, kiedy trzeba, niosą narrację naprzód, innym razem usuwają ją w tło. Negus nie boi się ani „staromodnych” portamenti, ani mocnych kontrastów dynamicznych, ani przyśpieszania i zwalniania toku narracji w duchu najprawdziwszego tempo rubato, w którym czasu nie „kradnie” się bezkarnie, ale zawsze oddaje z końcem rozkołysanego przebiegu. Jakimś tajemnym sposobem utrzymuje równowagę między liryzmem a deklamacją: frazy podawane przez solistów pod jego batutą płyną z ich ust jak zwykła mowa, a przecież zapierają dech w piersi śpiewnością i niecodzienną elegancją melodyczną.

Bryn Terfel (Holender). Fot. Grange Park Opera

Indywidualne podejście Negusa do partytury Holendra daje się odczuć już w uwerturze: z wyraziście uwypuklonymi, precyzyjnie wyegzekwowanymi motywami tytułowego bohatera, miłości i odkupienia. Negusowy sztorm nosi wszelkie cechy morskiej nawałnicy: nie szaleje jak u Kraussa niczym burza na szczytach Alp, nie przetacza się statecznym następstwem gromów, jak u Keilbertha i Knappertsbuscha. Przelewa się falami przez pokład statku, furkocze w poszarpanych żaglach, zwodniczo zacicha, by za chwilę znów się rozsrożyć. Nic tu nie jest ani jednoznacznie upiorne, ani do końca ludzkie. Buńczuczne żeglarskie śpiewy z pierwszego aktu zdradzają pokrewieństwa z początkową sceną z opery Marschnera Der Vampyr, chór „Summ und brumm” z aktu drugiego – z ilustracyjnością muzycznych chwytów we Freischützu Webera. Holender jest tu postacią zaskakująco kruchą i podatną na zranienie, Senta – zaskakująco silną i zdeterminowaną w dążeniu do celu. Na przeciwległym biegunie do romantycznych protagonistów plasują się bohaterowie tak po ludzku zwyczajni, że aż trudno z nimi nie współczuć, na czele z Dalandem, wzbudzającym przemożne skojarzenia z postacią Rocca z Fidelia, i wzruszająco lirycznym, wręcz schumannowskim Erykiem. Budowana przez Negusa narracja sprawia wrażenie prequelu do późniejszych arcydzieł Wagnera: w środkowej części monologu Holendra Die frist ist um słychać już udrękę Kundry z Parsifala, w finale dobitniej niż zwykle pobrzmiewa miłosne przemienienie Izoldy.

Rachel Nicholls (Senta). Fot. Grange Park Opera

Tę czułą i przenikliwą interpretację Negus wreszcie mógł zrealizować w pełni: z wyśmienitą Gascoigne Orchestra, znakomitym chórem festiwalowym i doskonałą, wrażliwą na każdą sugestię obsadą. Niewykluczone, że Bryn Terfel jest w tej chwili najwybitniejszym odtwórcą partii Holendra na świecie: pewne oznaki zmęczenia głosu i niedostatki w górze skali przekuł wraz z Negusem na korzyść swej postaci, podobnie jak przed laty uczynił to Hans Hotter we współpracy z Fritzem Reinerem. Ciemny, okrągły sopran Rachel Nicholls okazał się idealnym wehikułem determinacji bardzo kobiecej Senty. Dawno nie słyszałam tak cudownie lirycznego, a zarazem swobodnego wokalnie Eryka (Nicky Spence). Klasę samą dla siebie zaprezentował aksamitnogłosy Peter Rose w roli Dalanda, rozdartego między chciwością i uczuciem do córki. Carolyn Dobbin w partii Mary w pełni zdyskontowała swój wcześniejszy sukces z Longborough. Jako Sternik z powodzeniem zadebiutował Elgan Llŷr Thomas, obdarzony urodziwym, metalicznym tenorem z zadatkami na spinto, choć jeszcze odrobinę niewyrównanym w rejestrach.

Wspomniany wcześniej free staging okazał się czytelną i uporządkowaną reżyserią Stephena Medcalfa, w scenografii Francisa O’Connora z ostatniego aktu Giocondy Ponchiellego – ich wspólnej produkcji, która miała premierę w Grange Park nieco ponad miesiąc wcześniej. Godny naśladowania przykład operowego recyklingu – w czasach, kiedy teatry w znacznie biedniejszych krajach trwonią większość budżetu na wystawne i często zupełnie nietrafione inscenizacje.

Wszystko wskazuje, że zorganizowany bez większego rozgłosu, a w pełni udany eksperyment Wasfi Kani, zaowocuje kolejnymi Wagnerowskimi przedsięwzięciami w Grange Park Opera. Tymczasem – żeby znów się odwołać do Kubusia Puchatka – ponieważ jest to koniec tej historii, a ja jestem bardzo zmęczona po ostatnim zdaniu, myślę, że tu się na chwilę zatrzymamy.