Wojen się nie wygrywa

Fińska Opera Narodowa ma prawdziwe szczęście. Po kilku niezłych latach pod batutą Patricka Fournilliera, dyrygenta sprawnego i rzetelnego, który w sezonie 2020/21 objął funkcję dyrektora artystycznego warszawskiego TW-ON, oddała swój zespół w ręce muzycznego wizjonera, i to w dodatku obecnego na miejscu. Hannu Lintu współpracuje z Operą w Helsinkach od lat, a w każdym razie od czasu objęcia w 2013 roku pieczy nad Fińską Radiówką z siedzibą w nowym gmachu Helsingin musiikkitalo, położonym w pół drogi między legendarnym Finlandia-talo według projektu Alvara Aalto a późniejszym o dwadzieścia kilka lat budynkiem muzeum sztuki współczesnej Kiasma. Jako główny dyrygent Suomen Kansallisooppera – odległej od wszystkich wymienionych instytucji o kilkaset metrów spaceru parkiem wzdłuż malowniczej zatoki Töölönlahti – stanął za pulpitem w styczniu tego roku, wkrótce po znakomicie przyjętym wznowieniu Latającego Holendra, którym zadebiutował w paryskiej Opéra Bastille.

To właśnie Lintu był głównym powodem mojej wyprawy do Helsinek – na spektakl Billy’ego Budda w reżyserii Annilese Miskimmon, koprodukcję norwesko-polsko-fińską, której premiera w Warszawie odbyła się w 2019 roku. Fiński dyrygent przykuł moją uwagę już przy okazji nagrań Gier weneckich i wszystkich symfonii Witolda Lutosławskiego dla wytwórni Ondine, ze swym poprzednim zespołem. Interpretacje Lintu – od Sibeliusa, Rautavaary i Saariaho aż po zjawiskowe odczytania partytur Beethovena, Wagnera i Mahlera – są jednocześnie zdyscyplinowane i pełne tętniących gdzieś w głębi emocji, nacechowane niezwykłą troską o detal, a zarazem umiejętnością wydobycia z tego detalu zaskakująco istotnych treści. Drugim, pod pewnymi względami równie istotnym dla mnie powodem był debiut Petera Wedda w partii Kapitana Vere’a – zwłaszcza że w ostatnich latach miałam do czynienia z dwoma wybitnymi, choć skrajnie odmiennymi wcieleniami tej tragicznej postaci, w osobach Alana Oke’a i Toby’ego Spence’a. Nie spodziewałam się jednak, że za sprawą Lintu chwyci mnie za gardło całkiem inna scena niż zwykle, że dyrygent wykorzysta największe atuty Wedda do swoistego podsumowania swej niecodziennej i odkrywczej interpretacji arcydzieła Brittena.

Tuomas Miettola (Nowicjusz) i Ville Rusanen (Billy Budd). Fot. Heikki Tuuli

Ale o tym za chwilę. Zacznę od inscenizacji, która po latach okazała się równie atrakcyjna wizualnie (scenografia Annemarie Woods) i równie niedopracowana pod względem reżyserskim, jak wcześniej w Warszawie i w Oslo. Przypomnę, że Miskimmon postanowiła dodatkowo uwypuklić wrażenie niemożności ucieczki z okrętu „zagubionego w nieskończoności morza”, przenosząc Billy’ego Budda w rok 1940, do wnętrza łodzi podwodnej uczestniczącej w operacji zniszczenia francuskich jednostek po kapitulacji Francji wobec III Rzeszy. Zabieg okazał się mało skuteczny pod względem dramaturgicznym, a chwilami wręcz absurdalny w skutkach. Wciąż na przykład nie rozumiem, dlaczego „przeklęta mgła” miałaby w jakikolwiek sposób wpłynąć na celność ataku torpedowego. Wszystkie komendy żeglarskie, którymi E.M. Forster i Eric Crozier naszpikowali libretto, a którym Britten zapewnił godny ekwiwalent muzyczny w partyturze, na pokładzie jednostki podwodnej padały w próżnię. O takich drobiazgach, jak pomysł, żeby Billy’ego powiesić gdzieś na zewnątrz wynurzonego okrętu – w ferworze morskich działań wojennych – nawet nie warto wspominać. Miskimmon, zajętej uwspółcześnianiem akcji, nie starczyło energii na poprowadzenie postaci. Ta historia jest poniekąd alegorią i sama się nie opowie – trzeba umiejętnie rozrysować złowieszczy, naładowany erotyzmem trójkąt, w którym Kapitan Vere – z pozoru niewzruszony stróż wojennego porządku – zajmuje niejasną pozycję między nieludzkim w swym zepsuciu Claggartem i nieludzkim w swej doskonałości Buddem, awersem i rewersem tego samego medalu. Spójna, nabrzmiewająca jak zropiały wrzód tragedia zmieniła się u Miskimmon w szereg luźno powiązanych i paradoksalnie – mimo częstej bieganiny na scenie – statycznych epizodów.

Scena zbiorowa z II aktu. Fot. Tuomo Manninen

Za to pod względem muzycznym fiński Billy Budd przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Wielkim zbiorowym bohaterem okazał się chór, znakomicie przygotowany przez Marge Mehilane i Marca Ozbiča, doskonale podający tekst, a zarazem czujnie reagujący na batutę Lintu, który umiejętnie podkreślił nieubłaganą motorykę tej partii, jej bolesne nieraz szorstkości harmoniczne i zaskakujące bogactwo odcieni brzmieniowych. Gromką i w pełni zasłużoną owację dostał Ville Rusanen w partii tytułowej – śpiewak obdarzony niezbyt urodziwym, za to wstrząsająco „ludzkim” głosem barytonowym, budujący swą rolę z przenikliwością rasowego aktora dramatycznego. Jego Billy był sercem mocniejszy niż strach, instynktem mocniejszy niż wola przetrwania, duchem silniejszy niż śmierć – prawdziwy boży prostaczek, jedyny w tej wojennej matni, który umiał pogodzić się z tym, co nieuchronne. Rozczarował mnie Timo Olavi Riihonen, po części z winy reżyserki, która nie miała żadnego rozsądnego pomysłu na postać Claggarta, po części z przyczyn obiektywnych: jego piękny, okrągły bas nie miał w sobie nic demonicznego, chwilami brzmiał wręcz dobrodusznie. W obsadzie ról drugoplanowych właściwie nie było słabych punktów, warto jednak odnotować występ dysponującego dźwięcznym, urodziwym i świetnie prowadzonym barytonem Jussiego Merikanto (Mr. Redburn), który uwiarygodnił swego bohatera nie tylko znakomitym aktorstwem, lecz przede wszystkim środkami muzycznymi.

Peter Wedd (Kapitan Vere). Fot. Heikki Tuuli

Pora się wytłumaczyć z zapowiedzianego na wstępie olśnienia. Otóż Lintu, dyrygent wrażliwy na szczegół i umiejący czytać między wierszami partytury, wydobył w swej interpretacji coś, co umyka uwagi wielu innych mistrzów batuty. Zrozumiałam dopiero w epilogu, dlaczego jego Billy Budd jest „brudniejszy”, bardziej okrutny, chwilami wręcz bezlitosny w warstwie orkiestrowej, dlaczego tak mało w nim oczywistego piękna. Peter Wedd z pewnością nie jest klasycznym tenorem brittenowskim, partię Kapitana Vere’a ma jeszcze wyraźnie „nieułożoną”, niedostatecznie zniuansowaną dynamicznie, zbyt ciężko śpiewaną w górnym rejestrze. Swoim zwyczajem zachował jednak wszystko, co potrafi najlepiej, na finałowy monolog – nieziemsko piękną kantylenę, eteryczne piana, forte, w którym kryje się rozpacz całego świata. Ze struktury dzieła wynika, że Vere pod koniec próbuje udzielić sobie odpowiedzi na pytanie, które nurtowało go w monologu początkowym. Hannu Lintu podkreśla dobitnie, że tej odpowiedzi nie znajdzie. W jego ujęciu Kapitan tylko z pozoru osiąga spokój ducha, bezskutecznie szukając oparcia w orkiestrze, która wciąż go zwodzi, nie zapewnia mu podstawy harmonicznej, co chwila zagłusza jego myśli odgłosami wojny (do dziś dźwięczą mi w uszach twarde, nieustępliwe uderzenia kotłów i wielkiego bębna). W ostatniej frazie, na słowach „centuries ago, when I, Edward Fairfax Vere, commanded the Indomitable”, Kapitan poddaje się w tej nierównej walce. Orkiestra zamiera, głos Vere’a zamiera, wszystko rozpada się w nicość.

Tak wstrząsającego zakończenia Billy’ego Budda nie słyszałam jeszcze nigdy w życiu. I dawno nie widziałam tak wstrząśniętej widowni. W tej upiornej, zdezintegrowanej frazie zabrzmiała czytelna dla wszystkich przestroga. Oby się nie ziściła.

Daleka podróż małego Upiora

Zanim jeszcze zakochałam się w Muminkach, zaczytywałam się w wierszach, baśniach i powiastkach fińskiego romantyka Zachariasza Topeliusa, między innymi w Dalekiej podróży małego Lucka, do której nawiązałam w tytule tej notki. I od tamtej pory marzyłam o dalekiej podróży do Finlandii. Udało się dopiero teraz: w przedziwnych i coraz bardziej niepokojących okolicznościach. Zrządzeniem losu, akurat w ten weekend media w Polsce zaczęły się rozpisywać o fińskiej strategii „kompleksowego bezpieczeństwa”, która od zakończenia II wojny światowej przygotowuje mieszkańców na ewentualny konflikt zbrojny z Rosją. Mało kto pisze, jak mocno Finowie przeżywają obecną napaść Rosji na Ukrainę i jak ich emocje rzutują na odbiór sztuki, w tym także opery. Kiedyś, w swojej pierwszej recenzji z Billy’ego Budda, zwróciłam uwagę, że wojna zabija anioły. Wizjonerska interpretacja arcydzieła Brittena przez Hannu Lintu bardziej była o wojnie niż o aniołach, i w takiej właśnie postaci wstrząsnęła publicznością Fińskiej Opery Narodowej. Doniosę o tym Państwu za kilka dni, a tymczasem podzielę się kilkoma impresjami fotograficznymi z Helsinek, ściślej z przechadzek po dystrykcie Töölö w zachodniej części Półwyspu Helsińskiego. Mieści się tam nie tylko gmach teatru operowego, ale też wiele innych fascynujących budynków i założeń urbanistycznych, reprezentujących barwną mozaikę stylów w fińskiej architekturze XX wieku: od eklektycznej mieszanki neogotyku i neoromańszczyzny, poprzez secesję i nordycki klasycyzm aż po „heretycki” modernizm projektów Alvara Aalto, ściśle zespolonych z pejzażem i prześwietlonych na wskroś oślepiającym światłem Północy. Zapuściłam się też na luterański Cmentarz Hietaniemi, gdzie prócz wielu osobistości zasłużonych dla fińskiej kultury i tożsamości narodowej spoczywają setki żołnierzy poległych w wojnach zimowej, kontynuacyjnej i lapońskiej.

Było słońce i był mróz. Czasem zrywał się wiatr, jak w rozdziale o gościach z Zimy Muminków. „Osoba rozsądna wiedziałaby, że w ten właśnie sposób rozpoczęła się długa wiosna. Ale złożyło się tak, że nad brzegiem morza nie było żadnej rozsądnej osoby, był tylko Muminek”. Kilka dni temu do małego trolla, idącego pod wiatr w zupełnie złym kierunku, dołączyła także całkiem nierozsądna krytyk operowa z Polski.

Widok na zatokę Töölö od strony parku Hesperia…

…i na industrialny krajobraz Helsinek z plaży Hietaniemi nad Zatoką Fińską.

Dodam przy okazji, że wody Töölönlahti są jeszcze całkiem zmarznięte.

To jeden z najmniejszych nagrobków na cmentarzu Hietaniemi, równy powierzchnią kartce papieru i może dlatego tym bardziej chwytający za serce.

To zaś niewiele większy grób Alvara Aalto, twórcy najcenniejszej perły architektonicznej nad zatoką Töölö: gmachu Finlandia Talo, siedziby między innymi Filharmonii Helsińskiej i Orkiestry Radia Fińskiego.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Przebudzenie

Na tym przedwiośniu jezioro Hańcza prawie już całkiem odmarzło, więc będzie o żabach. Czule i z sympatią do tych płazów, czego nauczyłam się między innymi z lektury książek Alfreda Brehma, XIX-wiecznego niemieckiego zoologa, dyrektora Zoo w Hamburgu i założyciela berlińskiego akwarium. Jego monumentalne dzieło Tierleben ukazywało się w Polsce wielokrotnie – po raz pierwszy w przekładzie Wincentego Niewiadomskiego, popularyzatora nauk przyrodniczych i wybitnego szachisty, który – niestety – przeszedł do historii z całkiem innego powodu: jako ojciec zabójcy prezydenta Narutowicza. Z Życiem zwierząt zapoznałam się w innym tłumaczeniu, autorstwa niestrudzonego Jana Żabińskiego. To on przepięknie spolszczył pełne zapału obserwacje Brehma na temat żab wodnych: „Podążanie (…) jednego osobnika w stronę pokarmu powoduje, że całe żabie towarzystwo pośpiesza również ku temu samemu celowi. Ale z drugiej strony skoro tylko jedna skoczy w ucieczce do wody, wówczas wszystkie inne też natychmiast kryją się na większych głębokościach, a z chwilą gdy któraś z nich zacznie rechotać, w jej ślady jedna za drugą pójdą inne, aż wreszcie hałasują już wszystkie. Jednak niech tylko któraś zaniepokojona nagle przerwie swój koncert – jak uciął zamilknie natychmiast reszta orkiestry. Takie zachowanie dowodzi, że żaby zwracają na siebie wzajemną uwagę, a więc w pewnym sensie tworzą jedność, przynależąc do wspólnej zbiorowości. Mamy tu zatem do czynienia z pierwszym stopniem życia społecznego w świecie zwierzęcym, gdzie pojedynczy osobnik w swym postępowaniu kieruje się zachowaniem całej grupy”.

Nad Hańczą budziły się właśnie z zimowego letargu żaby trawne, u których – zdaniem Brehma – „niemalże nie sposób stwierdzić istnienia czegoś w rodzaju więzi społecznej. (…) [Żaba trawna] wałęsa się swobodnie to tu, to tam po okolicy, będąc często na dużym obszarze jedynym przedstawicielem swego gatunku. (…) Co prawda w stawach i jeziorach silniejsza od niej żaba wodna zatruwa jej życie i wkrótce ponownie przepędza z wody, wobec czego, choć oba te gatunki zasiedlają te same obszary, to jednak nie występują nigdy razem na mniejszym terytorium życiowym, na przykład w małej kałuży”. Żaby trawne wałęsały się w tym roku po suwalskich ścieżkach i szosach w całkiem pokaźnej liczbie – wolne przynajmniej od zagrożeń ze strony żab wodnych, które nie lubią marcowych przymrozków i wychodzą z mułowych kryjówek dopiero na przełomie kwietnia i maja.

Żaby trawne pełzną na gody niestrudzenie, lecz półprzytomnie, przez co nieraz giną pod butami przechodniów i kołami samochodów. Czasem turyści skracają im drogę do wody: o ile zdołają przemóc wstręt, wziąć do ręki zimne, oślizłe zwierzątko i przenieść je w bezpieczniejsze miejsce. Odraza do żab i ropuch, kojarzonych w ludowych wierzeniach z czarami i śmiercią, wydawała się zawsze tak naturalna, że nawet dawni tłumacze braci Grimm nie zadawali sobie trudu, by złagodzić co drastyczniejsze fragmenty baśni z udziałem tych stworzeń. Chyba musiałam wpierw przeczytać Brehma, bo w dzieciństwie bardzo się przejęłam losem żabiego króla, który przemienił się w pięknego królewicza dopiero wówczas, gdy królewna cisnęła nim z całych sił o ścianę.

Dopiero teraz rozumiem morał tej baśni. Żeby coś zmienić, trzeba wstrząsnąć światem. Obyśmy znów nie zaspali gdzieś w przydennym mule.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Circe From the Southern Seas

The premiere of Alcina, Handel’s third opera based on themes from Orlando furioso, came at the height of his London rivalry with Nicola Porpora, who not only was Italian, but also had talent, huge financial support from Frederick Louis, Prince of Wales, and several stars in his ensemble – headed by two famous castratos, Senesino and Farinelli. When Popora stormed triumphantly into the King’s Theatre, Handel packed his stuff and moved a few streets away, to a brand new theatre in Covent Garden. He started modestly, from the pasticcio Oreste; less than a month later, in January 1735, had to live with the cold reception of  Ariodante; but persevered and on 16 April put on Alcina, this time with more success. He tinkered with the score until the very last moment, got his best singers involved in the production, kept adding new roles and wove into the typically Italian fabric of opera seria choruses and dance divertissements, fashionable in France at the time, taking advantage of the presence of Marie Sallé’s famous troupe. Alcina was performed eighteen times in less than two months, was revived after Sallé’s departure without the ballet scenes and its run ended for good in 1737. In the same season Handel saw the rival Opera of the Nobility go bankrupt, with Porpora fleeing London in ignominy. Handel soon went back to the Haymarket theatre, but after the failure of Serse he abandoned Italian opera forever.

Resurrected nearly two hundred years later, the “enchanted” Alcina is now considered to be one of Handel’s greatest masterpieces. The story of a sorceress who “having enjoyed her lovers for a brief moment, would then turn them into animals and trees,” – as we read in the author’s commentary to the first Polish translation of Ariosto’s poem by Piotr Kochanowski – suggests a number of tropes that are by no means obvious. Alcina can be seen as a figure of transience, a metaphor for the loneliness of a woman who, after years of amorous games, has finally fallen in love and is unable to keep the object of her affections with her. The man in question is the noble knight Ruggiero, rescued by the intrepid Bradamante in the male guise of Ricciardo. As can easily be imagined, this operatic qui pro quo launches a whole sequence of surprising events and amorous errors. What is harder to imagine, the whole thing ends with an extraordinarily emotional clash between the sorceress and a pair of “true” lovers, a class that leaves the audience with a vague feeling of compassion for the abandoned Alcina. This whole convoluted story brings to mind more or less obvious associations with Odysseus’ year-long sojourn on the island of the enchantress Circe, who turned his companions into pigs and bore him a son, Telegonus, who, in one version of the myth, would later kill his father and marry Penelope, left behind on Ithaca.

Alcina in Brno. Photo: Marek Olbrzymek

Alcina’s island is located in an operatic Neverland, in the middle of the ocean, somewhere east of India. The sorceress’ successive conquests are witnessed by her former lovers – turned into wild beasts, trees and sea waves. Her palace is only an illusion that will be shattered with the destruction of the magic urn and triumph of true love. Nothing is what it seems to be here, no one is an unequivocal hero nor – even more so – an obvious villain. Although since the great revival of the opera at Venice’s La Fenice in 1960, when Alcina was sung by Joan Sutherland and the production was directed by Franco Zeffirelli, dozens of artists have taken on Handel’s masterpiece, no one has ever thought about destroying this enchanted world, engaging in a futile dispute with a fairy tale and rationalising the rather irrational choices of its protagonists.

In Poland Alcina has never been staged, except once at the Dramma per Musica Festival in Warsaw (2018). The story of the absence of Handel’s works and other pieces from the standard Baroque repertoire from our stages is part of a broader tale about the state of Polish opera houses and the thinking of their directors. A way out of this impasse would require a radical change of approach: to the music itself, to its links to theatre and literary tradition, and to the people who are experts and can infect others with their enthusiasm. How this is done I will briefly say, referring to the recent premiere at the National Theatre in Brno, a co-production with Théâtre de Caen and Opéra Royal–Château de Versailles.

Let me start by pointing out that the whole venture was done from scratch at a Czech opera house – true, in close collaboration with an external ensemble, but it was a Czech ensemble as well: the Collegium 1704 headed by Václav Luks, who have been consistently building their position as one of the best period performance ensembles in the world, with the joy of playing, singing and understanding on all levels accompanying them at every step of their intense activity. Then I will move to a decision that seems completely incomprehensible in Poland – to present an international star team of soloists only in one performance in Brno, and not the opening night at that. The remaining performances featured mainly local singers, perhaps not quite on a par with foreign specialists, but competent enough not to bring disgrace to the second biggest centre of musical culture in Czechia, where Leoš Janáček spent most of his life.

Photo: Marek Olbrzymek

Then I will stress that the whole production was the work of a Czech creative team – members of which were not only experts at their trade, but also devoted to opera with their hearts and souls, musically well-educated and familiar with the specificity of this extraordinary form. I have written about Jiří Heřman’s directorial art many times, on these pages too. Heřman is also a singer, which is why it is hardly surprising that his ideas rarely miss the essence of the work. His theatre is clear, visually beautiful and highly symbolic – like the entire Czech operatic theatre, smoothly continuing the local traditions of expressionism, Liberated Theatre poeticism and the aesthetic legacy of černé divadlo.

Heřman’s Alcina impresses with attention to detail and coherence of staging, another evidence of excellent collaboration with the other members of the creative team. Dragan Stojčevski’s sets – enhanced and made unreal by a system of theatrical mirrors – combine the ostentatious splendour of Baroque interiors with the oneiricism of fairy-tale landscapes, allusions to Boticelli with references to Magritte’s mysterious worlds. The pitch blackness, pale gold, turquoise and smoky pink of the costumes designed by Alexandra Gruskova stand out sharply against the greyness of the sky, the cobalt blue of the sea and malachite green of the vegetation. In Jan Kodet’s phenomenal choreography each of the enchanted lovers creates a multidimensional character whose mute tragedy can be discerned even from behind a fixed animal mask.

Heřman balances the dramaturgical shortcomings of Alcina by  grotesque and often broad humour (among the hapless enchanted lovers we find also a large pufferfish as well as a huge penguin introducing some additional chaos into the already convoluted love plot of the opera). Although the director sometimes repeats his gags and other stage ideas, especially in Act III, which at some point gets dangerously close to losing its momentum, fortunately he makes up for these losses in the beautiful finale – with a lonely sorceress no longer entertaining any illusions, an Indian Circe “who cannot die as long as the world lasts”, but who probably has no hope that some lost Odysseus will drop anchor by the shores of her ruined kingdom.

Photo: Marek Olbrzymek

A production put together with such expertise and care opens up a possibility for a truly honest discussion about performance details. The cast I saw at the second performance – the international one, who will soon present Alcina to the wider world – had virtually no weak links. The artistry that shone the brightest was that of Karina Gauvin, an experienced Handelian, who sang the title role. The revelation of the evening was the young Czech contralto Monika Jägerová as Bradamante. Tomáš Král (Melisso) and Krystian Adam (Oronte) were in a class of their own in their small but important roles. However, we may wonder whether the role of Ruggiero, written for Carestini, an alto castrato, should have been entrusted to the otherwise phenomenal Kangmin Justin Kim, a singer with a highly lyrical male soprano voice.  We may argue whether Mirella Hagen’s light and girlish flightiness are appropriate for Morgana, who is Alcina’s sister after all.

I envy the French, who will soon have an opportunity to relish the whole production and, if necessary, point to a few slight shortcomings in it. That is, if it occurs to them to complain about anything. Representatives of the co-producing companies leaped to their feet after the curtain came down and gave the artists a round of prolonged thunderous applause. This did not surprise me at all. I still cannot believe what I saw and heard so near our southern border.

Translated by: Anna Kijak
Original article at: https://teatr-pismo.pl/17792-kirke-z-morz-poludniowych/

Kirke z Mórz Południowych

Podczas tej wojny Muzy nie milkną i milknąć nie powinny, o czym sporo w marcowym numerze „Teatru”. Ponieważ miesięcznik w formie drukowanej znów odrobinę się spóźni, już dziś anonsuję część tekstów dostępnych na stronie internetowej, między innymi wiersze z Ukrainy – powstałe w minionych tygodniach, już po inwazji; esej Dominika Gaca o wolnym teatrze białoruskim; oraz rozmowy z reżyserami: Jacka Cieślaka z Iwanem Wyrypajewem i Katarzyny Tokarskiej-Stangret z Jurijem Morawickim. A gwoli wytchnienia od rzeczywistości – moja relacja z Brna i premiery Alciny w tamtejszym Teatrze Narodowym.

Kirke z Mórz Południowych

In the Eye of a Cyclone

When about two weeks ago I was flying to Berlin via a roundabout route, black clouds of war were already gathering over Europe. That day, however, my attention was completely focused on the storm Eunice and on the fear that it might thwart my reviewing plans. I got to Berlin safely and before going to the first performance I had a discussion with my Berlin friends, during which we made various predictions – all of them wrong, as it later turned out – about the course of events beyond Poland’s eastern border. Unease was growing, but for the time being I was looking forward to two Wagner performances at the Deutsche Oper, performances of productions which had been in the company’s repertoire for quite some time, but which, strangely enough, I had not had the opportunity to see before.

Both originated at a unique moment in the company’s history. Tannhäuser, directed by Kirsten Harms, was premiered in 2008, more or less half way through her management of the company – two years after the famous scandal with the suspension of Hans Neuenfels’ staging of Idomeneo, following signals from the police and the Home Office that the epilogue added by Neuenfels and featuring the severed heads of Poseidon, Buddha, Christ and Mohammed could provoke serious unrest in the city. As a result of this unprecedented act of censorship the theatre came under severe criticism, which soon, however, abated following a change of the fateful decision and Harms’ numerous subsequent achievements as a manager and artist. During her tenure the Deutsche Oper saw both the attendance and its income rise, with the company’s repertoire expanding to include a number of musical rarities and works of composers who had been silenced by history. After Harms’ departure the company experienced an interregnum of more than a year, the final phase of which was marked by the premiere of Lohengrin in April 2012, shortly before Dietmar Schwarz took over as General Manager. The production was directed by Kasper Holten, the newly appointed Director of Opera at the Royal Opera House in London.

Tannhäuser, Act 2. Photo: Bettina Stöß

In the first few seasons of its stage existence it was Harms’ Tannhäuser that received much more favourable reviews. Holten’s Lohengrin had to face comparisons with the legend of Götz Friedrich’s 1990 concept – so beloved by the Berlin audience – and lost the first round. However, time proved kinder to Lohengrin, a production not without some faults, but nevertheless coherent and drawing attention to unsettling aspects of the story – perhaps unjustly neglected by the earlier directors.

The minimalistic and fairly conventional Tannhäuser offends primarily by its lack of any axis keeping the narrative together. The only trope that seems to lead anywhere – in line with the composer’s intention, it has to be said – is the combination of the figure of Venus and Elisabeth into one, also one singer. Yet in Harms’ interpretation nothing comes out of this. The conflict is not resolved, the scales do not turn the favour of either side of the female nature; even in the finale it remains unclear whose image Tannhäuser has in mind as he is dying and whether he is dying in the first place – perhaps he is just waking up from nightmares tormenting both the protagonist and the audience in equal measure. The whole poetry of theatre disappears after the first scene, in which an armour-clad supernumerary plunges slowly into the abyss of Venus’ grotto. After that there are only images, some spectacular (sets, lighting and costumes by Bernd Damovsky), but, to put it mildly, loosely linked to the action, the libretto and the score. Why is the pilgrims’ chorus in Act I roasting in hell, surrounded by a pack of demons straight from Gustave Doré’s illustrations to Milton’s Paradise Lost? Why in Act III do all the pilgrims end up in a field hospital, as if the pilgrimage to Rome has been clearly harmful to them? Why does the song contest in Act II look like a cross between Terry Gilliam’s Jabberwocky and animated miniatures from the Codex Manesse? I am not judging the ideas in themselves – the could have certainly been enacted on stage brilliantly, if only the director had had any sense of humour and distance from the matter of the work. I also have the impression that the technical team were not convinced by Harms’ concept either. They did not make sure that the horse dummies pulled on wheels would not drown out the music in the hunting scene, nor did they intervene when one of the dozens of inflatable knights suspended from the flies began to swing jauntily from right to left and back again.

Tannhäuser, Act 3. Photo: Bettina Stöß

The minimalism of Holten’s Lohengrin from the very beginning was intended to serve a purpose; it emphasises all the more the spectacular nature of key scenes in the drama, including the appearance of the Swan Knight and his subsequent marriage to Elsa. This is a grim, dark production about war – not about Henry the Fowler’s expedition against the Hungarians, but about war as such, always the same, suggested by Steffen Aarfing’s costumes and sets, which refer equally to the fairy-tale Middle Ages and to the Dano-Prussian War of 1864 as well as earlier conflicts in northern Europe. It is also a production about wartime manipulation, a desperate search for a leader whom the oppressed people welcome with open arms: even if he comes from nowhere, even if he sets absurd conditions and treats everyone instrumentally, including Elsa of Brabant, who is waiting for a mysterious saviour. Instead of providing easy answers to the questions in this crime story with Gottfried in the background, Holten piles up even more mysteries. He leaves us uncertain as to whose victim Elsa’s brother was and whether he indeed was transformed into a swan. Lohengrin himself is a usurper swan, parading with wings attached to his back, a false archangel saviour, who in the Die Gralserzählung frantically turns the pages, as if until the last moment he could not decide with which version of the events to beguile his naive followers. The production features several memorable images: the “police-style” outline of a corpse, which from the very first scenes suggests that Gottfried will never return, the marital bed, which turns out to be a funeral catafalque, the sheet, unstained by traces of the wedding night, which in Act III will cover Telramund’s corpse. Again, no one will die in the finale, but shortly before the curtain comes down the chorus will stop Lohengrin, not letting him leave for an imaginary Monsalvat. We do not know what will happen next – except for a clear suggestion that the war machine has been operating in the same manner from times immemorial.

Lohengrin, Act 1. Photo: Bettina Stöß

Ironically, in musical terms the two productions stood in contrast with the stage concept. The moving Lohengrin, heavy-handed by the conductor Donald Runnicles, devoid of energy and with climaxes coming in the least expected moments in the score, was disappointing vocally as well. David Butt Philip, clearly indisposed that day, may have tackled the eponymous role too early. It is not enough to have a strong, handsome tenor with baritone hues to convey the multi-layered nature of the character and, above all, wisely pace yourself over the three treacherous acts of the opera. Jennifer Davis (Else), a singer with an otherwise pretty soprano, was flat almost throughout the entire evening; Ain Anger’s bass is too common and not very rich for the role of Henry; Iréne Theorin (Ortrud) too often had to make up for the deficiencies of her tired voice with overacting. The only bright point in the cast was Jordan Shanahan as Telramund – his full, healthy baritone was very much up to the demands of this truly tragic role: a man prepared to resort to any meanness to defend the time-honoured ancestral rules.

On the other hand the theatrically bland, at time grotesque Tannhäuser captivated the audience with the music – colourful, passionate and lively under the baton of a young Australian, Nicholas Carter. Stephen Gould may not be a singer who enchants with the power of his expression, but he has mastered the title role right down to the tiniest details and can still sing it thoughtfully with a technically-assured voice, just as the composer intended. Camilla Nylund, an artist with a luminous and excellently placed soprano, brilliantly sung the double role of Venus and Elisabeth. Markus Brück, an heir of the good old German school of baritone singing, proved to be one of the best Wolframs I had heard in recent years. Another singer deserving appreciation is Ante Jerkunica, whose warm, slightly “grainy” bass infused the role of Landgrave Hermann with plenty of tenderness and lyricism.

Lohengrin, Act 2. Photo: Markus Lieberenz

And yet it is Lohengrin that became embedded in my memory after this short, wind- and rain-lashed visit to Berlin. I came back to Poland to enjoy some sun. Three days later a war started: a war like the one in the vision presented by Holten, who in some prophetic inspiration revealed its less obvious mechanisms in the Berlin production. But even he may not have predicted that on the first day of the Russian invasion of Ukraine Lohengrin would return to Moscow’s Bolshoi Theatre after an absence of one hundred years. With a less ambiguous message than in Holten’s vision, I’m afraid. Over there they still trust knights who come from nowhere.

Translated by: Anna Kijak

W oku cyklonu

Kiedy niespełna dwa tygodnie temu leciałam okrężną drogą do Berlina, nad Europą zbierały się już czarne chmury wojny. Tamtego dnia cała moja uwaga skupiła się wszakże na orkanie Eunice i obawach, że wichura pokrzyżuje moje recenzenckie plany. Na miejsce dotarłam szczęśliwie i przed wyprawą na pierwszy spektakl zdążyłam się jeszcze wdać w dyskusję z berlińskimi przyjaciółmi, podczas której snuliśmy rozmaite prognozy – jak się okazało, wszystkie nietrafione – jak się potoczą wypadki za naszą wschodnią granicą. Podskórny niepokój narastał, na razie jednak miałam w perspektywie dwa przedstawienia Wagnerowskie w Deutsche Oper, które w repertuarze teatru utrzymują się już od dłuższego czasu, a z którymi, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, nie miałam okazji zapoznać się wcześniej.

Obydwa powstały w dość szczególnym momencie dziejów tej sceny. Tannhäuser w reżyserii Kirsten Harms wszedł na afisz w 2008 roku, mniej więcej w środku jej kadencji na stanowisku dyrektor generalnej Opery – dwa lata po słynnej aferze z zawieszeniem Idomenea w inscenizacji Hansa Neuenfelsa, po sygnałach ze strony policji i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, że dodany przez reżysera epilog ze ściętymi głowami Posejdona, Buddy, Chrystusa i Mahometa może się przyczynić do poważnych niepokojów w mieście. Bezprecedensowy akt autocenzury postawił teatr w ogniu krytyki, wkrótce jednak zażegnanej pod wpływem zmiany decyzji oraz wielu późniejszych osiągnięć menedżerskich i artystycznych Harms. Za jej rządów wzrosły zarówno frekwencja, jak i dochody Deutsche Oper, której repertuar wzbogacił się o szereg muzycznych rarytasów i dzieł kompozytorów uciszonych przez historię. Po odejściu Harms scena weszła w ponad roczny etap bezkrólewia, w którego końcowej fazie, w kwietniu 2012 roku, niedługo przed objęciem dyrekcji przez Dietmara Schwarza, odbyła się premiera Lohengrina w reżyserii Kaspera Holtena, świeżo upieczonego szefa Royal Opera House w Londynie.

W pierwszych sezonach egzystencji scenicznej znacznie przychylniejsze recenzje zebrał Tannhäuser w ujęciu Harms. Lohengrin Holtena musiał się zmierzyć z legendą uwielbianej przez berlińczyków koncepcji Götza Friedricha z 1990 roku – i w pierwszym starciu z nią poległ. Próba czasu okazała się jednak łaskawsza dla Lohengrina, przedstawienia obarczonego pewnymi wadami, niemniej spójnego i zwracającego uwagę na niepokojące aspekty tej opowieści – być może niesłusznie lekceważone przez wcześniejszych realizatorów.

Tannhäuser w DOB. Fot. Bettina Stöß

Minimalistyczny i dość konwencjonalny Tannhäuser razi przede wszystkim brakiem osi spajającej narrację. Jedyny trop, który zdaje się dokądkolwiek prowadzić – skądinąd w zgodzie z zamysłem kompozytora – to połączenie w jedno, także w obsadzie, postaci Wenus i Elżbiety. W ujęciu Harms nic z tego jednak nie wynikło. Konflikt się nie rozwiązał, szala nie przechyliła się na żadną stronę kobiecej natury, ba, nawet w finale pozostało niejasne, z czyim obrazem w myślach umiera Tannhäuser i czy w ogóle umiera – może tylko się budzi z ciągu majaków, prześladujących w równej mierze protagonistę, jak i publiczność. Cała poezja teatru umyka po pierwszej scenie, w której zakuty w zbroję statysta zanurza się powoli w otchłań groty Wenus. Dalej są już tylko obrazy, niekiedy spektakularne (scenografia, światła i kostiumy Bernd Damovsky), ale oględnie rzecz ujmując, luźno powiązane z akcją, librettem i partyturą. Dlaczego chór pielgrzymów w I akcie smaży się w piekle, otoczony zgrają demonów żywcem wyjętych z ilustracji Gustave’a Doré do Raju utraconego Miltona? Dlaczego w III akcie wszyscy pątnicy wylądowali w lazarecie, jakby pielgrzymka do Rzymu wyraźnie im zaszkodziła? Dlaczego turniej śpiewaczy w II akcie wygląda jak skrzyżowanie Jabberwocky Terry’ego Gilliama z ożywionymi miniaturami z Kodeksu Manesse? Nie oceniam samych pomysłów, które z pewnością można by „ograć” na scenie brawurowo – gdyby reżyserka miała choć odrobinę poczucia humoru i dystansu wobec materii dzieła. Mam zresztą wrażenie, że przekonania do koncepcji Harms zabrakło też ekipie technicznej teatru, która ani nie zadbała, żeby ciągane na kółkach atrapy koni nie zagłuszały muzyki w scenie polowania, ani nie zainterweniowała, gdy jeden z kilkudziesięciu podwieszonych u nadscenia dmuchanych rycerzy zaczął się raźno obracać z prawa na lewo i z powrotem.

Tannhäuser, scena z II aktu. Fot. Bettina Stöß

Minimalizm Holtenowskiego Lohengrina od początku ma czemuś służyć i tym bardziej podkreśla widowiskowość kluczowych scen dramatu, między innymi pojawienia się Rycerza Łabędzia oraz jego późniejszych zaślubin z Elzą. To ponury, mroczny spektakl o wojnie – nie o wyprawie Henryka Ptasznika na Węgrów, tylko o wojnie per se, zawsze takiej samej, zasugerowanej kostiumami i scenografią Steffena Aarfinga, które w równej mierze odwołują się do bajecznego średniowiecza, jak do wojny duńskiej 1864 roku i wcześniejszych konfliktów w północnej Europie. To także spektakl o wojennej manipulacji, rozpaczliwym poszukiwaniu przywódcy, którego zgnębieni ludzie witają z otwartymi ramionami: choćby był przybyszem znikąd, choćby stawiał absurdalne warunki i traktował instrumentalnie wszystkich, włącznie z czekającą na tajemniczego wybawiciela Elzą z Brabantu. Holten – zamiast udzielić łatwych odpowiedzi na pytania w tej kryminalnej zagadce z Godfrydem w tle – jeszcze bardziej spiętrzył tajemnice. Pozostawił nas w niepewności, czyją ofiarą padł brat Elzy i czy rzeczywiście zmienił się w łabędzia. Łabędziem-uzurpatorem jest sam Lohengrin, paradujący z przyprawionymi skrzydłami, fałszywy zbawca archanioł, który w opowieści o Graalu gorączkowo przewraca kartki, jakby do ostatniej chwili nie mógł się zdecydować, którą wersją wydarzeń omamić naiwnych wyznawców. Jest w tym przedstawieniu kilka obrazów pamiętnych: „policyjny” obrys zwłok, który od pierwszych scen sugeruje, że Godfryd nigdy już nie powróci, małżeńskie łoże, które okaże się żałobnym katafalkiem, niesplamione śladami nocy poślubnej prześcieradło, które w III akcie okryje zwłoki Telramunda. Znów nikt nie umrze w finale, ale tuż przed zapadnięciem kurtyny chór zatrzyma Lohengrina, nie pozwoli mu odejść do mniemanego Monsalvat. Nie wiadomo, co stanie się dalej – poza dobitną sugestią, że machina wojenna toczy się tym samym trybem od zarania dziejów.

Lohengrin. Fot. Bettina Stöß

Jak na ironię, pod względem muzycznym obydwa spektakle stanęły w kontraście z koncepcją sceniczną. Wstrząsający Lohengrin, prowadzony ciężką ręką Donalda Runniclesa, wyzuty z energii, z kulminacjami pojawiającymi się w najmniej spodziewanych momentach partytury, zawiódł także pod względem wokalnym. Wyraźnie tego dnia niedysponowany David Butt Philip chyba zbyt wcześnie podszedł do partii tytułowej. Nie wystarczy mocny, urodziwy tenor o barytonowym odcieniu, żeby oddać wielowarstwowy charakter postaci, przede wszystkim zaś mądrze rozłożyć siły na trzy zdradliwe akty tej opery. Obdarzona ładnym skądinąd sopranem Jennifer Davis (Elza) niemal przez cały czas śpiewała pod dźwiękiem, Ain Anger dysponuje basem zbyt pospolitym i ubogim w alikwoty do roli Henryka, Iréne Theorin (Ortruda) za często musiała pokrywać mankamenty zmęczonego głosu przesadzonym aktorstwem. Jedynym jasnym punktem obsady okazał się Jordan Shanahan w partii Telramunda – jego pełny, zdrowy baryton w pełni udźwignął wymagania tej prawdziwie tragicznej roli: człowieka gotowego na każdą podłość w obronie uświęconych tradycją reguł przodków.

Tymczasem blady, chwilami groteskowy teatralnie Tannhäuser porwał publiczność samą muzyką, barwną, namiętną, tętniącą żywym pulsem pod batutą młodego Australijczyka Nicholasa Cartera. Stephen Gould nie jest może śpiewakiem porywającym siłą wyrazu, niemniej partię tytułową ma dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach i wciąż potrafi przekazać ją głosem pewnym, prowadzonym świadomie i w całkowitej zgodzie z intencjami twórcy. Camilla Nylund, dysponująca sopranem świetlistym i znakomicie postawionym, brawurowo wcieliła się w podwójną rolę Wenus i Elżbiety. Markus Brück, spadkobierca starej, dobrej niemieckiej szkoły śpiewu barytonowego, okazał się jednym z najlepszych Wolframów, jakich miałam okazję słyszeć ostatnimi laty. Słowa uznania należą się także Ante Jerkunicy, którego ciepły, naznaczony leciutkim „groszkiem” bas tchnął mnóstwo czułości i liryzmu w partię landgrafa Hermanna.

Lohengrin, scena z III aktu. Fot. Bettina Stöß

A jednak to Lohengrin zapadł mi w pamięć po tej krótkiej, wychłostanej wiatrem i deszczem wizycie w Berlinie. Wracałam do Polski, by nacieszyć się słońcem. Trzy dni później zaczęła się wojna: taka sama jak u Holtena, który w jakimś proroczym natchnieniu ujawnił jej mniej oczywiste mechanizmy w berlińskim spektaklu. Ale chyba i on nie przewidział, że w pierwszym dniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę Lohengrin wróci po stu latach nieobecności na scenę Teatru Wielkiego w Moskwie. Obawiam się, że z mniej wieloznacznym przesłaniem niż u Holtena. Tam jeszcze wierzą rycerzom znikąd.

Wyczerpanie

Lutowy „Teatr” na papierze ukaże się z opóźnieniem, dlatego nieomal cała zawartość numeru pojawiła się już w sieci. W numerze między innymi szkic Katarzyny Bieli o twórczości teatralnej Zenona Fajfera, na marginesie ostatniego spektaklu Anny Augustynowicz po trzydziestu latach dyrektorowania w Teatrze Współczesnym w Szczecinie; portret Luka Percevala pióra Jolanty Kowalskiej; rozmowa Jacka Cieślaka z Waldemarem Raźniakiem i Beniaminem M. Bukowskim, tandemem szefów Starego Teatru; oraz moja recenzja z warszawskiej Cyganerii, przedstawieniu „o osobistej tragedii Wysockiej, którą pandemia wytrąciła z normalnego życia, zabrała jej teatr w ukochanej dotychczas postaci, zniechęciła do planowania czegokolwiek”. Zapraszamy do lektury.

Wyczerpanie

W mieście, gdzie zoncna też wschodzi

No i rozsypał mi się worek z zaproszeniami od teatrów i propozycjami od przyjaciół. Skorzystam – może nie ze wszystkich, ale z większości, kierując się wdzięcznością dla tych, którzy towarzyszyli mi od początków Upiora, a pewnie i wcześniej, którzy wbrew mojej mizantropii, na przekór protestom – nie ustawali i nie ustają w wysiłkach, żeby wciągnąć mnie w swój świat, pokazać coś więcej niż tylko muzykę, odbieraną szkiełkiem i uchem krytyka. Wszystkim dziękuję, a tymczasem zapowiadam, że recenzja z fenomenalnej inscenizacji Alciny Händla w Národním divadle w Brnie ukaże się nieco później niż zwykle: w jednym z najbliższych numerów miesięcznika „Teatr”. A potem pójdzie w świat w tłumaczeniu na angielski. Tymczasem, z miłości do Brna i szacunku dla moich Czytelników, proponuję kilka fotograficznych impresji z ostatniej wyprawy do miasta, gdzie w tutejszym dialekcie na niebie nie świeci slunce, tylko zniekształcone z niemiecka zoncna.

.

Od tego się zaczęło. Od nocnego spotkania z czeskim szczepionkobusem, który stoi na jednym z głównych placów Brna. Nie spodziewałam się, że przepaść cywilizacyjna między Polską a resztą Europy odsłoni się aż tak dobitnie podczas wizyty u naszych południowych sąsiadów. Restrykcje ostrzejsze i mądrzej przestrzegane niż u nas, ba, nawet niż w Austrii – a poczucie bezpieczeństwa, swobody i współodpowiedzialności za los słabszych po wielekroć silniejsze niż w Polsce, gdzie złe prawo coraz częściej próbujemy zastąpić bezprawiem.

Nie wiem, czy gdziekolwiek poza Brnem utrzymała się tradycja dekorowania biskupich nagrobków trzema najważniejszymi atrybutami tej godności: mitrą, biblią i parą rękawiczek. Jakkolwiek bądź, w Brnie przybrała ona postać kamiennych przedstawień biskupów „a kuku”, w tym przypadku nagrobka Vincenca Josefa, księcia von Schrattenbach. Wokół brneńskiej katedry jest ich więcej i w ich poczet zalicza się także monument biskupa Karla Nötiga, wzniesiony w warsztacie Marie Loos, wdowy po kamieniarzu Adolfie, która mimo osobistej tragedii i bezwzględnej konkurencji ze strony innych mistrzów fachu zdołała utrzymać rodzinną pozycję na rynku.

A to wąż Uroboros, zastępujący klamkę przy wejściu do jednej z nowo odrestaurowanych kaplic w katedrze św. Piotra i Pawła – słynnej także z tego, że w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy w sierpniu 1645 roku dowódcy szwedzkich wojsk zdecydowali, że w razie trudności w południe odstąpią od oblężenia miasta, dzwonnicy postanowili wybić godzinę dwunastą wcześniej i w ten sposób uratowali swój gród. Uroboros odzwierciedla jedność duchową i fizyczną wszechrzeczy, która nigdy nie przepadnie i będzie trwać w nieskończoność: wiele wskazuje, że ten symbol zrośnie się z Brnem na zawsze.

Nieopodal katedry, na tyłach Divadla Husa na provázku, czyli Teatru Gęś na Postronku, wypatrzyłam graffiti Timo, poety i jednego z najbardziej rozpoznawalnych artystów czeskiego street-artu. Wiersz o tym, że trzeba cierpliwości wędkarza, żeby uśpić dziecko, położyć śniegiem kropkę… i tak dalej, resztę pozostawiam obeznanym z językiem czeskim i potrafiącym docenić przekaz graficiarza, który w tym zwięzłym czterowierszu wyraził więcej niż niejeden polski poeta laureatus.

I na zakończenie tablica z fasady tegoż teatru, od strony Zelnýho trhu, czyli targu na warzywa. Obyśmy nigdy nie musieli zabiegać o wsparcie naszej gasnącej, coraz mniej niezależnej kultury, u naszych sąsiadów. Oby nasi sąsiedzi – w razie czego – uznali, że warto nas wspierać. Niepoprawnym optymistom oraz tym, którzy wciąż sądzą, że nic się nie stało, zazdroszczę otuchy. A wszystkim – także niepoprawnym Kłapouchym – polecam brneńską wycieczkę śladami Janaczka: od dawnego klasztoru augustianów, przez karczmę U Polenků i Chleborádovą vilę, aż po Ústřední hřbitov, gdzie ostatecznie pochowano szczątki kompozytora.

Wszystkie zdjęcia Dorota Kozińska

Płynie okręt przez odmęty

Rok 2021 żegnaliśmy z przyjaciółmi nad najgłębszym jeziorem Europy Środkowo-Wschodniej. Powtarzając w myślach wersy z Baśni o korsarzu Palemonie: „a gdy minął rok z kawałkiem, zapomniano o nim całkiem”. Weszliśmy w rok nowy: może lepszy, może jeszcze gorszy, może po prostu inny niż przedtem. Kolejny rok, w którym misterne plany na przyszłość mogą wziąć w łeb, ustępując miejsca tęsknotom, rozczarowaniom – a z drugiej strony zdarzeniom niespodzianym, olśnieniom, które być może na jakiś czas zwiodą nas z przetartej ścieżki. Teatry operowe jeszcze nie znikły z powierzchni ziemi, śpiewacy wciąż przygotowują nowe partie, dyrygenci nadal zgłębiają detale zapomnianych partytur. Może wystarczy poczekać. A może warto się skupić na czymś, co dojrzewa tuż obok i aż się prosi czułego wsparcia, żeby wypięknieć i dojrzeć. Może lepiej zejść na ziemię. Pewnie nigdy nie zanurkuję w Hańczy. Nic jednak nie stoi przeszkodzie, by stanąć nad brzegiem zamarzającego jeziora i wyobrazić sobie falujące łąki ramienic, gdzie żerują i składają ikrę potężne sieje: zanurzyć się wyobraźnią w głębinach, „które kryją w sobie ten rzadki, a przytem szacowny gatunek… prawdziwie kryją, gdyż i tu poławia się ona z trudnością, rzadko i nielicznie”, jak przed stu z górą laty pisał o polskim łososiu Antoni Wałecki, ojciec polskiej ichtiologii.

Dopóki nie zyskam pewności, że pojadę w tym roku do Helsinek i Oslo, do Longborough i Bayreuth, będę stać w głuszy, słuchając lodu, ptaków i deszczu; siedzieć w domu, odkrywając kolejne skarby z czeluści archiwów; spotykać się z muzykami, którzy ufają, że jeszcze uda się zmienić ten świat. Wszystkim Czytelnikom życzę w tym niezgłębionym nowym roku odwagi, gotowości na zmiany i mnóstwa dziecięcej ufności. Bo na razie jest wciąż jak u Brzechwy: „każdy milczy, każdy czeka, nawet pies – i ten nie szczeka”. Wytrwajmy, a zaczną się dziać cuda.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska