To nie jest Prima Aprilis. Ceci n’est pas un poisson d’avril. Oczywiście, jak to felieton, machnięty w lekkim tonie, ale w bardzo poważnej sprawie. W sprawie endemicznej głuchoty Polaków, którym w dzieciństwie nie śpiewa się kołysanek, w wieku dorosłym odmawia się prawa do przeżywania wzruszeń, a na starość odbiera nadzieję. Na marginesie jednego z najniezwyklejszych happeningów, jakie w życiu zobaczyłam i usłyszałam, sfilmowanego przy okazji sto pięćdziesiątych urodzin Sibeliusa pod gmachem fińskiego Senatu. Nasi rodacy też lubią łączyć się w stada, lecz ich odgłosy stadne nie dorównują nawet basom jeleni na rykowisku. Nie nauczymy się ze sobą rozmawiać, dopóki nie opanujemy umiejętności uważnego słuchania i wspólnego śpiewania – niekoniecznie jednym głosem. Tekst ukazał się w marcowym wydaniu „Muzyki w Mieście”.
***
Pod koniec ubiegłego roku Finowie świętowali sto pięćdziesiąte urodziny Jeana Sibeliusa. W przepiękny grudniowy dzień pod gmachem fińskiego Senatu zebrały się tysiące helsińczyków i pod wodzą machającego rękami jak wiatrak dyrygenta odśpiewały hymn z poematu symfonicznego Finlandia, który w późniejszym opracowaniu chóralnym i z dodanymi jeszcze później słowami Veikko Antero Koskenniemiego stał się jedną z najpopularniejszych fińskich pieśni narodowych. Czystymi, jasnymi głosami, w rytmie, z klarowną dykcją i bez jednego fałszu. Krótki film z tej radosnej, spontanicznej manifestacji wspólnoty obiegł Internet lotem błyskawicy. Dotarł też do Polski i rozbudził w niektórych chwalebną chęć naśladowania. ”Urządźmy coś podobnego na urodziny Moniuszki! Pomożecie?” – dobiegły nas komentarze z kręgów zbliżonych do festiwalu ”Chopin i jego Europa”. Ależ oczywiście. Pomożemy. Jeśli mamy zdążyć do 2019 roku, w którym przypada dwusetna rocznica urodzin naszego kompozytora, trzeba zakasać rękawy i wziąć się do roboty natychmiast. Szanse powodzenia niewielkie, ale kto wie, może przez trzy lata z okładem uda się cokolwiek wskórać.
Zapał w narodzie z pewnością nie zgasł. Ilekroć kończy się mecz na pobliskim Stadionie Narodowym, na ulice prawobrzeżnej Warszawy wysypują się tłumy rozochoconych zwycięstwem bądź złamanych porażką kibiców, którzy wspólnym śpiewem ochoczo dają upust targającym nimi uczuciom. Zniuansowanych barwowo klasterów półtonowych, obejmujących co najmniej pełny materiał dwunastodźwiękowy, nie powstydziłby się sam Kagel, skomplikowane struktury polirytmiczne wbudziłyby zazdrość niejednego wychowanka Ligetiego, rozmontowanie tekstu na pojedyncze, osobliwie artkułowane fonemy przywodzi na myśl skojarzenia z techniką kolażową Luciana Berio. Dla entuzjastów ekologii akustycznej – cudowny materiał badawczy. Dla strupieszałych zwolenników zgodności wykonania z tekstem muzycznym – przyczynek do kolejnych jeremiad nad upadkiem szkolnictwa ogólnego i kryzysem tradycyjnych wartości rodzinnych. Dają się też słyszeć opinie, że Polacy, w przeciwieństwie do wszystkich bez wyjątku narodów ościennych, są z natury głusi i zaczynają objawiać jakąkolwiek wrażliwość na uporządkowane dźwięki dopiero po długiej i żmudnej tresurze w szkołach muzycznych, która odbiera im dzieciństwo, odciska się w ich psychice głęboką traumą i czyni z nich regularnych socjopatów.
Zachodząc w głowę, jakież to uwarunkowania mogły się przyczynić do endemicznej amuzji Polaków, sięgnęłam po słynną Muzykofilię Olivera Sacksa. Nieodżałowanej pamięci brytyjski neurolog potwierdził moje najgorsze przypuszczenia: to przypadłość niebywale rzadka, dotycząca najwyżej 4 procent ogólnej populacji globu, i to niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z amuzją czuciową sensoryczną czy też z amuzją motoryczną (o którą podejrzewano także Ravela). Dotknięci nią nieszczęśnicy – podobnie jak większość naszych rodaków – nie rozróżniają wysokości dźwięków, zdradzają objawy zaniku wrażliwości na rytm bądź melodię i reagują na muzykę niezgodnie z intencjami jej twórców. Krótko mówiąc, Sonata Kreutzerowska kojarzy im się z nieznośnym, nieuporządkowanym hałasem, równie przykrym jak dźwięk spadających na podłogę garnków i patelni. Znacznie częściej niż ta straszliwa choroba zdarzają się przypadki nagłego uwrażliwienia na muzykę: u ludzi porażonych piorunem, u ofiar udarów i wypadków komunikacyjnych, u cierpiących na autyzm sawantów, którzy bezbłędnie rozpoznają arie z dwóch tysięcy oper, oraz epileptyków, u których aura przedpadaczkowa objawia się czasem niepohamowaną potrzebą śpiewu.
Sięgam pamięcią wstecz i dochodzę do wniosku, że w czasach mojego dzieciństwa osób cierpiących na amuzję było jakby mniej. Koleżanka z podstawówki, która mimo usilnych starań nie potrafiła odtworzyć choćby pierwszej frazy piosenki Wlazł kotek na płotek, wzbudzała w równej mierze współczucie, jak nieposkromioną ciekawość uczęszczających z nami do jednej klasy czerniakowskich urwisów. Rówieśnicy nie podzielali mojej miłości do muzyki poważnej, niemniej w szkolnym chórze śpiewali równo i karnie (za urywanie się z prób obniżano stopnie ze sprawowania), a objaśnienie im kroków poloneza zajmowało nauczycielom góra pięć minut.
Ponoć amuzja często towarzyszy afazji, a jej lokalizację łączy się z uszkodzeniem zwojów skroniowych poprzecznych po stronie lewej. Nie do końca rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi, przyjmuję wszakże za pewnik, że coś podobnego stało się z Polakami. I wcale nie czuję się pewniej w związku z faktem, że mam inaczej. Może cierpię na zespół Williamsa, który prócz zamiłowania do muzyki objawia się także hiperaktywnością, skłonnością do manii i nieuzasadnionych lęków? Może mam schizofrenię i potrafię zachować najwyższy poziom merytoryczny mimo nękających mnie halucynacji muzycznych? Może powinnam rozważyć przyjmowanie leków przeciwpadaczkowych, skoro z nadmiaru emocji zdarza mi się na chwilę wyłączyć z odbioru interpretacji, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania?
Doczytałam książkę Sachsa do końca i doszłam do wniosku, że amuzja Polaków jest kolejnym dowodem na wyjątkowe zdolności przystosowawcze naszego narodu. W ostatnim rozdziale autor wspomina bowiem o pacjentach pogrążonych w demencji. I podkreśla, że muzyka nie jest dla nich luksusem, lecz koniecznością, że ma siłę przywracania ich innym i samym sobie. Przewrotnie to zabrzmi, ale chyba w takim razie życzę nam wszystkim, byśmy czym prędzej popadli w demencję i zrozumieli – choćby podświadomie – co jest naprawdę istotne.